kombatantka

Słowo poświadczone w fotocytacie:
(...) Directeur-gérant : Mme Christiane Karasiewlcz  TINA (Spowiadania • Sprawozdania Październik-Octobre 19 5 4 NSTYTUT LITERACKI  Noty biograficzne autoró Żofia WAŃKOWICZÓW A, żona Melchiora. Szkolą średnia w Wa szawie. Studia historyczne na Wszechnicy Jagiellońskiej. Studium Pra Społecznej na Wolnej Wszechnicy w Warszawie. W czasie pierwszej wo światowej w konspiracji wojskowej „Związek Broni”, przekształconej ¡_ przybyciu wysłanników z kraju w P.O.W.-Wschód, na polecenie tej org nizacji tworzy „Koło Polek” w Mińsku Litewskim które staje się następni szeroko rozgałęzioną ogólnopolską organizacją. W ciągu dwudziestolecia Niepodległości podejmuje szereg prac społecz nych : w Kole Polek, w Unii Związku Obrończyń Ojczyzny, w zarządzi opieki nad przedszkolami, opieki nad dziećmi w barakach, w Zarządzie Fun duszu Szkolnictwa Polskiego poza granicami Kraju. Współpracowała w „Bluszczu”, „Kobiecie Współczesnej”, „Gazecie Polskiej”. W czasie drugiej wojny należy do A.K., pracuje w Patronacie opieki nad więźniami i w sekcji przechowywania jeńców. W czasie powstania jest zastępczynią kierowniczki P.Ż.R. (Pomoc Rannemu Żołnierzowi), po powstaniu Delegatką A.K. do Polskiego Czerwonego Krzyża. Weryfikowana w stopniu podporucznika Armii Krajowej. W Rzymie pracuje jako zastępczyni redaktorki „Ochotniczki”. Odznaczona Krzyżem Niepodległości i złotym Krzyżem Zasługi. Zbigniew JORDAN. Ur. w 1911 r. Studia wyższe odbywał w Poznaniu oraz habilitacyjne w Bonn i w Paryżu. Dr filozofii w zakresie filozofii ścisłej (1936). Prace drukowane przed wojną: O matematycznych podstawach systemu Platona (T. VI Prac Komisji Filozoficznej Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, Poznań 1937) oraz liczne artykuły i studia krytyczne w Kwartalniku Psychologicznym, Przeglądzie Filozoficznym i Przeglądzie Współczesnym (m. in. „Teoria zdań psychologicznych prof. T. Kotarbińskiego”). Jako żołnierz I. Dywizji Pancernej opublikował w okresie drugiej wojny światowej studium w języku angielskim The Development of Mathematical Logic and of Logical Positivism in Poland between the Two Wars (Polish Science and Learning No. 6, Oxford University Press, 1945). Po wojnie jest stałym współpracownikiem miesięcznika Trybuna, drukował artykuły w Kulturze, oraz w języku angielskim w Polish Affairs, których był redaktorem. Większe prace ogłoszone w tym okresie : Świat w epoce atomowej, Londyn, 1947; Oder-Neisse Line, London, 1952. Główny przedmiot zainteresowania stanowią obecnie problemy międzynarodowa, przemiany ekonomiczne, społeczne i światopoglądowe za Żelazną Kurtyną. Imprimé en France Imprimerie RICHARD, 24, rne Stephenson, Paris (XVTII*) WYDANO 2 DTJBlZtû'W  udujemy dom Artur Koestler w drugim tomie swojej autobiografii opisuje padek emigracyjnego tygodnika pn. ,,Die Zukunft”. Tygodnik ów wydawał Willy Muenzenberg w Paryżu, w latach 19381939. Mimo, że na łamach ,,Die Zukunft” ukazywały się arty kuły Tomasza Manna, Harolda Nicolsona, Duff Coopera, AIdous Huxleya i wielu innych, wybitnych autorów... ,,po kilku miesiącach pismo zaczęło jałowieć i zalatywać stęchlizną”. „To jest los — dodaje Koestler — wszystkich pism emigracyjnych, odciętych od swoich ojczystych krajów i bez rzeczywistych powiązań z krajem wygnania”. Koestler ma rację. Wydaje się rzeczą prawie niemożliwą stworzyć na emigracji tygodnik czy miesięcznik — żywy, autentyczny, z prawdziwego zdarzenia. Normalnie bowiem, emigracje to z jednej strony starzy, grzęznący w stawku wspomnień, małych intryg i zawiści — z drugiej, odpływająca fala młodych. Jak w oparciu o takie zaplecze budować pismo? Jeżeli pod tym kątem widzenia spojrzeć na KULTURĘ to trzeba powiedzieć, że jest fenomenem trudnym do wyjaśnienia. Jako miesięcznik, w Polsce przed wojną, byłaby rówmież wielkim sukcesem. Jeżeli wartość pisma mierzyć nakładem to wydaje mi się, że w7 przedwojennej Polsce nie byłoby łatw*o rozsprzedać obecnego nakładu KLTTURY. W okresie niepodległości, dla tego typu miesięcznika już nawet nakład 2.500 do 3.000 egzemplarzy stanowił górną granicę możliwości i szczyt marzeń redaktora. Czym więc należy tłumaczyć, że KULTURA stała się żywym zaprzeczeniem tezy Koestlera? Wychodzi ósmy rok i chyba największy wróg nie zarzuci KLLTURZE, że jest... jałowa i stęchła. Poruszam ten temat szczerze i otwarcie, bez fałszywej skromności — ponieważ daleki jestem od myśli by osiąg 4 JULIUSZ MIEROSZEWSKI nięte rezultaty przypisać w całości redaktorowi i współpracownikom. Twórcami KULTURY, w bardzo znacz procencie, są nasi Czytelnicy, którzy pragną mieć takie p i zdecydowani są je podtrzymać. Najświetniejszy redaktor i lepsi współpracownicy nie zdaliby się na nic, gdyby Czytel odwrócili się od nas plecami. Zarówno nasi przyjaciele jak wrogowie przyznają, że K TURA jest pismem „na poziomie”. To określenie absolutnie n nie mówi i niczego nie tłumaczy. W gruncie rzeczy cbodzi problem niepomiernie trudniejszy, którego nie można ująć a w formę wykresu ani w kolumnę cyfr. Wyobraźmy sobie, że Polacy w świecie nie mają per' dyku typu KULTURY. Załóżmy, że redaktor i wydawca biorąc pod uwagę, że jestem od ćwierć wieku dziennikarzem zwraca się do mnie z projektem i układem pisma, zapytując, cz w mojej opinii jest sens podjąć na emigracji wydawanie mie sięcznika. Jestem niemal pewien, że odpowiedziałbym negatywnie cytując m. inn. słowa Koestlera. Jak wszyscy szanujący się „eksperci” powołałbym się na statystykę, przekrój socjologiczny rynku czytelniczego itp. Argumenty przeciwko wydawaniu takiego pisma z punktu widzenia statystyki i socjologii są bezsporne. Emigracja polska niemal w 90 procentach składa się z robotników. Po 15-tu latach pobytu na obczyźnie większość opanowała języki krajów osiedlenia i czyta prasę angielską, francuską czy amerykańską. Periodyk emigracyjny nie może liczyć na nakład idący w dziesiątki tysięcy egzemplarzy, musi więc być droższy od analogicznych wydawnictw angielskich czy amerykańskich — co w konsekwencji przekreśla każdą rozsądną kalkulację. Na szczęście dla nas wszystkich, Jerzy Giedroyc, gdy jeszcze we Włoszech podjął wydawanie KULTURY, zaufał swemu redaktorskiemu instynktowi a nie opinii ekspertów. W świecie wydawniczym dzieją się bowiem rzeczy jakie filozofom i ekspertom się nie śniły. Jednym z takich fenomenów jest KULTURA. „Darkness at Noon” — by znów Koestlera powołać na świadka — sprzedano w Anglii z trudem 4.000 egzemplarzy. We Francji, ta sama książka pobiła natychmiast wszystkie znane rekordy poczytności i rozeszła się w nakładzie 400.000 egzemplarzy. W Anglii 4.000 — we Francji 400.000 — pro-* porcja 1:100. Żaden ekspert nie był w możności przewidzieć takiego wyĄ niku. Stało się tak dlatego, że „Darkness at Noon”, w danym momencie kryzysu we Francji, w sposób idealny odpowiadała głęboko odczuwanej potrzebie. W roku 1946, kiedy książka  BUDUJEMY DOM 5 tlera ukazała się na rynku komuniści byli najsilniejszą pare Francji, zasiadali w rządzie i kontrolowali związki zawoe. W tej atmosferze, powieść analizująca procesy sowieckie przemawiająca językiem partii i będąca pierwszym moralnym arżeniem stalinizmu — w oczach ówczesnego czytelnika naerała wprost symbolicznej aktualności. I tu jesteśmy u sedna sprawy. Poziom nie decyduje ani poczytności ani o powodzeniu. Emigracyjny tygodnik ,,Die, ukunft”, czy znakomity angielski miesięcznik „Horizon były ismami o bardzo wysokim poziomie a jednak nie zapuściły koeni i uschły. Nie odpowiadały bowiem ani duchowemu klimaowi czytelników, ani nie były próbą odpowiedzi na problemy, tóre czytelnicy uważają za istotne. Statystyki nie mówią wszystkiego o emigracji. Historia zna tylko dwie kategorie emigrantów politycznych, ierwsi opuszczają kraj by za granicą wałczyć o postęp i wolność. Drudzy opuszczają kraj, by na obczyźnie bezpłodnie marzyć o przywróceniu „status quo”. Pierwsi reprezentują siły postępu — drudzy reakcję i wstecznictwo. KULTURA jest pismem tej pierwszej kategorii a jej sukces jest dowodem, że w poważnym procencie nie jesteśmy „białą emigracją”. KULTURA nie jałowieje i nic trąci stęchlizną jak koestłerowska „Die Zukunft”, ponieważ jest wyrazem prądu przebudowy i skupia wokół siebie tych, którzy wierzą, iż nie po to przebywają na obczyźnie, by spełniać rolę kapitolińskich gęsi (co stanowi honorową i uznaną funkcję intelektualistów zza „żelaznej kurtyny”). Najinteligentniej gęgające gęsi tym razem europejskiego kapitołu nie uratują. Kapitol trzeba od podstaw przebudować. Nie należymy do chóru proroków apokalipsy, komentatorów klęski i subtelnych koneserów rozkładu, którzy, gdy pewnego dnia dojrzą nad Kapitolem białą chmurę w kształcie... olbrzymiego grzyba, zagęgają z masochistyczną rozkoszą: myśmy to przepowiedzieli... Jaki jest nasz program? Jeżeli przez „ideologię”, czy „program” rozumieć ściśle określoną zamkniętą doktrynę partyjną, czy jakąkolwiek inną — to z całym spokojem wyznajemy, że nie służymy żadnej „ideologii”, ani żadnemu „programowi”. Rezerwujemy sobie natomiast prawo do niezależnej krytyki każdego „programu” i każdej „ideologii”. Jeżeli ktoś jednak przerzuci 80 numerów KULTURY, łatwo dostrzeże jasno zarysowane linie wytyczne, wokół których toczy się dyskusja i krystalizują się poglądy. Owe linie wytyczne są  JULIUSZ MIEROSZEWSKI wyrazem przekonań Zespołu. Między doktryną (programem, klaracją ideową) a przekonaniem istnieje zasadnicza różn Przekonanie jest pojęciem dynamicznym — doktryna czy progr statycznym. Oto przykład: Jedną z wytycznych KULTURY jest dążenie do utrzyma żywego stosunku do Kraju, co pociąga za sobą nieustanne ś dzenie przemian w Polsce w atmosferze wolnej zarówno od pr pagandy jak zakłamania. Na tej osi — skandale związane z r portażem Janty, oburzenie szczere (i udane) wywołane tragic nymi artykułami Florczaka, brutalna nagonka w związku „sprawą Miłosza”, „Powrót”, „Zniewolony Umysł” i kompl krajowych numerów KULTURY — stanowią, mimo swej róż norodności, jedną całość. Żadna „ideologia” nie łączy Miłosza z Jantą, czy Florczak^ z Wojciechem Zaleskim. Gdyby redaktor KULTURY dobiera autorów według klucza ideologii partii, czy doktryny — owa bogata różnorodność w dyskusji byłaby nie do osiągnięcia. Większość zarzutów pod adresem KULTURY dotyczy tego zagadnienia. Publiczność wychowana na prasie rządowej i pro-rządowej skłonna jest rozpatrywać wszystko pod kątem widzenia osób a nie zagadnień. Dla tego typu czytelnika jest oczywiste, że redaktor KULTURY nie ma własnego sądu w sprawach krajowych, skoro drukuje zarówno Florczaka jak W. Zaleskiego — zarówno Mieroszewskiego jak Miłosza czy Korbońskiego. Ludzie przywyłdi do prasy kierowanej nie rozumieją, że jedyna droga wiodąca do zjednania czytelnika dla poglądu Zespołu prowadzi poprzez dyskusję. Gotowe rozwiązania można narzucić albo zadekretować. Ale narzucić a przekonać to nie jest jedno i to samo. Jeżeli czytelnik ma być przekonany o słuszności tezy, musi brać udział w dyskusji i być aktywnym świadkiem krystalizowania się danego poglądu. Nie ma dyskusji tam, gdzie oponenci pozbawieni są głosu. Ponieważ KULTURA drukuje zawsze wypowiedzi opozycjonistów — nieliczni zwolennicy „Fuhrerprinzip u” na emigracji zarzucają nam brak „linii”. KULTURA nie jest organem ani „wodza”, ani „opatrznościowego męża stanu” i wskutek tego nie mamy gotowych rozwiązań. Do naszych opinii dochodzimy drogą studiów i dyskusji, prowadzonych w atmosferze całkowitego liberalizmu. Są i tacy, którzy utrzymują, że jesteśmy zbyt liberalni. W naszym zrozumieniu nie można być zbyt liberalnym tak, jak nie można być zbyt kulturalnym czy zbyt wykształconym. Patrząc wstecz z perspektywy siedmiu lat na proces formowania się naszych poglądów należy stwierdzić, że rola dyskusji  BUDUJEMY DOM 7 ała olbrzymia. Weźmy dla przykładu „Klub Trzeciego ejsca” Melchiora Wańkowicza. Mimo, że koncepcję tzw. rzeciego Miejsca’ Zespół KULTURY odrzucił, dyskusja nad m oryginalnym i mocnym w wyrazie studium stała się punktem jścia rozważań i polemik w wielu zasadniczych sprawach. Vańkowicz nas nie przekonał ałe wywarł potężny wpływ na CULTURĘ. Nie jest rolą pisarza mieć zawsze rację. Rolą piarza jest zmuszać łudzi do myślenia. KULTURA jest nie tylko warsztatem pisarskim pewnej ;rupy łudzi, lecz również pisarzy odkrywa i formuje. To jest proes, który wymyka się analizie, niemniej ów proces decyduje wszystkim i stanowi istotę talentu redaktora. Gdyby nie było KULTURY, być może nie byłoby „Dziennika” Gombrowicza. Nie byłoby „Turystów z bocianich gniazd ’ — wiem to z ust Straszewicza, Jeleński nie byłby może tym kim jest — krytykiem i essayistą, który tak góruje nad przedwojennym Słonimskim. Nie byłoby najlepszych pozycji w twórczości Miłosza. Gdyby nie było KULTURY, piszący te słowa zszedłby z tego świata w innej randze dziennikarskiej i z innym dorobkiem. Jeżeli na przestrzeni ubiegłych sześciu lat przyczyniłem Się w pewnej mierze do rozbudowy KULTURY — to muszę obiektywnie stwierdzić, że KULTURA znacznie wydatniej rozbudowała mnie niż ja KULTURĘ. Jeżeli przeglądniemy spisy autorów to łatwo się przekonać, że KULTURA przyciągnęła pisarzy zarówno młodych jak i starszych, zdolnych do rozwoju. Nie pisują na łamach KULrfURY tylko ci, którzy od 1939 roku nie postąpili kroku naprzód. Gdybyśmy spośród pisarzy wyodrębnili grupę autorów, którzy swe najlepsze utwory napisali na emigracji — przekonalibyśmy się, że owi pisarze niemal bez wyjątku związani są z KULTURĄ. Co wyróżnia KULTURĘ spośród innych pism emigracyjnych? Wyróżnia ją świadomość współczesności, świadomość przełomu. To nie jest tylko sprawa tzw. „szerokich horyzontów”. liberalizmu czy postępowości. To jest sprawa poczucia wagi przeżywanego czasu. KULTURA nie jest sztucznym emigracyjnym dalszym ciągiem periodyków, które upadły 15 lat temu. Jeżeli powiedziałem powyżej, że KULTURA nie hołduje żadnemu „programowi” — uczyniłem to z dwóch powodów. Po pierwsze, odczuwam nieprzezwyciężalny wstręt do tego terminu, a po drugie, w emigracyjnej nomenklaturze „program” oznacza zwykle „deklarację ideową”, która z kolei jest balonem frazesów unoszących się nad myślową pustynią.  8 JULIUSZ MIEROSZEWSKI Zespół KULTURY od początku powstania pisma był pi konany o konieczności poddania rewizji dwóch zagadnień : a) Stosunku emigracji do Kraju — oraz b) roli i zadań emigracji na obczyźnie. Byliśmy również przekonani o konieczności reformy tradycy nego poglądu w stosunku do dwócb centralnych problemów p litycznych świata : c) Europy, oraz d) Stanów Zjednoczonych. Konsekwencją tego rewizjonistycznego nastawienia są w tyczne, stanowiące osie wokół których formują się poglądy do tyczące owych czterech zasadniczych grup problemowych. Przyjrzyjmy się temu procesowi myślowej krystalizacji na przestrzeni ubiegłych lat. „...Próba stawiania zagadnień takich, które są ,,tabu”, o których się nie pisze, ale o których szepcze się. z goryczą. Wszechstronna analiza przemian w Kraju. Wiązanie Czytelnika polskiego rozproszonego po kuli ziemskiej z żywą myślą Zachodu”. Tak formułowała swe zadania KULTURA w Nr 21. z Iipca 19-19 roku. A oto garść wypowiedzi, które charakteryzują ewolucję poglądu na Kraj. „KULTURA od początku swego istnienia wyróżnia się odrębnością podejścia do spraw Kraju. Sądzimy bowiem, że błędną jest popularna polityka, która rozróżnia dwie Polski. Jedna to ta z rocznicowych akademii i gromkich przemówień i druga — Polska ,,bierutowa”, „sowiecka” i „satelicka”. Uważamy, że Pol ska jest jedna Obserwujemy przemiany zachodzące w Kraju z największą uwagą i troską, nie ustając w wysiłku zrozumienia dramatu, który nie ma precedensu w dziejach naszego narodu”. (Nr 47, 1951.) „Możemy wyrażać opinie jakie się nam podoba w zujiązku z obecną rozbudową przemysłu metalurgicznego w Polsce i w Czechosłowacji i komentować dowolnie jego rozmieszczenie, koszta, przyszłą rentowność itp., lecz nie możemy ignorować faktu, że powyższa rozbudowa jest już w połowie dokonana, co w konsekwencji pociąga za sobą wielkie przeobrażenia ekonomiczne w naszym kraju... Przyszłe organizowanie tej części Europy powinno się zacząć od inicjatywy analogicznej do Planu Schumana, która w odniesieniu do paliw i stali objęłaby wszystkie kraje obszaru środkowo-wschodnio-europejskiego. Lecz każdy projekt tego typu winien być poprzedzony porozumieniem po BUDUJEMY DOM 9 dzy dwoma czołowymi producentami węgla i stali tego obtj. Polską i Czechosłowacją”. (Nr 68, 1952.) „Musimy zdobyć się na odwagę i przyjąć za fakt, że choć .unizm z treści nie jest polski, wywrze duży formatywny ływ na Polaków w Kraju. Komunizm, drogą reakcji wydobęie szereg wartości, które w treści swej będą całkowicie polskie. ...Dotychczasowe badania przeobrażeń w Kraju mają chakter opisowy. Opisujemy mechanikę przewrotu tak — jakby przewrót odbywał się w próżni. Obraz przewrotu odmaloany szczegółowo przez emigracyjne ośrodki badawcze jest biektywny ale pytanie: co ów przewrót oznacza, jest pozostavione bez odpowiedzi. Nie ulega wątpliwości, że trzeba być ardzo ostrożnym w interpretowaniu rzeczywistości krajowej i poglądy w tej sprawie do dnia uwolnienia Polski będą miały charakter hipotetyczny. Niemniej pewne przemiany strukturalne można już dziś sklasyfikować jako pieodwracalne”. (Nr 74, 1953.) Nie chciałbym przeciążać artykułu cytatami i ograniczam się do kilku wypowiedzi, najbardziej charakterystycznych. Jeżeli chodzi o problem Kraju artykuły jakie ukazały się w KULTURZE, tomy Zeszytów Krajowych, studium Cz. Miłosza pt. „Zniewolony Umysł” — składają się łącznie na encyklopedię wiedzy o Polsce współczesnej, która jest osiągnięciem bez precedensu w dziejach emigracji. KULTURA i pewne nasze wydawnictwa wbrew zakazom i szykanom docierają do Kraju. Dla czytelników w Polsce KULTURA jest głosem wolności, tej wolności prawdziwej i niezależnej a nie... protegowanej przez obcą propagandę. Na temat zagadnień federacyjnych i europejskich ukazały się na łamach naszego pisma studia czołowych działaczy tego ruchu. KULTURA jest za federacją środkowo-wschodnio-europejską w ramach zjednoczonej, sfederalizowanej Europy. Kolegium Wolnej Europy w Strassburgu powstało jako inicjatywa KULTURY, podjęta przez Kongres Wolności Kultury. Problemy tej uczelni, która z trudem szuka swego ostatecznego kształtu, a o której głucho na łamach prasy emigracyjnej — były ostatnio przedmiotem serii omówień i studiów na łamach naszego miesięcznika. Zagadnieniom związanym z polityką i kulturą Stanów Zjednoczonych poświęcone były studia J. Bumhama, specjalny amerykański numer KULTURY — oraz artykuły i korespondencje. Nasz pogląd na politykę amerykańską, który formułowali 10 JULIUSZ MIEROSZEWSKI śmy w wielu artykułach — charakteryzuje najplastyczniej stępujący wyjątek : „Słany Zjednoczone są w pozycji przywódcy, lecz nie dz łają jako przywódca. Sądzimy, że jeżeli Ameryka nie sięgnie przywództwo i nie podejmie ryzyka i odpowiedzialności zwie nych z tą rolą — nie zapewni bezpieczeństwa ani sobie, swoim sprzymierzeńcom. Na razie nie ma niestety żadny\ obiektywnych danych, które by wskazywały, że Ameryka bęc potencjalnym „leaderem”, zaczęła działać jako „leader”. I dh tego twierdzimy, że głównym teatrem „wojny psychologicznej\ jest nie ujarzmiona Europa wschodnia, ani nie Europa zachoc nia lecz Stany Zjednoczone. Przekonywać trzeba Amerykanói| a nie Europejczyków”. (Nr 80, 1954.) I wreszcie my sami — Emigracja. Jeżeli hy sądzić po zwier-1 ciadle prasy to emigracja składa się z polityki, z teatru i z wie-* czorów rocznicowych. Socjologia emigracji, robotnik polski, ry-| nek czytelniczy i jego przekrój, problemy szkolnictwa, sprawy tzw. „drugiego pokolenia”, zmiana obywatelstwa — oto wachlarz zagadnień, którym KULTURA poświęca wiele miejsca i uwagi. Polityczna ewolucja emigracji była przedmiotem studiów, które wydane odrębnie złożyłyby się na potężny tom. W poprzednim numerze KULTURY Czytelnik znajdzie artykuł pt. „Polacy i poganie”, który stanowi podsumowanie naszych dotychczasowych rozważań w tym kierunku. Lecz to wszystko co powiedziano powyżej nie jest ani bilansem, ani rachunkiem sumienia — ani inwentarzem zasług, ani rejestrem błędów. KULTURA jest zjawiskiem w akcji, dynamiczną inicjatywą w toku rozwoju i rozbudowy. Ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego i najdziwniejsze zjawiska po pewnym czasie kwitują poklepującą, poufałą obojętnością. Celem tego artykułu jest przywrócić Wam, Czytelnicy, świeżość spojrzenia na KULTURĘ. Pragnę byście znów odczuli jej niezwykłość. Wracam do punktu wyjścia. Fakt, że Polacy w wolnym świecie podtrzymują KULTURĘ i zapewniają jej sukces na skalę o ileż większą niżby to było osiągalne w Polsce przed wojną — jest dla mnie fenomenem na który nie znajduję odpowiedzi. Niemniej fakt ten — jak żaden inny — świadczy, że KUL-< TURA odpowiada istotnej, głęboko odczuwanej potrzebie. Sądzę, że wchodzą tu w grę dwa czynniki, które powodują.  BUDUJEMY DOM 'LlTURAprzV może połmz jakiekolwiek inne pismo. Po pierwsze reprezentuje ducha rmy, a po drugie, strzeże swej niezależności jak oka w głowie KULTURA reprezentuje poTsUj ienośni, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie i wrogom ani sojusznikom. Rozpoczęliśmy naszą pracę w 1946 roku, w Rzymie, opie^ ąc się na pożyczce i jednorazowym subsydium, otrzymanym dowódcy 2. Korpusu, gen. Wł. Andersa. Już w 1947 roku pożyczkę spłaciliśmy i od tego czasu ULTURA zaczęła wychodzić na własny rachunek i na łasne ryzyko. W numerze sierpniowym z 1949 roku reakcja w okresie trudnym dla pisma zwróciła się z apelem do olaków i polskich instytucji hy przyszli nam z pomocą funduje poszczególne numery pisma. Pierwszym, który na ten apel idpowiedział czynem był Stefan Zamoyski. .Po nim przyszli Małcużyński, Legion Młodych Polek w Chicago (wielokrotnie), Polski Program Radiowy stacji W.J.L.B. w Detroit, Polskie Kluby Artystyczne w Stanach Zjednoczonych — i wielu innych. Przez następne łata umocniliśmy byt pisma i jego niezależność. Jeżeli dziś zwracamy się ze specjalnym apelem do Polaków w wolnym świecie, to nie dlatego, że grozi nam bankructwo czy upadek ale dlatego, że potrzebujemy środków pieniężnych na rozbudowę. Potrzebujemy pieniędzy by KULTURZE, jej zbiorom, archiwom i bibliotece zapewnić dach nad głową. Nasi Czytelnicy w Stanach Zjednoczonych, w Afryce czy w NowTej Zelandii a może i większość Czytelników w Angł ii i we Francji — z nazwą KULTURA kojarzą tylko periodyk, który przychodzi do nich co miesiąc w charakterystycznej barwnej okładce. Może to jest nasza wina. Już dawno powinien się był ukazać reportaż o KULTURZE, który by zobrazował jej wwmiar i zasięg. KULTURA jest ośrodkiem badań i studiów w pierwszym rzędzie spraw krajowych, jest redakcją i administracją miesięcznika, jest domem wydawniczym „Biblioteki KULTURY”, jest archiwum kompletów wydań pism polskich publikowanych w Kraju i zagranicą, jest biblioteką wielojęzyczną obejmującą ponad 6.000 tomów. Jest wreszcie biurem dokumentacyjnym Emigracji polskiej. Wszystko co kiedykolwiek i gdziekolwiek wydano po polsku od wspaniałej, wielotomowej Bitwy o Monte Cassino M. Wańkowicza po polityczną broszurkę, powieloną na lichym papierze, gdzieś w Niemczech jest zebrane, skatalogowane, przechowane. Na tle obecnego kryzysu na emigracji, na tle rozkładu  JULIUSZ MIEROSZEWSKI instytucji fakr, że KULTURA tylko trwa ale rozwija się. nabiera specjalnej wymowy. Od nasze pismo zależało od wodzów, mężów stanu, przywód partyjnych i inńfifl^łzwT. .cżynnikow” — już dawno by je jebali. Na szczęście KULTURA oparta jest o szerokie (^ytelników i przyjaciół, o „doły” a nie o „górę”. Do ty ^jĘpfzyjaciół naszych i Czytelników zwracamy się dziś z gorący apelem w chwili wielkiej potrzeby. Musimy kupić dom. Potrzeba nam 10 milionów frankó Tak oto. nie bez lęku, rozpisujemy plebiscyt, którego wyn odpowie na pytanie w jakiej mierze KULTURA stała się spr wą ogółu emigracji. Przekonamy7 się czy liczyć możemy tydk na potężnych przyjaciół-mecenasów, czy również na solidar poparcie tysięcy Czytelników dla których piszemy, redagujem wydajemy nasze pismo... Juliusz MIEROSZEWSKI * ♦ * Dziękując w poprzednim numerze trzem pienuszym ofiarodawcom zwróciliśmy się do czytelników KULTURY z prośbą by każdy przyszedł nam z pomocą w miarę swych możliwości. Największe dary paru dobroczyńców nie mogą dać KULTURZE trwałych korzeni, jej glebą w znaczeniu moralnym i materialnym jest rzesza abonentów i czytelników wszystkich krajów i warstw społecznych, ludzi o najskrajniej różnych warunkach materialnych. Nasze, wezwanie, dopiero dwa tygodnie temu rozesłane, nie dotarło jeszcze do krajów dalekich, gdzie mamy największą ilość względnie materialnie zabezpieczonych czytelników, ale już wywołało szereg odpowiedzi i zgłoszeń pomocy. X. Y., Hyeres, Francja 1.800 frs. Kazimierz Vincenz, Solothum 1.000 Halszka Poniatowska, Zürich 1.000 Kiermasz Książki Polskiej w Szwajcarii . . 2.000 K. Stachiewicz, Dublin 500 Anatol Mühlstein, Paryż 100.000 Władysław Ozerowicz, Alger 1.800 Stefan Płoński, Rzym 1.800 Józef Jenne, Trollhättan 1.000 Z. Dyjas, Salisbury 1.000  JÓZEF CZAPSKI 13 Dlaczego mamy skrywać — wzruszają nas prawdziwie i zoiązują te listy przyjacielskie, pełne niezdawkowej, ciepłej ski o pismo, z dołączonymi kwotami tak różnej wysokości od .000 Anatola Muhlsteina — naszego współpracownika i przyjęła, czy Halszki Poniatowskiej — jednej z pierwszych prenueratorek. Nie możemy cytować wszystkich listów, ale ten jeden Szwecji przytoczyć sobie pozwolimy: „Do zaofiarowanego „Panom” bezzwrotnie miliona franków rzez zacnego Edwarda Berenbaua dokładam z budżetu robotika frs. 1.000. Uważam, że „Kultura” jest dla Polaków instruentem szczególnie cennym i dlatego spieszę z tą skromną poocą, gdyż pragnę by się nadal ukazywała. Józef Jenne. Kazimierz Nincenz, który po dziesięciogodzinnej pracy przy tokami ma jeszcze czas i zapał organizować Kiermasz Książki Polskiej w Szwajcarii, przysyła nam projekt cegiełki na dom ,,Kultury”, fundowanej zarówno przez abonenta jak i przez czytelnika. Kiedyś Wawel odrestaurowano dzięki tysiącom cegiełek, zebranym z całego świata. Dzisiaj Kazimierz Nincenz radzi nam wznowić tę formę składek o pięknej już tradycji. Podejmujemy z wdzięcznością inicjatywę Nincenza: WPROWADZAMY TYS1ĄCFRANKOWĄ CEGIEŁKĘ DOMU „KULTURY”. Młody geolog z Rodezji, przybyły na specjalizację do Europy, odwiedza nas w Maisons Laffitte i zgłasza swój udział w tej akcji. Dziękujemy wszystkim. Józef CZAPSKI  NAGRODA “KULTURY” na rok 1954 UFUNDOWANA PRZEZ PREZ. E. BERENBAUA KULTURA ustanowiła nagrodę w wysokości 100.000 franków (to jest £ 100 lub dolarów am. 500) za PRACE LITERACKĄ (powieść, essay, opowiadania) dotychczas nieopublihowaną. Nagrodzona praca będzie jednocześnie wydana w ramach „Biblioteki KULTURY”, przy czym autor jej — niezależnie od nagrody — otrzyma honorarium w myśl ogólnie przyjętych zwyczajów. Maszynopisy, nie przekraczające 300 stron znormalizowanego formatu, należy nadsyłać do Redakcji KULTURY (1, Avenue Corneille, Maisons Laffitte (S.-et-O.), France) DO DNIA 31 PAŹDZIERNIKA 1954 ROKU. Maszynopisy winny być zaopatrzone godłem, przy czym należy do nich dołączyć zamkniętą kopertę zawierającą nazwisko i adres autora. W skład jury wchodzą: Jerzy Oiedroyc, Paweł Hoslowiec i Konstanty A. Jeleński. POWTARZAMY: OSTATECZNY TERMIN NADSYŁANIA. PRAC — 51 PAŹDZIERNIK 1954.  azimierz Nitsch — Która Świnia to zrobiła ? Profesor stał na podium przy katedrze, trzymając w obu ękach cenne fotostatyczne wydanie starocerkiewnego rękopisu, twarte na stronie, na której widać było odciski brudnych palców. Pochylona z lekka głowa; mała, w klin, siwiejąca bródka; ostro zarysowany nos, wąskie wargi, spojrzenie trochę spode łba spod bardzo grubych szkieł. Nie doczekawszy się odpowiedzi, Nitsch rzucił wykładowcy, Łosiowi, krótkie „przepraszam” i wyszedł z sali. Wykład bowiem, który profesor Nitsch w tak dramatyczny sposób przerwał, nie był jego wykładem. Była właśnie godzina wykładu gramatyki historycznej prof. Łosia. Ale oburzenie na widok tylko co odkrytego splamienia cennego fotostatu wymagało wyładowania się natychmiast. Taki już był temperament profesora. I wymagał wyładowania się dosadnego, bez ogródek. Tak wyglądało pierwsze nasze spotkanie z prof. Nitschem, spotkanie rocznika polonistów, którzy zapisali się na Uniwersytet Jagielloński w roku 1925. Potwierdzało ono famę, krążącą wokół groźnego profesora, dawało przedsmak tego, czego możemy się po nim spodziewać w codziennej pracy uniwersyteckiej. Studia polonistyczne były w Krakowie za moich studenckich lat tłumne. Uchodziły, i słusznie, za łatwe. Spory procent studentów, a zwłaszcza studentek, zapisywał się „na literaturę” po prostu dlatego, że studia takie zdawały się zapowiadać przejście przez uniwersytet względnie bezbolesne, bez większego nakładu pracy i wysiłków. Ale i wśród studentów, którzy byli ambitniejsi i odnosili się do swoich studiów poważnie, spora większość naprawdę interesowała się tylko literaturą. A tymczasem przepisy uniwersyteckie wymagały od wszystkich studentów pewnego modicum wiedzy językoznawczej : zdania kollokwium z fonetyki opisowej i potem egzaminów' z gramatyki opisowej współczesnej polszczyzny, z elementów języka starocerkiewnego i wreszcie — było to ukoronowanie wiedzy i najtrud 16 WIKTOR WEINTRAUB niejszy egzamin — z gramatyki historycznej z dialektolo Tylko nieliczni spośród studentów-,,literatów” zdawali s sprawę z tego, jak cenny instrument dla studiów ściśle na literackich daje im w ręce elementarne nawet wykształcenie j koznawcze. Większość traktowała te studia językoznawcze swego rodzaju malum necessarium, przykre nudziarstwo, j które trzeba przebrnąć, żeby otrzymać dyplom, upoważniaj do uczenia w szkołach średnich. W tych warunkach profesor-językoznawca, surowy, wy gający, szorstki w manierach i nie przebierający w słowach, siał być postrachem studentów. Nie znaczy to wcale, Nitsch na egzaminach specjalnie dużo od studentów wymaga aby zadawał jakieś szczególnie trudne, wymyślne, podchwytliw pytania. Zakres wiedzy faktycznej, jakiej od studenta się d maga!, był raczej elementarny. Ale za to Nitsch żądał, student ten elementarny materiał faktów naprawdę opanowa’ aby operował nim sprawnie i precyzyjnie. Domagał się odj wiedzi szybkich, jasnych i ściśle sformułowanych. Na ćwiczę niach i seminariach utrzymywał studentów w stanie stale piętej czujności. Odpowiedź na pytanie, zadane jednemu studentowi, kazał niespodziewanie kontynuować drugiemu, potem trzeciemu. I nic tak bardzo nie wytrącało go z równowagi, jak niezdolność poprawnego wyciągania wniosków, logiczne sprzeczności, odpowiedzi niewyraźne, na mniej-więcej. Nic dziwnego więc, że dla masy studenckiej był postrachem. Ogromna też większość starała się zredukować kontakt z nim do minimum. Szanowali go, ale też i bali się go. Tylko studenci językoznawcy, stanowiący zawsze skromną mniejszość, i ci nieliczni „literaci”, którzy się poważniej językiem interesowali, wchodzili w bliższy z nim kontakt. I ci też szybko w kontakcie tym odkrywali najcenniejsze dobro, jakie uniwersytet może dać studentowi : profesora, który jest wybitnym uczonym i równocześnie urodzonym pedagogiem, całą duszą oddanym swojej pracy nauczycielskiej. I ci studenci profesora się bali. Nitsch z reguły nikogo nie chwalił. Jedyną pochwałą, jaką się od niego słyszało, była kostyczna uwaga, kiedy studentowi wypsnęło się jakieś głupstwo : ,,A ja myślałem, że pan jest człowiekiem inteligentnym”. Za to ganił często, i to nieraz nie przebierając w wyrazach. Ale student szybko uczył się rozumieć, że taka postawia jest wynikiem wryjątkow7ej prawości intelektualnej i pasji pedagogicznej, skojarzonych z temperamentem, który, używając starej, tradycyjnej terminologii, trzeba nazw-ać cholerycznym. Nie trzeba było być wielkim psychologiem, żeby pod tą szorstką skorupą odkryć człowieka uczynnego i dobrego. Pamiętam taką scenę. Była w Krakowie przez dwa lata na studiach polonistycznych p. Szweykowska, koleżanka z Litwy Kowieńskiej. Ponieważ między Polską a Litw7ą nie było stosunków dyplomatycznych, p. Szweykowska musiała w7ziąć paszport rzekomo na studia do Królewca, i po powrocie groziły jej w ra KAZIMIERZ NITSCH 17 vykrycia nielegalnego pobytu w Krakowie represje litewskie, właśnie jedno z ostatnich seminariów w roku, na krótko powrotem p. Szweykowskiej na Litwę. Gdy mowa akurat i na jakiś z dialektyzmów Polaków z Litwy, profesor zwróię do niej ze słowami : ,,No, to pani będzie mogła przestu’ać na miejscu, oczywista, jeśli pani Litwini przedtem nie kną”. Panna Szweykowska wybuchnęła na te słowa płaczem, eba było wtedy widzieć Nitscha. Stał nad zapłakaną studentpochrząkiwał, wyraźnie poruszony, zakłopotany, chcący jakoś rawić efekt swoich niefortunnych słów i wzruszająco bezradOskarżano czasem Nitscha o przyziemny pozytywizm, aroncję intelektualną, zamykanie oczu na wszystko to, czego nie da ująć ścisłą formułą naukową. Najlepszą odpowiedzią tego rodzaju zarzuty jest jego szkic z 1927 roku o Andrzeju awrońskim, znakomitym lwowskim indianiście i językoznawcy, wietny ten szkic napisany został na gorąco, pod bezpośrednim ■rażeniem śmierci przyjaciela, śmierci tym tragiczniejszej, iż Gayrońskiemu, zmarłemu w czterdziestym drugim roku życia, tylko ’ drobnej części dane było urzeczywistnić w twórczości naukowej >, czego się po jego niepospolitych zdolnościach można było spodziewać. Oto jak charakteryzował go tam Nitsch : ,,Patrząc na jego nieugiętą, przez kilkanaście lat do ostatniego tchu co dzień prowadzoną walkę z nieuleczalną chorobą, na jego mimo niej ciągłe trzymanie się w formie, jego nieustanną natężoną pracę i wysiłek, na pogodną a ciętą gotowość zajęcia stanowiska wobec każdej sprawy, na pańską hojność dla służby, widziało się transponowany w inną kulturę, inne warunki nowoczesnego naukowego świata, ów pełny brawury i męstwa, niepohamowany w swej fantazji, służącej pełnieniu obowiązku, najlepszy nasz typ rycerski z tych, nad którymi całe życie powiewały sztandary bojowe i którzy całe życie pędzili w twardej służbie a rycerskiej fantazji”. I jeszcze jeden cytat. Gawroński chorobę swoją, która go ostatecznie zmogła, gruźlicę, lekceważył, nie znosił lekarzy, nie chciał się leczyć. Nitsch tak to komentuje : „Patrzącemu na jego sposób życia narzucać się musiała myśl, że albo postępuje jak szalone i nieodpowiedzialne dziecko, nie mające pojęcia co robi, albo że wie, co robi, a robi to, bo chce umrzeć. A jednak nie, chciał żyć: mnóstwo jego odezwań się, ustępów listów nie pozwalało o tym wątpić. Było to co innego : jakaś zapamiętała, nie do osądzenia dla innych bohaterska rozprawa z samym sobą, jakieś ujęcie wolą swego ciała z taką silą, że nie zostawało tam miejsca na żadne względy w obliczu tego czegoś ponad wszystko wysokiego, przed czym on stał. Że to nie była śmierć, ani ćwiczenie się w znoszeniu jej ustawicznej obecności, to pewne: gardził śmiercią, tak jak i chorobą. Ale co to było ? Kto by znał i wiedział to wszystko, co on znał, kto by przeszedł drogi jego rozmyślań i intuicyj, ten by sobie może wyobraził kształty i rozmiary tych zagadnień”. 2  18 WIKTOR WEINTRAUB Nie jest to język naukowego pedanta ani człowieka oschłe Inna rzecz, że tego rodzaju akcenty są u Nitscha rzeczą zu nie wyjątkową. Ale to tłumaczy się po prostu męską dyskre uczuć. Toteż wśród swoich uczniów i kolegów Nitsch był nie ty’ szanowany, ale i szczerze łubiany. W roku 1934, kiedy koń lat sześćdziesiąt, poświęcono mu tom prac językoznawczy dwunasty tom poznańskiej ,,Slavia Occidentalis”. Jeszcze w mowniejszy był obchód siedemdziesiątej rocznicy urodzin Nitsch Przypadł on na lata okupacji hitlerowskiej. Ci uczniów i przyjaciele Nitscha, którzy wtedy, w roku 1944, byli w Krak wie, zebrali się u niego w domu i ofiarowali mu rękopiśmienr tom swoich prac. Wyszedł on drukiem w roku 1946 pt. ,,Int arma”. W roku 1946 spadła na Nitscha najwyższa — a w da nych warunkach politycznych szczególnie ciężka i trudna — go ność, jaką znał polski świat naukowy. Został prezesem Polskie Akademii Umiejętności, ostatnim prezesem Akademii przed zlik widowaniem jej przez reżym. Na luty br. przypadła osiemdziesiąta rocznica urodzin Nit scha. Towarzystwo Miłośników Języka Polskiego uczciło ją, wydając, pięknie i starannie, spory tom ,,Wyboru pism polonistycznych” Nitscha, pierwszy z projektowanych czterech tomów. Zaś komitet redakcyjny ,,Języka Polskiego”, którego Nitsch od z górą trzydziestu lat jest naczelnym redaktorem i głównym współpracownikiem, poświęcił mu specjalny numer, wypełniony artykułami, charakteryzującymi jego działalność naukową, oraz wspomnieniami uczniów i kolegów. Nitsch wyszedł ze szkoły tzw. młodogramatyków. W przeciwieństwie do filologów starego typu, którzy swą wiedzę o języku czerpali wyłącznie z tekstów, dla młodogramatyka punktem wyjścia analizy lingwistycznej była obserwacja żywego języka mówionego. Starali się oni badać historię języka drogą studiów dialektów, przede wszystkim fonetyki. Takie założenia metodyczne, a także i inicjatywa krakowskiego profesora Lucjana Malinowskiego (ojca sławnego etnologa) skierowały Nitscha ku systematycznym studiom nad dialektami języka polskiego. Nitsch jest twórcą polskiej dialektologii i po dziś dzień najwybitniejszym polskim dialektologiem. Przed Nitschem dialektologii polskiej tak dobrze jak nie było. Niefachowiec nie uświadamia sobie zazwyczaj, że teksty ludowe, zebrane przez etnologa bez językoznawczego wyszkolenia, przedstawiają dla językoznawcy skromną tylko wartość. Otóż do Nitscha tekstów gwarowwch, zapisanych poprawnie z punktu widzenia językoznawcy, było bardzo mało. Poważnie przedstawiał się tylko zbiór tekstów śląskich Malinowskiego. Było też trochę opisów gwar poszczególnych wsi. I to było wszystko. Kto by się jednak na przełomie wieku spytał, jaki jest system gwar polskich, to jest na jakie grupy dialektów można polszczyznę podzielić, jakie są granice tych dialektów, jakie zespoły  KAZIMIERZ NITSCH 19 i wyróżniają jeden dialekt od drugiego — nie dostałby na ytania odpowiedzi. Nitsch rozpoczął swą pracę od zbierania materiału w terenie, stematycznie i szczegółowo przestudiował przede wszystkim 'hodnie i północno-zachodnie dialekty : Prus Zachodnich Vschodnich, Wielkopolski i Śląska. Te studia terenowe, pojmowane na szeroką skalę, ogromnie wyostrzyły i wysubtelniły ■go wrodzony zmysł ścisłej, precyzyjnej obserwacji faktów języwych. Shawa Higgins (którego nb. pierwowzorem był sławfonetyk angielski, Henry Sweet) chwalił się, że potrafi rozżnić odcienie wymowy londyńczyków w obrębie dwóch mil. itsch, jeśli nawet takiego ideału subtelności obserwacyjnej nie iągnął, to jednak jest obserwatorem wyjątkowo bystrym i doadnym. Ale ta zdolność obserwacyjna, jakkolwiek jest niezbędnym arunkiem owocnej pracy dialektologa w terenie, nie jest w wyadku Nitscha jego faculté maîtresse. Nitsch jest wielkiej klasy ialektologiem nie tylko dlatego, że umie obserwować, i nawet nie przede wszystkim dlatego. Same zdolności obserwacyjne mogłyby przy pewnym nakładzie pracy dać duży zbiór cennego materiału. A Nitsch dał coś bez porównania cenniejszego. Oto cały ten bogaty materiał naukowo przemyślał, fakty uszeregował, powiązał w system, krótko mówiąc, stworzył naukowrą polską dialektologię. Nie miałoby tutaj sensu wyliczanie prac dialektologicznych Nitscha. Z bardziej ważkich najpierw przyszły obszerne monografie poszczególnych rejonów : dialektów Prus Zachodnich (1907), Prus Wschodnich (1907) i Śląska (1909). W roku 1910 ukazała się rozprawa charakteru bardziej ogólnego, ,,Próba ugrupowania gwar polskich”. Była ona przygotowaniem syntetycznego zarysu polskiej dialektologii, który ukazał się po raz pierwszy w roku 1915, w drugim z poświęconych językowi tomów ,,Encyklopedii polskiej” Akademii. Drugie wydanie tej pracy ukazało się w roku 1923 w tak zwanej potocznie ,,Gramatyce pięciu”. Do roku ubiegłego, to jest do czasu pojawienia się podręcznika Urbańczyka, było to jedyne w naszej literaturze naukowej syntetyczne przedstawienie dialektologii polskiej, jeśli nie liczyć z konieczności szkicowego i schematycznego rozdziału, poświęconego dialektom, w ostatnim przedwojennym wydaniu uniwersyteckiej gramatyki Szobera. Dla studentów7 mojego pokolenia był to podręcznik, z którego uczyliśmy się dialektologii, z wszystkich podręczników7, jakie nam dawano do ręki, niewątpliwie najtrudniejszy. Nitsch starał się na przestrzeni niewielu ponad stu stronic skomprymować wielkie bogactwo faktów, stąd pisał stylem ogromnie zwięzłym. Przegryzienie się przez jego zarys wymagało i pewnego wyrobienia w7 myśleniu językoznawczym i wielkiej koncentracji uw’agi. A jednak o ile bardziej dialektologia Nitscha była pobudzająca, zapładniająca, naprawdę ucząca, od drugiego naszego podstawo 20 WIKTOR WEINTRAUB wego podręcznika językoznawczego, ,,Krótkiej gramatyki his rycznej” Łosia. Całe partie podręcznika Łosia robiły wrażei chaosu faktów, które w najlepszym razie można było przy pe nym nakładzie pracy jako tako pamięciowo opanować, pode gdy dialektologia Nitscha imponuje bogactwem włożonej w pracy myślowej, gruntownością przemyślenia. Ten podział dialektów' polskich, jaki dzisiaj przyjęto w nauc jest autorstwa Nitscha. Nitsch przede wszystkim wyodrębnił k szubszczyznę, odcinającą się od całej reszty gwar polskich, t zaś cała reszta w jego ugrupowaniu układa się w cztery zesp ły : dialekty wielkopolsko-pomorskie (najbardziej zróżnicowań śląskie, małopolskie (termin Małopolska należy tu rozumi w dawnym, historycznym znaczeniu, a nie nowszym, rozbior wym, w którym Małopolska jest synonimem austriackiej Gal cji) i mazowieckie. Jest rzeczą charakterystyczną, że nowsze badania, w-cal intensywne w niektórych terenach, nierzadko wprowadzały poprawki, jeśli idzie o ustalenie zasięgu poszczególnych cech diaiek tycznych, tu i ówdzie prostowały sformułowania Nitscha, a! nigdy nie kwestionowały jego próby ugrupowania dialektów, ani też zasad metodycznych, którymi się, grupując dialekty tak a nie inaczej, kierował. Synteza Nitscha, choć pionierska, znakomicie wytrzymała próbę czasu. W studiach dialektologicznych Nitschowi chodziło nie tylko o naukowe uporządkowanie naszej wiedzy o języku chłopów różnych dzielnic Polski dziś czy wczoraj, to jest o pokazanie struktury systemów językowych poszczególnych gwar, i nawet nie przede wszystkim o to. Nitsch kierował się zainteresowaniami historycznymi. Szło mu przy tym nie tylko o wydobycie zachowanych w gwarach archaizmów, ale głównie o oświetlenie drogą porównawczej analizy wybranych cech gwarowych procesów rozwojowych nurtujących polszczyznę. Tak więc, biorąc za punkt wyjścia analizę współczesnych dialektów, Nitsch starał się rozwiązać szereg zagadnień z historii języka. Najdonioślejszą, najgłośniejszą, ale też i najbardziej kontrowersyjną, jest tu jego hipoteza wielkopolskiego pochodzenia polskiego języka literackiego. Założenia, na których się tu oparł, były proste. Polski język literacki nie mazurzy. Tymczasem Małopolska, na której terenie znajdowała się do końca XVI wieku stolica państwa i niewątpliwie główny polski ośrodek kulturalny, Kraków, mazurzy. A zatem, wnioskował Nitsch, polski język literacki musiał powstać w Wielkopolsce, w czasach kiedy była tam jeszcze stolica Polski, to znaczy w wieku X i w pierwszej połowie XI wieku. To był jego główny argument. Inne miały już tylko charakter pomocniczy. Hipoteza Nitscha wywołała bogatą literaturę polemiczną. Bez przesady powiedzieć można, iż problem pochodzenia polskiego języka literackiego stał się centralnym problemem historyków języka polskiego. Wysunięto przede wszystkim, tak ze strony językoznawców, jak i historyków-mediewistów, jedną ważną  KAZIMIERZ NITSCH 21 pliwość. Czy można w ogóle mówić o istnieniu polskiego ka literackiego w odniesieniu do czasów Chrobrego i MieszII, a więc czasów, z których nie tylko że nie mamy żadnych głych tekstów polskich, ale nawet i pośrednich świadectw, że ie teksty w ogóle istniały? Taszycki, broniący teorii o małolskim pochodzeniu języka literackiego, starał się udowodnić, mazurzenie zaczęło się szerzyć w Małopolsce pod wpływem /ymowy mazowieckiej dopiero w XVI wieku. Poważne argumenty jednak przemawiają za tym, iż mazurzenie w Małopolsce st dużo starsze niż to przypuszczał Taszycki. Sprawa komplikuje się jeszcze i przez to, że jakkolwiek zyk literacki ma szereg cech (nie tylko brak mazurzenia) vspólnych z dialektami wielkopolskimi, to jednak w szeregu inych wykazuje on, wbrew Wielkopolsce, zbieżności z Małopolką. Tak np. w Wielkopolsce mówi się nuijewy, wiśniewy, ojcevi. Formy majowy, wiśniowy, ojcowi są wspólne gwarom małoolskim i językowi literackiemu. Podobnie, w Wielkopolsce zachowały się stare nieściągnięte formy czasownikowe : stojać, bojać się, podczas gdy w języku literackim używamy form ściągniętych. tak jak i w gwarach małopolskich. Dla autora tych słów najbardziej przekonywającą próbą wyjścia z tych trudności jest hipoteza Stiebera. Zdaniem Stiebera, tam gdzie istniały rozbieżności w języku między Małopolską a Wielkopolską, polski język literacki wybierał tę cechę, która miała za sobą żyro czeszczyzny, cieszącej się, jak wiadomo, w Polsce do pierwszych dziesięcioleci XVI wieku wielkim prestiżem i wyraźnie przy tworzeniu się polskiego języka literackiego uważanej za wzór. Wzór ten nie zaważył tam, gdzie Wielkopolska i Małopolska łącznie przeciwstawiały się językowi czeskiemu, jak np. w sprawie nosówek, w innych zaś wypadkach przeważał szalę na korzyść cechy jednego lub drugiego dialektu. Tego rodzaju tłumaczenie pozwala zrozumieć, dlaczego polski język literacki mógł powstać w Małopolsce, za czym przemawiają dane historyczne, a jednak, wbrew wymowie małopolskiej a zgodnie z wielkopolską, nie mazurzy. Wygląda na to, że hipoteza Nitscha o wielkopolskim pochodzeniu języka literackiego nie utrzyma się w nauce. Ma ona jednak tę zasługę, że wywołała dyskusję, płodną i po dziś dzień bardzo żywą. Kilka miesięcy temu np. ukazała się książka Kuraszkiewicza „Pochodzenie polskiego języka literackiego w świetle wyników dialektologii historycznej”. Tytuł ten jest symptomatyczny. Zarówmo dyskusja nad pochodzeniem języka literackiego, jak i w ogóle rozw'ój studiów dialektologicznych zwróciły uwagę na konieczność systematycznego przestudiowania zabytków języka polskiego z punktu widzenia tego, co mogą nam one powiedzieć o podziałach gwarowych w dawnej polszczyźnie, tzw. dialektologii historycznej (jakkolwiek i starsze studia dialektologiczne Nitscha są, jak o tym wyżej była mowa, w znacznej mierze „historyczne”). Jeśli, jak zauważył ostatnio Juryj Szerech (w rozprawie „Towards a Historical Dialectology”, „Orbis”, III  22 WIKTOR WEINTRAUB — 1954) dialektologia historyczna jest jeszcze wszędzie w wistyce poza Polską nauką przyszłości, to ten bardziej zaa sowany stan studiów polonistycznych jest zasługą przede wsz kim Nitscha. Sam Nitsch poświęcił zresztą takiej dialektologii history nej specjalną większą pracę jeszcze w roku 1912. Nosi ona t tuł „Z historii polskich rymów”. Studia nad rymem, jeśli tyl umiejętnie prowadzone, otwierają bardzo bogate i niespodziew ne perspektywy na język poetycki. Przykładem może tu być r syjska książka Żirmunskiego. Ale ,,Z historii polskich rymów nie jest pracą z dziedziny poetyki, tak jak pracą taką jest prawa Nitscha z 1925 roku ,,0 nowych rymach”, będąca pró" usystematyzowania nowych typów rymów, wprowadzonych poezji polskiej przez Skamandrytów, rymów osłabionych, półr mów i asonansów, czy też ciekawa i odkrywcza rozprawka z r ku 1947 o „Metrycznej niespodziance w „Marii” Malczewski go”. Jeśli w rozprawie z roku 1912 Nitsch wybrał sobie za punk wyjścia rymy, zrobił to po prostu dlatego, że rym jest swego; rodzaju szczeliną, poprzez którą pod pokostem ogólnie obowią żującego języka literackiego obserwować możemy właściwości gwarowej wymowy poety. Poeci zazwyczaj rymują tak jak mówią, dla ucha, nie dla oka, i jeśli w „Panu Tadeuszu” czytamy : Wtem pan Podkomorzy, Wlawszy kropelkę wina w szklankę panny Róży, nie znaczy to wcale, iż mamy tu do czynienia z niedokładnym rymem. Rym jest dokładny, jeśli będziemy wymawiali tak, jak mówili Polacy z Litwy : Rozy. „Z historii polskich rymów” analizuje tego rodzaju regionalne właściwości wymowy, jakich ślady zachowały dawne rymy poetów XVI-XIX wieku. Praca przyniosła szczególnie bogaty materiał dla dziejów polszczyzny kresowej, tematu na ogół zaniedbanego w naszej nauce, któremu Nitsch poświęcił jeszcze z czasem, w roku 1925, krótką syntetyczną rozprawkę „Język polski w Wileńszczyźnie”. Wcześniejsze prace dialektologiczne Nitscha zajmowały się głównie zagadnieniami fonetyki, znacznie mniej uwagi poświęcały już morfologii, a problemy słownikowe traktowały tylko dorywczo. Z czasem jednak Nitsch zaczął problemom tym poświęcać coraz więcej uwagi. Bodźcem musiały tu być francuskie studia nad geografią wyrazów Gillierona. Pierwszą jego większą pracą w tej dziedzinie była obszerna rozprawa z roku 1918 „Z geografii wyrazów polskich”. Potem przyszedł szereg rozpraw specjalnych, poświęconych poszczególnym wyrazom : nazwom roślin, zwierząt, wyrazom z zakresu kultury materialnej, jak np. nazwom różnych części domu. Uderza we wszystkich tych rozprawach nie tylko precyzja analizy oraz solidna dokumentacja, cechy, które charakteryzują wszystkie prace Nitscha, ale także dobra orientacja ich autora w realiach potocznego ży KAZIMIERZ NITSCH 23 Nitsch nie ma w sobie nic z gabinetowego uczonego-słownia, dla którego język jest systemem znaków, zawieszonych różni. Większość tych rozpraw powstała na marginesie prowadzoh pod kierunkiem Nitscha szeroko zakrojonych prac zbioroh nad słownictwem ludowym, przede wszystkim prac nad ygotowaniem atlasu gwar polskich, a ostatnio także i prac d wielkim słownikiem gwar polskich, który by wyrugował jco dyletancki i dziś już przestarzały słownik gwarowy Karłocza, oceniony swego czasu przez Nitscha bardzo gruntownie bardzo surowo. Pierwszym poważniejszym rezultatem tych szeroko zakronych prac nad słownictwem gwarowym był wydany w roku 34 przez Nitscha i jego ucznia Mieczysława Małeckiego (zmargo wkrótce po wojnie) okazały — 500 map — „Atlas językoy polskiego Podkarpacia”. Atlas ten pojęty był jako próbne rzedsięwzięcie. Miano na nim wypróbować metody pracy atlaowej przed przystąpieniem do opracowywania ogólnopolskiego tlasu gwarowego. Wybrano Podkarpacie tak ze względu na zróżnicowanie gwar podkarpackich, jak i dla swoistego tam słownictwa pasterskiego. Tuż przed wojną był już gotowy plan atlasu ogólnopolskiego. Jak się dowiadujemy z jubileuszowego zeszytu „Języka Polskiego”, prace nad tym ogólnopolskim atlasem, podjęte pod redakcją Nitscha zaraz po wojnie w Komisji Atlasu Gwar Polskich, są już bardzo zaawansowane. Będzie to „Mały atlas gwar polskich”. Nitsch opracowuje bowiem plany innego jeszcze atlasu gwarowego, „Wielkiego”. Żeby wreszcie skończyć z najpobieżniejszym choćby przeglądem prac dialektologicznych Nitscha, trzeba jeszcze dodać, że przed z górą czterdziestu laty ogłosił on popularną książkę o dialektach dla nie-jezykoznawców, „Mowę ludu polskiego”, która dzisiaj prosiłaby się o reedycję, a dokładnie ćwierć wieku temu wydał spory tom „Wyboru polskich tekstów gwarowych” ze swoich i obcych zapisów. Dialektologia zawsze była i jest główną dziedziną pracy naukowej Nitscha i jego dorobek w tej dziedzinie jest najpoważszv, ale dorobek ten do dialektologii wcale się nie ogranicza. Nitsch rozpoczął swą działalność naukową od pracy filologicznej, rozprawą o pisowni i języku „Kazań Paterka”, zabytku języka polskiego z początku XVI wieku. Była to praca zrobiona jeszcze w duchu filologii starego typu, systematyczny ale i mechaniczny opis cech językowych jednego zabytku, i Nitsch nie lubił o niej wspominać. Potem, jak już o tym była mowa, w swoich studiach dialektologicznych często poruszał problemy z dziedziny gramatyki historycznej. W roku 1948 wystąpił z książką z zakresu historii języka, „Studiami z historii polskiego słowmictwa”. Jest to zbiór 27 rozpraw i rozprawek, przynoszących więcej niż zapowiada tytuł, na marginesie bowiem studiów leksykalnych mamy tu też bardzo subtelne i nowe spostrzeżenia z dziedziny, która po dziś dzień jest kopciuszkiem naszych studiów języko 24 WIKTOR WEINTRAUB wvch, mianowicie z historycznej polskiej składni. Jest to typu książka językoznawcza, która, wolno przypuszczać, s' golnie cieszyłaby serce Żeromskiego, przy jego znanej pasj bogactwa słownikowego polszczyzny i namiętności wczytyw się w studia językoznawczo-słownikarskie. (Tradycja chce tą, że w „Przepióreczce” Żeromski miał sportretować Nit pod postacią jednego z występujących tam profesorów, Cie kiego; jeśli to prawda, to trzeba powiedzieć, że portret jest d ogólnikowy i w porównaniu z oryginałem blady). I znowu stu te imponują nie tylko precyzją analizy, ale także i bogactw zebranego tam historycznego materiału dowodowego. Czytelń który by nie znał innych prac Nitscha, gotów by był sobie podstawie tej książki wyrobić o nim pojęcie jako o erudyc tkwiącym po uszy w starych tekstach. A przecież na tle cał dorobku naukowego uczonego książka ta ma charakter praj marginalnej. Studiów językoznawczych charakteru nie ściśle polonisty nego jest w dorobku naukowym Nitscha nie dużo, ale i tu trze wymienić przynajmniej jedną ważną pracę, rozprawę z roku 19 o „Stosunkach pokrewieństwa języków lechickich”, to jest po skiego, kaszubskiego i wymarłego już połabskiego. Trzeba jed] nak zaznaczyć, że Nitsch, który zanim po śmierci Łosia w rok 1928 nie objął katedry języka polskiego, był w Krakowie profe sorem języków słowiańskich, jest w problemach slawistycznych] doskonale zorientowany i w swoich pracach polonistycznych zawsze, kiedy mu to jest potrzebne, sięga do materiału z innych języków słowiańskich, przede wszystkim języków sąsiadujących z polszczyzną, słowackiego, czeskiego i ukraińskiego. Pozostaje jeszcze do omówienia jedna dziedzina prac Nitscha, artykuły i notatki, poświęcone najróżnorodniejszym problemom współczesnej polszczyzny, od przepisów interpunkcyjnych aż po różne stylizacje językowe utworów literackich. Zazwyczaj są to rzeczy rozmiarami drobne, czasem uwagi na marginesie cudzych prac, drukowane przeważnie w redagowanym przez Nitscha „Języku Polskim”. Niejednokrotnie przy czytaniu tych artykułów marzyło się człowiekowi o książce, którą tylko Nitsch potrafiłby napisać, a która by była opisem współczesnej polszczyzny literackiej, uwzględniającym jej odmiany regionalne i społeczne. Nie szłoby tu więc o jedną jeszcze tradycyjną gramatykę opisową, ale o książkę, obejmującą całe bogactwo współczesnej polszczyzny w jej różnych odmianach terytorialnych, klasowych i zawodowych. Znakomity zmysł obserwacyjny, wyostrzony w studiach nad gwarami, wszechstronne oczytanie, rozmiłowanie w różnorodności zjawisk językowych (bardzo znamienny jest tutaj tytuł jednego z artykułów Nitscha : „O poszanowanie odrębności prowincjonalnych”), czyniące z Nitscha przeciwstawienie gramatyka-poprawnościowca, gwałtem wciskającego bogactwo tych zjawisk w ramki ciasnej normy, wszystko to, zdawałoby się,, predestynowało Nitscha na autora takiej książki, biblii każdego miłośnika języka polskiego i niesłychanie potrzebnego narzędzia  KAZIMIERZ NITSCH 25 cy każdego polonisty. Niestety, Nitsch książki takiej nie naaf. Ale jego „Wybór pism polonistycznych”, zwłaszcza kiedy wydanego już tomu dojdą jeszcze zapowiedziane już trzy sze, powinien, w części przynajmniej, książkę taką zastąpić. Rzecz prosta, w tej ostatniej kategorii swoich prac Nitsch ęsto zahaczał o zagadnienia literackie. Omówił np. użycie „Chłopach” gwary łowickiej, pokazując iż Reymont miał o tej varze dość mętne pojęcie i w odtwarzaniu jej nie ustrzegł się mentarnych nawet błędów. Niedawno Maria Rzeuska usiłoała w swej książce o „Chłopach” wybronić Reymonta przed arzutami Nitscha. W polemice jednak, jaka z tej racji wynikła, itsch bez trudu obronił swoje krytyczne stanowisko. Kiedy inziej znów Nitsch zajął się językiem ludowym Sienkiewicza. Nieawno zaś interesujący artykuł poświęcił młodopolskim pseudorchaizmom : chramom, gontynom i -witeziom. Kilkakrotnie navracał do różnych zagadnień języka Mickiewicza. Od czasu do zasu omawiał \y krótkich notatkach krytycznych technikę przekładów w zorganizowanym swego czasu przez Borowego dziale krytycznym „Przeglądu Warszawskiego” notatki te są najcenniejszą w naszej literaturze krytycznej dyskusją różnych problemów translatorskich, zanalizowanych na konkretnych przekładach. W artykułach i notatkach tych jest sporo krytyki, nieraz i surowej krytyki. Ale nie jest ona wcale regułą. Weźmy np. „uwagi językowe” Nitscha o tomiku poezji Jasnorzewskiej „Surowy jedwab”. Zaczynają się one tak : „Uwagi językowe o tomiku prawdziwych poezyj ? Ścisły gramatyk powie, że to nie warto albo się nie da; z góry na „filologa” patrzący artystyczny krytyk literacki zdumieje się nad jego zuchwalstwem. A niechże się gorszą czy oburzają — językoznawca ma prawo nie tylko pieścić się wierszami, ale też obserwować je. Źe nie jestem pedantem, dowiodę, nie wytykając poetce, że się porównywra do „sarniątka pod łanią” (str. 24), mimo że od dawna na dowód papierowości porównań niektórych autorów służy mi m. inn. takie oto zdanie z którejś powieści Alfreda Konara : „biegła do niego, jak w noc majową stęskniona sarna biegnie na wołanie jelenia” (cytuję z pamięci). Wojewodzie niejedno wolno. Ale swoją drogą dziwi to u autorki, bardzo te jelenie i sarny lubiącej. (Dla niektórych czytelników Języka Poh skiego dodam, że to nie takie dalekie od siebie wyrazy : ten jeleń, wywodzący się z prasłow. el-en-, i ta lania, pochodząca z prasłow. ol-ni-.)” Przytoczyło się ten ustęp, który jest tylko wstępem do zasadniczych uwag, poświęconych subtelnej analizie rymów Jasnorzewskiej, bo daje on dobre pojęcie o stylu pisarskim Nitscha, bezpretensjonalnym, żywym, zatrącającym kollokwializmami, a przecież ścisłym, oraz o jego zmyśle realiów’. Zasługi naukowa Nitscha nie wyczerpują się jego własnym dorobkiem. Jest on jeszcze organizatorem różnych imprez nau 26 WIKTOR WEINTRAUB kowych, i to organizatorem w wielkim stylu, takim, jaki równych mało miała nauka polska. Te zasługi organizacyjn nie tylko zmysł inicjatywy, zdolności planowania, umiejętn kierowania robotą zespołową, ale także i mnóstwo żmudi drobiazgowej a nudnej roboty, takiej jak wyczyszczanie ręk sów do druku czy korekty, robione zawsze z pedantyczną kładnością. Tajemnica powodzenia Nitscha organizatora i red< tora polega między innymi i na tym, że w przedsięwzięciach ni kowych przez niego kierowanych nie ma tak drobnych spra którym by nie poświęcił troskliwej uwagi. Wszystko to, ocz wista, zżerało mnóstwa czasu. Jeśli dorobek naukowy Nitsc jest ilościowo stosunkowo niewielki i jeśli duże rozmiarami pr ce należą w nim do rzadkości, przyczyny tego należy szuki przede wszystkim w ilości czasu i wysiłku, jaki włożył w pra drugich. Nitsch jest jednym z redaktorów „Rocznika Slawistyczn go”, znakomitego i wysoko cenionego w świecie periodyku języ koznawczego, ostatnio, niestety, rzadko i nieregularnie wycho dzącego. Należy on do komitetu redakcyjnego „Biuletynu Pol skiego Towarzystwa Językoznawczego”. Opiekował się pracami Komisji Językowej Polskiej Akademii Umiejętności. W tejże Akademii zainaugurował serię Monografij Polskich Cech Gwarowych (których pierwsze trzy numery wypełniły jego własne rozprawy). Mówiło się już wyżej o opracowTyw-anych pod jego redakcją słowniku i atlasie gwar polskich. Jest on też przewodniczącym komitetu redakcyjnego monumentalnego „Słownika Staropolskiego”, który, przygotowywany od z górą pół wieku, zaczął wychodzić w ubiegłym roku. Był założycielem i redaktorem działu językowego stworzonego w latach trzydziestych międzynarodowego czasopisma „Lud Słowiański”, centralnego organu dialektologii słowiańskiej, którego, niestety, po wojnie nie wznowiono. W roku 1920 założył razem z Gawrońskim i Rozwadowskim Towarzystwo Miłośników Języka Polskiego. Od roku 1927 jest jego prezesem. Osobne miejsce zajmuje tu dwumiesięcznik „Język Polski”. Nitsch należał do jego założycieli w roku 1913. Od roku 1921, kiedy pismo stało się organem Towarzystwa Miłośników Języka Polskiego, jest jego redaktorem. Na piśmie tym szczególnie silnie wycisnął piętno swojej indywidualności. Rzadko też który numer pisma nie przynosi, jeśli już nie artykułu Nitscha, tó jakiejś jego notatki recenzyjnej, polemicznej czy postscriptum' do cudzego artykułu. Miarą przywiązania Nitscha do tego pisma, a także i jego pasji organizacyjnej, może być fakt, że pierwszy powojenny jego zeszyt, zamykający przerwany w roku 1939 rocznik dwmdziesty czwarty, ukazał się już w kwdetniu 1945 roku. Zeszyt jest, wyjątkowa, króciutki, ale jak wszystko co wyszło spod opieki Nitscha, zrobiony starannie i ze wzorową korektą. Nie ma na pewno drugiego polskiego periodyku naukowego, który by został tak szybko po wojnie wznowiony.  ' KAZIMIERZ NITSCH 27 ,Język Polski’’ to oryginalne w założeniu czasopismo. Istpopularne periodyki jezykowo-poprawnościowe, z reguły ne. Istnieją też, oczywista, specjalne pisma naukowe lingtyczne. Ale „Język Polski’ jest oryginalną próbą skrzyżoia obu tych typów. Obliczony jest on na „miłośników języpolskiego”. Toteż, przed wojną przynajmniej, do prenumerów jego należeli także przyrodnicy i prawnicy. Pamiętam rawdzie, jak jeden z nich skarżył się, że znalazł w piśmie ie niezrozumiałe naukowe słowo jak „semantyka” („Wiem to jest „mantyka”, ale „semantyka”?”). Bo większość jeartykułów wymaga pewnego, minimalnego przygotowania jęoznawczego. Ale za to pismo jest na poważnym poziomie ikowym, sporo jego rozprawek przynosi nowe naświetlenia oblemów, nowe fakty. Nie mało uw^agi pismo poświęca też «»•adnieniom stylistyki. Jest zawsze żywe, reaguje na aktualne oblemy językowe, choć więcej uwagi poświęca zagadnieniom historii języka, nie tylko nie stroni od polemik, ale je kultywue. Zagadnieniom poprawnościowym poświęca uwagę, ale nie wybijają się one w nim nigdy na czoło i zawsze są traktowane mądrym liberalizmem. Zadaniem jego jest przede wszystkim głębianie rozumienia faktów językowych, a nie ujmowanie ich w gorsety przepisów. Co, oczywństa, nie wyklucza przyszpilania przy okazji bezspornych błędów językowych, rozprawiania się z niechlujstwem czy niekompetencją. Po śmierci Łosia spadł też na Nitscha obowiązek zajęcia się wydawanymi przez Akademię przepisami i słownikiem ortograficznym. Do tego czasu Nitsch pisownią się bliżej nie zajmował. Opowiadano mi kiedyś (sam tego nie słyszałem, toteż za autentyczność anegdoty nie ręczę), że kiedy raz profesor chemii, Tadeusz Estreicher, poprosił go o pomoc w rozwiązaniu jakiejś trudności ortograficznej, Nitsch niemal że nie obraził się na niego : „To tak jakbym ja pana prosił o przepis na pastę do butów”. Ale teraz zabrał się do opracowywania nowrego wydania przepisów ortograficznych z właściwą sobie gruntownością i z właściwym sobie zmysłem krytycznym. Stwierdził, że Łoś w interpretowaniu ustalonych przez Akademię w roku 1918 zasad pisowni nie zawsze był ścisły, że czasem popadał w sprzeczności, i nowe wydanie pisowni postanowił ze sprzeczności tych oczyścić. Kiedy to nowe wydanie, „poprawione i zmienione”, ukazało się w roku 1932, w gazetach rozpętała się burza. Nitscha oskarżono nie tylko o to, że samowolnie zmienia pisowmię, ale i o to, że paczy język. Żeby namiętności wchodzące tu w grę zrozumieć, trzeba sobie uświadomić, że ludzie często pojmują język papierowo. „Prawdziwy” język to dla nich to co widzą napisane, a nie to co słyszą. Nie rozumieją oni, że bez względu na to czy piszemy „Marya”, „Marja” czy „Maria”, tak długo jak wyraz ten wymauńamy tak samo, nic w języku się nie zmienia. Zmiana pisowni to tylko zmiana pewmego konwencjonalnego systemu znaków, który, oczywństa, powinien być celowy i ujedno 28 WIKTOR WEINTRAUB stajniony, aby spełniał swą funkcję społeczną, ale który niemniej jest dowolny. Trzeba też wziąć pod uwagę i jes. jedną okoliczność. Oto umiejętność ortograficznego pisania u nas na równi z krawatem i kołnierzykiem patentem na p należność do inteligencji. Po dziś dzień istnieją jeszcze luq dla których błąd ortograficzny w liście jest bardziej kompr tujący od najgorszych głupstw w treści listu. Jest to, rzecz sta, bzdura. Sam znam wyjątkowo inteligentną panią, która potrafi jednego listu napisać bez błędów ortograficznych, bzdurne czy nie bzdurne, przekonanie to jest, a przynajm było, wcale u nas rozpowszechnione. Zmiana pisowni staw ludzi przed dylematem albo zdobycia się na wysiłek przeucze się pisowni, albo też pisania odtąd nie ze wszystkim popraw co wielu odczuwało jako coś upokarzającego. Nic dziwnego w że wszczęto nagonkę, w której było trochę źle uplasowan przywiązania do języka i sporo demagogii. Kampana prasowa sprawiła, że Akademia łącznie z nisterstwem W. R. i O. P. wyłoniła Komitet Ortograficzny, kt< ry miał się zająć ostatecznym ustaleniem zasad pisowni. Przewo niczącym tego Komitetu, w którego skład wchodzili nie tylk* językoznawcy, ale także i pisarze, nauczyciele, dziennikarze, z< stał najpierw Rozwadowski, a potem, po jego śmierci w rok 1935, Nitsch. Potrafił on w przewlekłych obradach Komisji za sady swej reformy ortografii obronić (bronił ich też na szerszy forum, w „Przeglądzie Współczesnym” i w „Pionie”) i ostatecznie w kampanii swej zwyciężył. Nowe, jedenaste wydanie „Pisowni”, które się ukazało w roku 1936, miało już stempel oficjalny nie tylko Akademii, ale i Ministerstwa, przeciwnicy albo zostali przekonani, albo, z nielicznymi wyjątkami, dali za wygraną. Dziś wszyscy piszemy po polsku według tej pisowni. Nie ma wątpliwości, że Nitsch miał merytorycznie rację, że jego przepisy są jaśniejsze, konsekwentniejsze, precyzyjniejsze od Łosiowych. Inna rzecz, czy, właśnie dlatego że pisownia jest tylko konwencjonalnym systemem znaków, skoro do starych przepisów ludzie już przywykli, warto je było zmieniać. W każ dym bądź razie dla kogoś, kto ma do czynienia z pisownią anJ gielską, jedna czy druga niekonsekwencja w pisowni nie wyglą da groźnie. Mówi się czasem o „krakowskiej szkole językoznawczej”. Pojęcie szkoły należy tu rozumieć bardzo luźno. Raczej należałoby mówić o krakowskim ośrodku językoznawczym, najpoważniejszym w Polsce centrum językowych studiów slawistycznych. Byłoby jubileuszową przesadą wiązanie go wyłącznie czy nawet przede wszystkim z Nitschem. W ostatnim dziesiątku ubiegłego wieku działał w Krakowie Baudouin de Courtenay. Przez całe życie związany był z Krakowem inny wielki uczony językoznawca, Jan M. Rozwadowski. W Krakowie żył też Łoś, uczony ra2 czej przeciętnych zdolności, ale ogromnej pracowitości i produk KAZIMIERZ NITSCH 29 ści. Z późniejszych lat trzeba wymienić też choćby Lehrawińskiego. Ale o ile ,,krakowska szkoła językoznawcza” jest szkołą, de jest ona tworem Nitscha. Baudouin de Courtenay działał rakowie za krótko, aby stworzyć szkołę. Rozwadowski zuie nie miał talentu pedagogicznego. Nitsch łączy w sobie lki talent pedagogiczny z wyczulonym zmysłem społecznym, ry każe mu wkładać w uczniów mnóstwo energii i pracy, zczyć się nie tylko o jakość ich produkcji naukowej, ale taki o stworzenie im warunków, umożliwiających pracę naukooraz o możliwości publikacji. Wyszkoleni przezeń językoawcy zajęli się studium nie tylko polskich dialektów, ale i diatów innych języków słowiańskich. Studia ich objęły wszystkie .vki słowiańskie z wyjątkiem rosyjskiego. W żadnej innej dzieinie studiów' slawistycznych nauka polska nie osiągnęła tak ważnych rezultatów na terenach pozapolskich, jak właśnie, zięki Nitschowi, w dziedzinie dialektologii. Seminarium jego tało się główmy m ośrodkiem dialektologii słowiańskiej w świeie. Ściągali też na nie studenci spoza Polski. Za moich lat koegowali ze mną na seminarium Nitscha Serb, Bułgar i Słoweniec. Uczniom swoim przekazywał nie tylko wdedzę i precyzję metodyczną. Wychowawczo działał na nich także i ten etos bezkompromisowej rzetelności naukowej, jaki promieniował z profesora. Nic chyba lepiej nie ilustruje tego etosu od opowiadania Wacława Lednickiego z jego ,,Life and Culture of Poland”. Książka wyszła w roku 1944, kiedy kraj był jeszcze pod okupacją hitlerowską, dlatego Nitsch nie jest tam wymieniony po nazwisku. Lednicki odwiedził Nitscha w jego willi na Salwatorze zimą 1940 roku. Razem z większością profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego Nitsch został aresztowany przez Gestapo w listopadzie 1939 roku i zesłany do obozu w Oranienburgu. Rozmowa miała miejsce na krótko po wypuszczeniu profesorów krakowskich z obozu. Nitsch był wychudzony, głowę miał ogoloną, stale pokaszliwał. Kiedy gość spytał się go o Oranienburg, zbył to pytanie krótko. Oto — w przekładzie i ze skrótami — relacja Lednickiego : ,,— Tak, było ciężko, ale jak pan widzi, wytrzymaliśmy i nie czuję się źle... — I zaraz zmienił temat rozmowy (...) — Wie pan, powiedział mi, że udało nam się w ciągu pierwszych trzech tygodni zorganizować tam wykłady. Potem Niemcy ich zakazali. Każdy wygłaszał wykłady, oczywista, na różne tematy. I, jak zawrze, były między nimi dobre i były złe.” | Po czym przeszedł do omawiania poszczególnych wykładów. Cytuję wT dalszym ciągu relację Lednickiego : ,,— Jednego dnia mieliśmy wykład p..., którego pan zna. |Ten był bardzo słaby. Zna mnie pan też, toteż może pan sobie Wyobrazić, że nie skrywałem przed nim swego zdania. I wie pan, co mi odpowiedział? ,,Nie miałem czasu na przygotowanie  30 WIKTOR WEINTRAUB swojej pogadanki”. Nie miał czasu. Nie wahałem się — nął Nitsch dalej — powiedzieć mu, co o nim myślę. ,,C znaczy, nie miał pan czasu ! Wie pan przecie, że w tym twornym zimnie, w tym błotnistym śniegu, jaki mamy w b kach, w tym smrodzie nikt nie może spać, nie sposób nawet zi żyć oka. A pan mówi, że pan nie miał czasu na przygotowi swojej pogadanki(...)” I jeśli dzisiaj, w tak trudnych warunkach, językoznawst polskie potrafiło — z nielicznymi wyjątkami — utrzymać się wysokim poziomie i może w dalszym ciągu szczycić się wy nymi osiągnięciami, wolno w tym widzieć dziedzictwo tego cha wiernej aż do bohaterstwa służby nauce, którego Nitsch t pięknie całym swym życiem i dorobkiem naukowym uosabia. Wiktor WEINTRAUB Po cenach najniższych Nasz dział apteczny oferuje Klientom najważniejsze lekarstwa. STREPTOMYCYNA 10 gr 26/— użyteczność do listopada 1957 PENICYLINA olej. 3 milj. 10/— użyteczność do grudnia 1956 WITAMINA b-12 25 amp 14/— RIMIFON, 500 tabletek 26/— Pł fl ? Co w)'siać by rodzina zapłaciła najmniejszą stawkę NASZE KATALOGI TOWAROWE zawierające przy każdym towarze odnośną stawkę celną. MASZYNY DO SZYCIA SINGERA za które cło w Polsce wynosi tvlko 6oo złotych. — ZEGARKI CYMA. — Najlepsze angielskie KAMGARNY. — PLASTYKI. — OBUWIE. — SKÓRY. — CHUSTKI tzw, „NYLONÓWKI”. SPECJALNY DZIAŁ PACZEK „ZA LINIĘ CURZONA” T A Z A B ltd. 22, ROLAND GARDENS, LONDON. S.W.7. Największy Polski Dom Towarowy w Anglii.  orum europejskie Alpbach Latem 1945 zebrała się w Alpbach, małej osadzie górskiej Tyrolu, grupa młodych ludzi wychodzących z austriackiego uchu oporu. Teoretycznie przywrócona do niepodległości, lecz arazem podzielona na strefy wpływów’ i okupowana przez cztery ocarstwa, Austria wychodziła wówczas z długiego okresu gwałtownych przemian podobnych do trzęsienia ziemi. W ciągu niespełna ćwierć wieku Austria była kolejno wielkim mocarstwem ączącym w swych granicach kilkanaście różnojęzycznych krajów, małą republiką złożoną z paru krajów niemieckich walczących z nieprzezwyciężonymi trudnościami ekonomicznymi i wreszcie prowincją Trzeciej Rzeszy. Każdy z jej obywateli mający dziś 60 lat musiał kilkakrotnie przystosowywać się do zupełnie nowych warunków. Niestałość instytucji i warunków życia były tu równie wdelkie jak w pozostałej części obszaru środkowowschodniej Europy. Po okresie izolacji od świata zewnętrznego, wywołanej przez panowanie niemieckie i wojnę, Austria budziła się do życia w warunkach, których niepewność i tymczasowość wydawały się jeszcze większe niż w jakimkolwiek okresie poprzednim. Il est urgent d’attendre, mówią zazwyczaj w takich okolicznościach za Talleyrandem starsi i doświadczeni. Młodszym nic po tej przezornej mądrości. Zebranym w Alpbach wydawało się, że odrodzenie się życia umysłowego może się stać czynnikiem ciągłości i stałości życia ich kraju. Z rozmów ich narodziło się Oesterreichisches College. Za regest row’ane pod tą nazwą w Wiedniu Collegium austriaum jest towarzystwem prywatnym mającym trzy sekcje : sekreariat, instytut dla badania współczesnej Europy (Forschungsstitut fuer europaeische Gegenwartskunde) i sekcję organizuącą doroczne zebrania w Alpbach pod nazwą Europaeisches Foum. Towąrzystwo ma na celu nawiązanie kontaktu z życiem tmysłowym pozostałej Europy i przywrócenie uniwersalności auce podzielonej obecnie na niezależne od siebie dyscypliny. Teoroczny zjazd Forum był dziesiątym z rzędu.  32 PAWEL HOSTOWIEC Oesterreichisches College posiada zarząd złożony z więk ilości osób; prezesem jego jest Dr Otto Molden, wicepreze profesor filozofii Simon Moser, sekretarzem Dr Aleksander A W drukowanym programie czytamy, że tegoroczne zebranie rum zostało umożliwione dzięki zasiłkom związkowego mi terstwa oświaty, prowincji austriackich i osób prywatnych. Podróżni jadący do Alpbach wysiadają z pociągu w Brixleg: na małej stacji w dolinie Innu. Tam czekają ich austriackie aut busy pocztowe. Po 40 minutach wspinania się w jedną z doi bocznych, autobus wynurza się z lesistego parowu i, mijaj bramę z napisem „Oesterreichisches College wita swych gości zatrzymuje się przed grupą obszernych szaletów tyrolskich. N kilkudziesięciu masztach falują na wietrze flagi tyluż narodów Na niewielkim placu przechadza się grupa osób w strojąc wakacyjnych. Starsi, w okularach, wyglądają na profesorów młodsi, w różnobarwnych koszulach — na studentów. Nie bra też uroczych pań w różnym wieku. Zjazd tylu osób — w tym roku było ich koło 1.200, do jednocześnie — w małej miejscowości turystycznej wymaga sprawnej organizacji. W sekretariacie Forum każdy przyjezdny, po wymienieniu swego nazwiska, otrzymuje przygotowaną kartkę z przydziałem mieszkania i książeczkę kuponów na cztery posiłki dziennie. Alpbach posiada cztery hotele mające kształt obszernych szaletów. Goście Forum rozlokowani są nadto w okolicznych domach prywatnych i dwóch hotelach górskich o 4 kim. od Alpbach. Dwa autobusy pocztowe utrzymują z nimi stałą komunikację. Cała strona organizacyjna Forum funkcjonuje bez zarzutu. Wraz z przydziałem mieszkania kongresiści otrzymują, drukowaną w czterech językach broszurę zawierającą szczegółowy program tegorocznego zgromadzenia oraz rozkład zajęć i rozrywek przypadający na każdy z 20 dni zjazdu. Po inauguracji tego ostatniego i wzajemnym zapoznaniu się, uczestnicy zjazdu tworzą grupy studiów, obradujące pod przewodnictwem wyznaczonych z góry przez organizatorów osób, zazwyczaj profesorów uniwersytetu. Pod ogólnym tytułem „Nauka w świecie współczesnym” zmieniający się co roku program tych grup obejmował tym razem następujące tematy, które przytaczam według oficjalnego programu : cybernetykę, strukturę świata przemysłowego, patologię świadomości, współczesny kryzys moralny, historio grafię narodową i uniwersalną, filozofię języka, wrzory i struk tury w literaturze współczesnej, zagadnienia radiofonii, szkół« muzyczną wiedeńską (Schoenberg, Alban Berg i A. v. Webern) zagadnienia autonomii gmin w Europie, próby zjednoczenia Eu ropy po pokoju wersalskim \ wreszcie sytuację Europy Wschód niej. Sałata tematów i różnorodność reprezentowanych dyscyplin służyć mają zamierzonemu przez College zbliżeniu między po  „FORUM” EUROPEJSKIE W ALPBACH 33 gólnymi gałęziami nauki i przywróceniu tej ostatniej utraj uniwersalności. Debaty publiczne nie wyczerpują możliwości użytecznych taktów między przedstawicielami różnych dyscyplin. Niezbędsą też rozmowy a parte. W tym celu program zajęć posiada że luzy. Grupy studiów zbierają się tylko przed południem; )łudniu są częściowo wolne, częściowo poświęcone odczytom równików grup i osób w tym celu zaproszonych. Nadto dwa i poświęcone były odczytom bankierów przybyłych z różnych ajów o roli kredytu międzynarodowego. Program zjazdu przeidywał wreszcie kilka koncertów, występ grupy baletowej z muką Gottfrieda v. Einem i wystawę grafiki włoskiej. Młodzież biorąca udział w zjeżdzie składała się z studentów' ustriackich, niemieckich, włoskich i francuskich, stypendystów 'żnych instytucji i osób prywatnych popierających zbliżenie mięzy młodzieżą różnych krajów Europy. Takie są ramy organizacyjne dorocznych zebrań Forum europejskiego. Uczeni przechadzają się z notatkami w ręku, studenci śpiewają szlagiery, kilkadziesiąt samochodów krąży po paru kilometrach drogi jezdnej, nikt jednak nie zwraca uwagi na życie własne doliny, które płynie odrębne i obce. Górale tyrolscy koszą siano, zwożą budulec, idą do swych zajęć z koszami na plecach nie zwracając również uwagi na obcych. Rankiem modlą się w kościołach stojących na dwóch końcach doliny, w niedzielę gromadzą się przed nimi w czarnych strojach, kobiety w czarnych, sztywnych kapeluszach przytwierdzonych do szczytu głowy wstążką zawiązaną pod brodą. Na ścianie zewnętrznej strzelistego z zewnątrz, rokokowego wewnątrz kościoła w Alpbach widnieje tablica z długą listą poległych podczas pierwszej wojny światowej. Jako miejsce zgonu wdększej części poległych marmurowa tablica wymienia „Galizien”. Oprócz dwóch małych podobizn młodych ludzi w mundurach SS-manów nic nie przechowuje pamięci poległych — zapewne też na froncie wschodnim — podczas drugiej wojny światowej. Przyczyną milczenia jest być może okoliczność, że zginęli w służbie obcej, w latach wykreślonych z historii Austrii. Wykreślone z historii oficjalnej, lata te nie dają się wymazać z pamięci. Dowiadując się, że pochodzę z Warszawy, jeden z górali mówi mi, że był tam podczas ostatniej wojny i spojrzawszy na mnie jasnymi oczami — jak gdyby w przeczuciu, że słowna te mogą obudzić we mnie jakieś przykre wspomnienia — poprawia : nie w Warszawie a w Pradze. Ciągnąca się w górę strumienia na przestrzeni jakichś io ^klm. dolina podzielona jest na kilkadziesiąt gospodarstw przechodzących na najstarszego syna. Na dnie doliny i na niższych zboczach leżą łąki i rzadkie łany dojrzewającego zaledwie teraz, we wrześniu, żyta. Powyżej stoją świerkowe lasy, jeszcze wyżej nagie grzbiety gór i skalistych wydmuchów.  34 PAWEL HOSTOWIEC Dopiero w łatach hitlerowskich dolina została wciąg w ogólny obrót towarowy. Znikły warsztaty tkackie i foluś jeden zaledwie tkacz zachował dotąd swój warsztat na ko osiedla. Mimo tych zmian całe dno doliny pozostaje nadal szlifowane przez wieki zamkniętej gospodarki pasterskiej. Wzdł szumiącego po skałach strumienia — zwanego die Aache cz7 woda — stoją olszynki rzucające lekki cień na czystą, zwa jak dywan murawę. Młode olchy nie krzewią się dziko lecz sto proste jak kolumny w kilkumetrowych odstępach. Jest to rodzŁ salonu czekającego na bawiące teraz na wysokich pastwiskac. stada. Plamy słońca grają na trawniku, na którym można p znać miejsca wyłeżane wiekami przez owce, szukające tu cieni w południe. Jest to pierwszy, najstarszy wzór wszystkich świę tych i nieświętych gajów i parków. Domy mieszkalne są drewniane, obszerne, dwu i trzypię trowe. Szerokie występy dachów ocieniają biegnące dokoła każ dego piętra galerie. Tylna część domu jest zarazem oborą, la musem i stolarnią, niezbędną dla utrzymania tylu drewnianych budynków. Obyczajem pasterskim domy stoją na trawniku, nieogrodzone. Lekkie zagrodzenia, dzielące lewady od sianokosów7, widać jedynie na łąkach. W paru miejscach są to płoty krzyżowe, Kreuzhecken, wynalazek najstarszej ludności osiadłej na terenach pasterskich. Przy kilku domach stoją stare, głowione jesiony, które, niegdyś oddalały od domostw upiory i inne złe duchy; nieco dalej jarzębiny, drzewo ozdobne, świadczące o wiecznie żywym u starej ludności rolniczej marzeniu o odtworzeniu, środkami ludzkimi, utraconego Edenu. Obok tego marzenia życie toczy się surowe. W niedaw7nych jeszcze czasach, gdy dolina zamknięta była dla wymiany towarów7, siano tu więcej żyta. Małe łany na południowych zboczach orano drewnianym pługiem, który kilkunastu ludzi ciągnęło na długim dyszlu. Jeden z tych pługów można oglądać u zamożnego górala. Pierwszy raz widzę tu kobiety koszące siano i dotrzymujące w tej ciężkiej robocie kroku mężczyznom. Dowiaduję się, że nie jest to zjawisko wojenne, lecz stary zwyczaj. Na czas ciężkich robót kobiety otrzymują specjalny wikt składający się z owsianki zwanej Róllkoch, miodu i śmietany. Siano suszy się, jak na Polesiu, w wąskich, wysokich kopach zbudowanych na drewmianym szkielecie i wspinających się po zboczach jak procesja kosmatych pielgrzymów7. W formacji krajobrazu doliny i pamięci jej mieszkańców zachowały się żywe fragmenty starej cywilizacji rolniczej i pasterskiej, którą znaleźli tu niegdyś Rzymianie włączając Tyrol do swego imperium, i która stanowi historyczną podstawę formacji europejskiej, zwiaszcza w tym co ją różni od amerykańskiej i sowieckiej. Dowiaduję się, że kilkakrotnie usiłowano zainteresować uczestników Forum otaczającą ich doliną. Próby te pozostały bez skutku; zwłaszcza młodsi kongresiści nie okazali w7 tym kierunku najmniejszego zainteresowania. Mam wrażenie, że z przeszło  „FORUM” EUROPEJSKIE W ALPBACH 35 a tegorocznych uczestników zjazdu ani jeden nie dostrzegł iwości historycznych i społecznych doliny Alpbachu. Fakt .lie jest zresztą odosobniony. Wydaje się, że młodzi ludzie owani w obrębie cywilizacji przemysłowej i obradujący w tej iii w Alpbach nad zagadnieniami radiofonii są mniej uzdolod miejscowych pasterzy do znalezienia osobistego konu z ludźmi o innej formacji społecznej i umysłowej. Zjawisko tanowi naturalną granicę promieniowania wszystkich kon.sów, komitetów i rozmów międzynarodowych. Tegoroczny zjazd poświęcony był roli nauki w świecie współsnym. Temat ten zgromadził w Alpbach całą republikę proferów austriackich, niemieckich, włoskich oraz uczonych striackich wykładających w Anglii i Stanach Zjednoczonych. Zamkniętym w strukturach pojęciowych swych dyscyplin, czonym uniwersyteckim trudniej zapewne jest porozumieć się liędzy sobą, nawet w granicach jednej uczelni, niż ludziom inych zawodów. Liczny ich udział w Forum od samego początku jazdów zasługuje tym bardziej na uwagę. Dwie okoliczności zdają się sprzyjać temu zjawisku. Pierwszą z nich są długie wakacje uniwersyteckie, z jakich nie korzystają ludzie innych zawodów. Druga jest bardziej złożonej natury. Murem dzielącym dziś narody Europy Zachodniej jest organizacja gospodarcza państwa nowożytnego, dająca obywatelom poczucie, że mają zapewniony udział w dochodzie narodowym, i pochlebiająca ich instynktom drapieżnym przez wytworzenie złudzenia, że państwo potrafi zwiększyć ich dochody kosztem narodów ekonomicznie i wojskowo mniej uzbrojonych. W atmosferze tej zbiorowej organizacji, przypominającej oblężone miasto, każdy obcy, chociażby przyjeżdżał na kongres obradujący nad zjednoczeniem Europy, jest niejako ex definitione niepożądany. Na jego widok władze ukazują zatroskane oblicze. Kto bowiem zna jego istotne zamiary ? Czy ma aby ważne papiery ? Kiedy zamierza wyjechać ? Czy nie zechce zostać w kraju lub, broń Boże, pracować ? Czy przywozi dewizy ? Czy — stosownie do stanu rynku towarowego — nie zje i nie kupi towarów krajowych za wiele lub za mało ? Pytania te wyprawiają w zakłopotanie ministerstwa, parlamenty darzące zaufaniem ministerstwa i obywateli, którzy wybrali parlamenty. Zakłopotanie udziela się także obcemu, który staje się milczący i podejrzliwy, czuje się najswobodniej wśród chłopów i analfabetów nie stawiających sobie głupich pytań, a wreszcie z uczuciem ulgi przekracza granice w odwrotnym kierunku. Bez ważnych powodów ludzie szanujący się nie wyjeżdżają poza granice swego kraju, zaś reszta turystów składa się z osób z każdym rokiem mniej wybrednych w gustach i rozrywkach. Jak długo psychoza prymitywnego utylitaryzmu pozostaje głównym czynnikiem kształtującym stosunki między Europejczykami, nie oczekujmy wiele po komitetach  36 PAWEL HOSTOWIEC i zjazdach międzynarodowych, gromadzących ludzi być dobrej woli, lecz nie mogących mieć wpływu na opinię wj ców i parlamentów, a tym mniej na wszechwładną biuro! swoich krajów. W tym ogólnym obrazie uniwersytety stanowią pewnego dzaju rezerwat. Nie mówmy tu o ich autonomii : nauczyc szkół wyższych są urzędnikami państwowymi i, jak wyka! doświadczenie, muszą być ostrożni w tym co mówią z kate| i poza mu rami uczelni. W ostatnich dziesiątkach lat nie wyj zali też siły charakteru i odwagi cywilnej, jaka wyróżniałaby spośród innych urzędników. Pewna odrębność ich grupy wynil z samej sytuacji wyższych uczelni. Istnienie tych ostatnich opić się na proklamowanym niegdyś przez Bacona pojęciu ogólnej u^ teczności nauk. Użyteczność ta nie jest jednak bliżej sprecys wana i nie daje się sprowadzić do potrzeb przemysłu, potrzo rynku towarowego i rynku pracy, do interesów tej czy innej gri py społecznej, ani do żadnego innego argumentu ważnego dl wyników wyborów i dla posunięć administracyjnych. Niejasność kryteriów użyteczności w dziedzinie wiedzy i nauki zdaje się by< główną przyczyną, dla której wśród tylu przemian uczelnie wyż-; sze zachowały na ogół pewną ilość swobód i okazały się odpor-1 niejsze od innych instytucji i środowisk na psychozę pseudo-^ utylitaryzmu społecznego. Trudno osądzić, w jakiej mierze środowiska uniwersyteckie posiadają świadomość swej odrębności! i wynikających z nich uprawnień i odpowiedzialności. Żadna jednak próba przezwyciężenia izolacjonizmu europejskiego nie może pominąć środowisk uniwersyteckich, bez rozważenia tkwiących w nich możliwości. Być może z powodu ogólnikowości i niejasności zadań stawianych sobie przez Forum europejskie, być może także dla innych przyczyn, tegoroczny zjazd profesorów nie wydał żadnych niezwykłych owoców. W obliczu młodego i częściowo surowego audytorium, wielu profesorów uległo pokusie wygłoszenia skróconego kursu swej dyscypliny, sprowadzając spotkanie w Alpbach do rozmiaru uniwersytetu wakacyjnego. Z tegorocznych odczytów największe zainteresowanie obudził odczyt K. R. Poppera, profesora metodologii nauk z London School of Economics, o nauce i filozofii, który wywołał trwającą przez kilka wieczo- ^ rów dyskusję między neopozytywistami i idealistami. Sławny natomiast ekonomista austriacki F. A. Hayek, wykładający w Chicago, mówiąc o instytucjach i świadomości społecznej w formie i niezwykłej dla studentów niemieckich, nie wywołał zainteresowania. Trudniej jest osądzić, co uczeni sami wynieśli z kontak- J tów z przybyłymi z innych krajów kolegami. Koroną tegorocznej M działalności wakacyjnej profesorów w Alpbach była dysputa pu- 9 bliczna filozofów i filologów na temat racjonalizacji języka. Słu-® chający tej debaty odnosił wrażenie, że specjalizacja nauk osią-■ gnęła granicę, poza którą nie ma więcej żadnej wymiany zdań. M Po pół godzinie było jasne, że zamknięci w strukturach pojęcio- ■  „FORUM" EUROPEJSKIE W ALPBACH 37 swych dyscyplin dysputanci nie rozporządzają dostateczną ą wspólnych pojęć dla określenia przedmiotu dyskusji. W ramach tegorocznych Forum utworzona została po raz wszy grupa studiów wschodnio-europejskich. Niebo nie yjało tej inicjatywie, bo wyjątkowo chłodny i dżdżysty sierktóry stworzył poważne luki także w innych działach tego•znego programu, odstraszył wielu zaproszonych uczestników grupy. Zabrakło oczekiwanych referentów i zebrani zmuni byli do improwizacji. Po krótkiej naradzie postanowiono :onać przeglądu sytuacji obecnej w strefie wpływów sowiecj, od Niemiec Wschodnich do Rumunii. W ośmiu posiedzech omówiono sytuację gospodarczą w tych krajach, fluktuacje h dochodu społecznego, skutki gospodarcze i społeczne planów ięcioletnich, system budżetowy, położenie rolnictwa, politykę ulturalną i rolę ich w równowadze gospodarczej Europy. Zerani mieli nadto sposobność wysłuchania relacji dwócb osób, tóre odbyły ostatnio podróże po tej części kontynentu. Mimo improwizowanego charakteru prace grupy obudziły pewne zainteresowanie uczestników zjazdu. Przez halę hotelu Boeglerhof, w której odbywały się posiedzenia grupy, przewinęło się kilkudziesięciu słuchaczy. Jest jasne, że zainteresowanie Europą Wschodnią wzrasta w miarę zbliżania się do linii demarkacyjnej. W Niemczech Zachodnich istnieje już kilka ośrodków badań, mających nawet gotowe projekty na wypadek ponownego włączenia obecnej strefy wpływów sowieckich do obszaru gospodarczego Europy. Collegium austriackie nosi się z myślą włączenia spraw wschodnio-europejskich do stałego programu swych zainteresowań, i tegoroczna grupa studiów miała być pierwszym kontaktem ze środowiskami emigracyjnymi. Jedną z najbardziej uderzających osobliwości okresu międzywojennego było całkowite zniknięcie wszystkich wspomnień po federalizmie austriackim. Kraje sukcesyjne zerwały wszystkie więzie łączące je uprzednio pod berłem Habsburgów i zamknęły się w swych nowych granicach. Słabość myśli federalistycznej, nawet w krajach posiadających pod tym względem własne tradycje, tłumaczy mierne powodzenie prądów federalistycznych wśród emigrantów. Szczególnie uderzający jest fakt, że i kraje niemieckie połączone w 1918 w Republikę Austriacką utraciły natychmiast zainteresowanie dla krajów, z którymi tworzyły przedtem jedno państwo. Zwłaszcza pokolenie młodsze, nie pamiętające już czasów Franciszka Józefa, zachowało o dawnej Cisleitanii tylko bardzo niejasne wspomnienia. Zamykanie się krajów niemieckich Austrii w kręgu własnych zainteresowań zaczęło się zresztą już dawniej i było jedną z przyczyn, dla których federalizm austriacki nie znalazł spadkobierców.  38 PAWEL HOSTOWIEC Przeszłości, zwłaszcza równie bogatej jak przeszłość m chi i habsburskiej, nie daje się jednak wykreślić z pamięci zmiany orientacji, zainteresowań i nastrojów. Nawet w b ogólniejszych pomysłów pozostają po niej więzie i wspomni pobudzające do szukania dróg mogących zbliżyć znów luddzielone od siebie przez granice i wypadki. Matka np. obec prezesa Collegium, poetka austriacka Paula von Preradović, rej pamięci poświęcony został dom otwarty w tym roku w bach, pochodziła z rodziny dalmatyńskiej. W kręgu jej tra rodzinnych i zainteresowań osobistych znajdowało się pogram austriacko-włosko-jugosłowiańskie. Spotkana przeze mnie w A bach starsza lecz urocza pani z Wiednia przemawia do m najpiękniejszą polszczyzną, której nauczyła się jako żona urz nika austriackiego w Małopolsce. Sama konkretność tych wspo nień pozwala przypuszczać, że budzące się dziś w Austrii zai teresowanie dla spraw Europy Wschodniej może mieć sens pr' kraczający ramy doraźnej koniunktury. Paweł HO STO WIEC “ LIBELLA ” SKŁADNICA KSIĄŻKI POLSKIEJ 12, rue St-Louis-en-rile - Parls-4e Telefon : DANton 51-04. Metro : Sully-Morland albo Pont-Marie. Autobusy : Nr. 86 oraz 67. Książki - Pisma - Płyty Księgarnia otwarta codziennie do godziny 6,30 wieczorem, z wyjątkiem niedziel i świąt. KATALOGI BEZPŁATNE NA KAŻDE ŻĄDANIE. ZAMÓWIENIA POCZTOWE WYKONUJEMY NATYCHMIAST : Do Belgii, Niemiec, Szwecji, Szwajcarii, Luksumburga, oraz na terenie FRANCJI, książki wysyłamy za zaliczeniem pocztowym płatne przy odbiorze. — Do innych państw po uprzednim otrzymaniu należności.  oirrót świętych „Okres literacki — powiada J. Maritain — zdradza się przez wyrazy swoich zachwytów. Wyrazy oznaczają najczęściej nie to, czego dany okres dosięga, ile to co usiłuje skarykaturować i spartolić. Dzisiaj w literaturze wszystko odbywa się pod hasłem ducha i czystości”. Ten pogląd był wypowiedziany przed ćwierć wiekiem. Nie wiadomo więc jakie „wyrazy zachwytów” wymieniłby francuski filozof jako charakterystyczne dla naszego czasu. Ale wydaje mi się, że niemal na pewno nie zabrakłoby wśród nich — świętości... I to po obu stronach kurtyny : Socjalistyczny realizm bowiem jest tylko szczególnie jaskrawym przykładem renesansu średniowiecznej powieści hagiograficznej. Bohaterzy „przodującej literatury świata” i satelickich literatur idących w jej ogonie to święci zaprzągnięci w budowanie świata, opartego na zanegowaniu wszelkiej świętości... Jest zdumiewającym paradoksem naszej zmaterializowanej a równocześnie antyintelektualnej epoki to natarczywe zainteresowanie się świętymi. Zrozumiałe na „wschodzie” w swej zmaterializowanej postaci, na zachodzie posiada w sobie coś z tęsknoty za razowym chlebem i kubkiem mleka po okresie przejadania się frykasami i coś z rzeczywistej potrzeby świeżego powietrza. Jest w tym jakby perwersja i sztuczność okresu sprzed rewolucji francuskiej XVIII wieku, kiedy to zepsuty świat arystokracji został ogarnięty manią „prostoty” życia wiejskiego i pasterskiego, bogaci panowie i panie kazali sobie budować „wiejskie” chatynki, „pasterskie” szałasy i leśne „kabanki”. Ale w tym coraz zuchwalszym tropieniu świętości, które trwa już lat dwadzieścia jest też zdrowa, naturalna chęć wyrwania się z kręgu rzeczy małoważnych, ucieczka przed nudą twórczości nazbyt długo karmiącej nas opisywaniem spraw miałkich i ludzi nieciekawych. Znudzenie i znużenie nastąpiło nie dla tego, że opisywano „szarego człowieka” i jego „małe” światy. Albowiem przynajmniej dla katolika, życie nawet najmniej znaczne jest  40 JAN TOKARSKI bardziej porywające i stokroć ciekawsze aniżeli pasjonujący mans. To nie ludzie są mali i nudni, to tylko sposób pis 0 nich był mały i nudny. I to właśnie obrzydło czytelnikowi. Przez wiele lat literaci współzawodniczyli w wysiłku p żania człowieczeństwa, w dowodzeniu, że człowiek istnieje : Jest bowiem tylko splotem instynktów i małych miętności, które przedstawiano jako wielkie; grą ślepych 1 bezwolnym wektorem własnej podświadomości; albo plastelin formowaną przez dziedziczność czy otoczenie, klasę czy naró albo rozpaczliwą nicością, ciągłym projektem na coś, co dochodzi do bytu; rumowiskiem gmachu, który nie stanął i nig nie stanie. Pisarze średniego lotu, których zawsze najwięc i którzy wywierają największy wpływ już choćby przez san ilość swej produkcji, usiłowali nam wmówić, że życie ludzki wyczerpuje się w funkcjach biofizjologicznych i seksualnych Literatura między wojnami wzięła na się rolę tego syna Noego, który z pogardą i kpiną pokazywał, ,,że łono ojca jego było odkryte”. (Gen. 9, 22). Od dłuższego już czasu znudziło nas psychoanalityczne plotkarstwo, uroczysta i celebrowana nuda, choć niekiedy świetnie połyskująca, rozciągana na niekończące się tomy i cykle, w których, wbrew pozorom, nieraz mniej było prawdy o człowieku i jego przygodzie, niż w najgłupszej powieści z ,,dzikiego zachodu”. My, czytelnicy, zapragnęliśmy znów zdarzenia, dramatu, rozciekawienia faktami; akcji i bohaterstwa na miarę akcji. Nie opisu: jak było (rzekomo ,,jak było”!) — ale projekcji ,,jak być powinno”; nie małości i powszedniości, ale wielkości i nieniezwykłości. I oto już przed ostatnią wojną, może w przeczuciu nadciągających wydarzeń, rosnąca tęsknota za czymś innym, jeśli jeszcze nie : wielkim, to chociaż : większym — doprowadziła do prawdziwego renesansu biografii nie tylko wielkich ludzi ale i wielkich epok pełnych wielkich ludzi, nawet do biografii rzek, które odegrały wielką rolę w dziejach, jak Nil, czy surowców wstrząsających dziejami świata, jak nafta. A niektórzy pisarze w poszukiwaniu za coraz bardziej heroicznym materiałem do swoich książek, odkryli zapomnianą a złotą żyłę herosów z samej definicji : Odkryli świętych, wrośniętych całą duszą we wszystko co największe ale i najprostsze, co rozgrywa się nie tylko na ziemi ale i w niebie; świętych, którzy jak drabina Jakubowa łączą niebo z ziemią i po których, jak po żywych szczeblach aniołowie zstępują pomiędzy sprawy ludzkie; świętych, którzy niebo sprowadzają na ziemię, a ziemię i jej bóle powierzają niebu. Święci powracają w nasz świat i w nasze czasy ! Mówiąc prawdę, w katolicyzmie żyli oni zawsze w ludzkich odczuciach, chociaż życiem o różnych stopniach napięcia i nasilenia. Nawet w protestantyzmie nie ze wszystkim zostali zapomniani. Mija niemal lat 400 odkąd niewiara w świętych stała się jednym z artykułów wiary w Anglii, a wciąż jeszcze w samym tylko Londynie ponad pół tysiąca placów, ulic i dworców z nimi  POWRÓT ŚWIĘTYCH 41 iązanych. Co więcej ! Od stu lat znaczna część Kościoła ńskiego wróciła do czci świętych i do kultu świętości, n, o którym można powiedzieć, że stoi u początku wszystr, co jest dobre w katolicyzmie i protestantyzmie tego kraju, jeszcze pastorem anglikańskim przygotowywał jako autor aktor serię żywotów anglosaskich świętych. Dzisiejszy ,,ar;kup” Canterbury uważa się znów za prawowitego spadkoę św. Tomasza Becketa, choć stoi na czele Kościoła, który tylko państwowym Kościołem, gdy święty Męczennik kanarski oddał życie za to, aby Kościół był wolny i od władzy ckiej niezależny. A więc wracają do nas święci. Przeżywają prawdziwy renes — i nie całkiem dobrze na tym wychodzą, choć mówią do z ekranów, ze sceny, z powieści; choć mnożą się ich encypedie, monografie, studia porównawcze; chociaż nawet nierzący psychologowie stali się dla nich łaskawi. Kiedy jeszcze niedawna zjawiska nadprzyrodzone, objawy życia mistyczo, nawet fakty ascezy to były całkiem ,,po prostu” zabunia chorobowe, przypadki histerii, sublimacje sexusu, teraz już ■wają przyjmowane jako pewne zespoły fenomenów z danym iektem związane, chociaż ,,jeszcze” niewytłumaczalne. Książi amerykańskiego trapisty Mertona, przekładane na różne jęyki, należą do bestsellerów. Biskup Sheen koadiutor prymasa meryki kardynała Spellmana, autor radiowych a od dwu lat elewizyjnych pogadanek o sprawach życia religijnego, otrzymuje .000 listów dziennie; cały sztab sekretarzy zajętych jest czytaiem tej korespondencji. ,,Pieśń o Bernadecie” Werfla, choć słaa artystycznie i zawierająca błędy faktyczne, ale przez ukazaie kryzysu znaturalizowanej mistyki w XIX wieku głębsza niżeli niejedno dzieło teologa katolickiego, rozeszła się w setach tysięcy egzemplarzy w najróżniejszych językach świata. I właśnie to, że po temat zdecydowanie nadprzyrodzony i mistyczny sięgnął pisarz Żyd z narodowości i wyznania urasta do wyżyny jednego z najwymowniejszych znaków czasu. Co powiedzieć o powrotnym zainteresowaniu w świecie szczytami mistyki, jakimi są zawsze, nie mówiąc już o mistykach średniowiecza, 'w. Jan od Krzyża i św. Teresa z Avila ? A co o sukcesie książek Simone’y Weil — mimo dziwactw, a często nieporozumień nonsensów — prawdziwej mistyczki in partibus infidelium ?... o cóż mnożyć pytania i przykłady ! Mnóstwo się pisze o świętych. Ale każda książka hagioraficzna jest tylko jak zaczerpnięcie kubkiem z ogromnej zeki, która bez ubytku płynie do swoich kresów. Z życia każego świętego można wybierać ,,rzeczy nowe i stare” jak z og’omnego skarbca — i każdy według upodobania swego. Co by tylko nie pisać o świętych, dwie są rzeczy, które pisać ależy przede wszystkim. Pierwsza : że święci to — ludzie. A ruga : że święci to jedyni ludzie normalni.  42 JAN TOKARSKI LUDZIE Tak wiele i tak różne rzeczy pisze się o świętych, że często nie ma już miejsca, aby przypominać fakt zawrotny wisty, że są oni ludźmi. I — jak bardzo ludźmi ! Należą do swego czasu, podlegają więc jego ograniczę panującym wtedy nastawieniom, uprzedzeniom, zaślepię omyłkom. — Z wypowiedzi świętych, z poglądów Ojców i torów Kościoła można by ułożyć wcale pokaźną encyklo nie tylko rzeczy pozytywnie nie katolickich, ale i pospoli nonsensu. Albowiem świętość to nie jest — nieomylność ( odwrotnie — nieomylność to nie to, co świętość). ,,A skarb mamy w naczyniach glinianych, aby wzniosłość była dziełem tęgi Bożej, a nie naszej”. (2 Kor. 4,7). Nie wiem, czy święci nudzą się, kiedy przebywają z so Jedno jest pewne, że to jedyni ludzie, którzy nie nudzą nas. N którzy jesteśmy szarymi, powielanymi odbitkami jednego arc typu. Święci bowiem, to ludzie naprawdę zindywidualizowan nie ma dwu podobnych do siebie, choć nieraz nawet im sam) się zdawało, że dosłownie naśladują jakiś, również święty, wz Charaktery posiadają wyraziste, potężną osobowość, nie wtarzalną indywidualność. Mają swoje ukochania i niechęc wzniosłości i śmieszności, a nawret dziwactwa. Bardzo podobn do każdego z nas popełniają pomyłki i jakiego kalibru ! I b wają niemal z zasady — bardzo nieprzyjemni i niewygodni otoczenia. Sw. Gertruda Wielka, mistyczka, apostołka miłość do Serca Jezusowego, miała tak przykre cechy bycia, że je przewodniczka duchowa, słynna św. Mechtylda, pytała w widzę niach Chrystusa : — Jak Ty możesz kochać, i to tak bardzo, tę nieznośnicę !... Mają święci swoje upodobania, bardzo nawet osobliwe — można by napisać sporą rozprawkę, na przykład, o przedśmiert-j nym apetycie świętych na różne przysmaki; mają szczególne* przyzwyczajenia, a niektórzy, jak każdy śmiertelnik to, co poi angielsku nazywamy „hobby” a po polsku „konikiem”, nie mówiąc już nawet o tym, z szacunku dla nich, że niektórzy mie wali całkiem zwyczajnego hyzia... Prawdziwie chyba germańską rozrywką św. Henryka ce sarza, znanego nam z wojen toczonych z naszym Chrobrym, by ło smarowanie miodem przestępcy i rzucaniem go na pożarci niedźwiedziowi. Żyjąc w czystości ze swą żoną św. Kunegund był jednak małżonkiem podejrzliwym i zazdrosnym. Sw. Ludwik' król francuski, ojciec jedenaściorga dzieci, kochał swą światów i próżną żonę tak bardzo, że nieraz nie mógł się po-wstrzymai od okazania jej swej czułości publicznie, jak Abraham Sarze Św. Tomasz Morus znoszący z dobrym humorem swą jędzowa i małostkową drugą żonę, mimo swojej włosiennicy, zwłaszcz w młodszych latach nie tylko rad słuchał i powtarzał, ale i ogłi szał drukiem żarciki i wierszowane fraszki łacińskie wcale, jak n  POWRÓT ŚWIĘTYCH 43 pojęcia frywolne. Albowiem dawne, przedreformacyjne pona wstydliwość bardzo różnią się od naszej obłudy, w. Wincenty Ferreriusz z prawdziwie dominikańskim zaużywał w swych kazaniach języka dosadnego, żeby nie ‘edzieć po prostu : wyzwisk i połajanek. A szczególnie żyi barwnym stylem rozprawiał się z papieżem, popierając twę antypapieża, co przy ówczesnym zamieszaniu w czasie szącej schizmy zachodniej można zrozumieć. W każdym ramimo że był wielkim świętym, Duch św. nie oświecił go bnym aktem i pozwolił, by dowodził prawem do omyłki fakże jest człowiekiem jak inni ludzie. Przebiegał zachodnią i poniową Europę, głosząc jak jakiś dzisiejszy adwentysta, bliski nieć świata i przyjście Pana na sąd, a upomniany przez Stolicę tłumaczył się, że przecież wyraża tylko swoje prywatne oglądy, a to mu chyba wolno. W pierwszych wiekach chrześciństwa nie brak było jednego, drugiego świętego, który z żariwej i pobożnej opozycji do filozofii Platona zwalczał wiarę... v nieśmiertelność duszy jako pogański przesąd, a niektórzy barlzo wielcy święci, wśród nich Doktor Kościoła papież św. Grzegorz Wielki, wierzyli w ostateczne zbawienie wszystkich bez yjątku — nawet szatana i jeszcze po wiekach uwodzą swoją litościwą wiarą nie tylko Giovanni Papiniego. Słynny na zachodzie czciciel Marii, płomienny opat z Clairvaux św. Bernard sprzeciwiał się z niesłychaną mocą rosnącej wierze w niepokalane poczęcie N.M.Panny, a za nim — również Doktor Kościoła — św. Tomasz z Akwinu. Wspomniany co dopiero Doktor Miodopłynny, jak go w średnich wiekach nazwano, to jest św. Bernard, należał do tej nieprzeliczonej rodziny świętych gwałtowników, którzy kiedy trzeba, używali bardzo ciernistego języka ! Trzymając się rady Pisma św.: „odpowiedz głupiemu wedle głupstwa jego, aby się sam sobie nie zdał mądry”, święty cysters pisał tak potężne inwektywy (np. przeciwko benedyktynom), że dziś raziłyby u świeckiego człowieka, zwalczającego przeciwników ideologicznych czy politycznych. Oto choć parę zdań, ilustrujących jego pogląd na średniowieczną manię budowania, zwłaszcza przez zakony, bogatych kościołów : O próżności nad próżnościami ! O, szaleństwo większe jeszcze niż próżność : Kościół aż lśni w swoim murach, a nie ma nic dla ubogich ! Kamienie ozdabia złotem, a swoje dzieci zostawia nagie ! Za pieniądze biedaków pieści się wzrok bogaczy ! Ciekawscy mają czym nasycić swoje upodobania, a nędzarze nie mają za co żyć”. Mieszkańców Rzymu uważał za złodziei z samej natury i na tej zasadzie darowywał winę członkowi swego zakonu za pewne nieregularności finansowe, że jako rzymianin nie potrafił się oprzeć widokowi pieniędzy... W czasie kononizacji promotor wiary bardzo miał mu za złe szarpliwości jego prędkiego języka i cytował z dyzgustem ostre słowa przeciwko lekarzowi. Święty Doktor bowiem, jak każdy cierpiący śmiertelnik, uważał, że Ie 44 JAN TOKARSKI karz, który go leczy, jest kompletnym ignorantem. Nazw więc w liście słowem, którego treść oscyluje pomiędzy po mi : ,,dureń” i ,,bydlak”. Św. Katarzyna ze Sieny, całkiem niezależnie od głos go przez siebie poglądu, że papież to ,,dolce Cristo” : ,,sł Chrystus na ziemi ”, tupała na Ojca św. nogami i krzyc w gniewie :,,Ja ci rozkazuję” zrobić to a to... Swemu spow nikowi miała zawsze tyle samooskarżeń do powiedzenia, że ksią znający przy tym dobrze duszę swej penitentki, nieraz ze znużę po prostu drzemał. A pełna ognistego temperamentu cói farbiarza, która rządziła papiestwem i chrześcijaństwem, bu ła go bez pardonu i szarpiąc za rękaw, wołała : ,,Słuchaj ! kogo ja mówię?... Do ciebie, czy do ściany?” Sierdząc się k dyś, wykrzyknęła papieskiemu legatowi : ,,Masz być mężczyzn a nie tchórzem” ! A do swych sieneńskich rodaków napisa ,,prosto i z krzykiem” : ,,0, cóż z was za durnie, po stokr warci śmierci ! Jesteście tak ślepi, że nie potraficie dojrzeć na wet własnej hańby” ! Słodki św. Franciszek Salezy i łagodny św. Wincenty Paulo byli z natury pasjonatami, skłonnymi do wybuchów gni wu. Św. Antoni Padewski należał do rodziny tych, o któryc mówi Pismo : „Żarliwość domu Twego pożera mnie”. W stylu gwałtowny, w języku ostry dowodził w kazaniach między innymi, że duchowni nie są w kościele pożyteczni („Clerici infructuosi”), i świeckich ludzi stawiał za wzór zakonnikom i duchowieństwu XIII wieku. Ten zaś szczegół najprostszą drogą prowadzić nas musi do gwałtownika nad gwałtownikami i awanturniczego patrona świętych awanturników : do św. Hieronima! Lew, z którym go kiedyś rzeźbiono na portalach średniowiecznych katedr i z którym go od wieków malują malarze — to właśnie jego srogi charakter ! Daremnie usiłował mu wyjmować ciernie z łapy... Dlatego też na setkach obrazów we wszystkich galeriach świata tłucze się wielkim kamieniem po gołej piersi, wychudłej jak szczapa od trzydziestu czterech lat postów i umartwień. A kiedy się nasierdził i uzłościł i zaraz to wszystko potężnymi słowy do jakiej ówczesnej wielkości ze świętym gniewem w liście opisał, rzucał się na kolana pokornie Boga przepraszać, przypominając mu jako okoliczność łagodzącą, że przecież pochodzi z Dalmacji... Pracując za wzorem św. Pawła ciężko fizycznie, uczył się w tym czasie hebrajskiego i studium tego języka wraz z greką zalecał koniecznie arystokratkom rzymskim, które prowadził po drogach świętości; a nawet założył dla nich na Awentynie coś w rodzaju uniwersytetu biblijnego: pierwsza akademia dla kobiet w Europie. Możemy sobie wyobrazić żar i poziom wykładów prowadzonych przez najuczeńszego z Doktorów zachodniego Kościoła i księcia egzegetów. Był on wielkim propagatorem czystości i dziewictwa. Słynny jest jego list „o zachowaniu dziewictwa”, skierowany do Eustochium (wbrew przeciwnym pozorom, jest to imię żeńskie a nie męskie). Wśród rad, jakich jej  POWRÓT ŚWIĘTYCH 45 jest jedna dość jak na nasze pojęcia osobliwa : Święty £m przestrzega Eustochium przed mnichami i w ogóle durnymi, którzy udają świątobliwych ascetów, a uwodzą naiw„mulierculas” : kobieciątka. Przetłumaczyłem — nieudolnie tety ! — ten fragment listu betleemskiego Doktora : „...unikaj także ludzi, którzy opasują się łańcuchem i noszą długie ky jak niewiasty, co jest sprzeczne z przykazem Apostoła, koźlą brodę, Jny płaszcz i mają bose stopy, wyszczypane zimnem. Wszystko to są pelskie podstępy. Niedawno z powodu takiego Antyma, a ostatnio Sofrobza, ubolewał Rzym. Oni to uzyskawszy wstęp do domów możnych dódłszy niewiasty obciążone grzechami, wiecznie się uczące a nigdy nie ihodzące do poznania prawdy, udali smutek, długie rzekomo odprawiając |ty, a po nocach napychaja sobie żołądki kradzionym pokarmem. Wstydzę mówić o innych rzeczach, aby się nie wydawało, że raczej napastuję upominam”. I zaraz potem następuje ów słynny portrecik z natury typo/ego dla czasów św. Hieronima rzymskiego prałacika-gogusia>ieczeniarza (ale czy tylko dla czasów św. Hieronima,) : ,,Są także inni (o przedstawicielach swego stanu mówię), którzy kałaństwo i diakonat przyjmują, aby móc tym swobodniej obcować z kobietami. Całą troską dla nich, to ubiór : Czy jest wytwornie naperfumowany i czy obuwie z miękkiej skórki leży bez jednej zmarszczki. Włosy mają fryzowane przy pomocy karbowniczki, na rękach lśnią pierścienie, a suną na czubkach palców z obawy, aby nie zbrukać na wilgotnej drodze spodów obuwia. Na ich widok wzięłabyś ich raczej za amantów niż za duchownych. Dla niektórych jedynym zajęciem przez całe życie, to znać nazwiska, adresy i tryb życia bogatych dam. Jednego z nich, prawdziwego księcia w swej sztuce opiszę krótko i zwięźle, abyś poznawszy mistrza, tym łatwiej rozpoznała jego uczniów : Zrywa się ze snu razem ze słońcem, układa plan wizyt i wybierając najkrótsze drogi ten stary natręt omalże wdziera się do sypialni ludziom zanim jeszcze wstali. Zdarzy mu się dojrzeć poduszkę, piękną serwetkę albo jakiś sprzęt, wychwala, podziwia, dotyka i — skarży się, że mu brak takiej rzeczy : i nie wyłudza ale wręcz ją wydziera, ponieważ każda niewiasta boi się obrazić miejskiego kursora. — Czystości nienawidzi, postów nienawidzi, co miłuje, to zapach obiadku, a jego ulubienie, to prosiątko. Język ma barbarzyński i obrotny, zawsze gotowy do mówienia złego. Gdzie tylko nie pójść, on już tam jest. Jakiejbyś nowinki nie usłyszała — on to jest jej autorem, albo tym, który z igły zrobił widły”... To tylko fragmencik, i to wcale nie najostrzejszy jednego z listów Świętego, który miał twierdzić, że „człowiek bogaty, to albo łajdak, albo dziedziczy po łajdaku” : „aut iniąuus aut iniqui haeres”... I to w czasach, gdy ludzie Kościoła zbierali ogromne majątki, często wszystko jedno jakimi sposobami, aż cesarz musiał wkroczyć odpowiednio ostrym prawem, które znów Święty Doktor witał głośno i publicznie z moralną ulgą nic a nic nie robiąc sobie z tego, że poganie, zarówno inteligenci jak  46 JAN TOKARSKI i prości, z jego wypowiedzi czerpali argumenty przeciw chi® janom. Chodziło mu bowiem o prawdę. Nie zdziwimy się wszakże, że ten pierwszy i najuczc^B z zachodnich Doktorów, który tak doskonale znał wady i 9 stępki ówczesnego rzymskiego kleru i tak otwarcie a m<9 je piętnował, nie został wybrany na Stolicę św. po śmierci sw9 wielkiego przyjaciela papieża św. Damazego. Bano się w 1-9 mie jego silnej ręki, jego twardego języka, ciernistego pióra« surowości. Otoczony nienawiścią, ścigany oszczerstwami t}9 których występki napiętnował, opuścił Rzym. Odjechał 9 Wschód, do Betleem, a z tego gniewu na rzymskich gogusi(9 oszczerców i obłudników przez trzydzieści cztery lata wytężol pracy naukowej wyrósł jego pomnikowy przekład Pisma św., i9 zrównane komentarze do poszczególnych ksiąg, słynne liii i inne dzieła. Do końca życia święty nie pozbył się urazy I Rzymu, i nazywał Wieczne Miasto rozpustnym i przewrotny« Babilonem... Św. Grzegorza VII dla ostrego i namiętnego charakteru nl zwał jego przyjaciel ostyjski biskup Damian „świętym szata] nem”. Sam św. Damian w dość osobliwy sposób zalecał papid żowi pewnego człeka na biskupstwo pisząc, że to wprawdzl osobnik kiepski, obyczajów mało chwalebnych, chciwiec łasy nl pieniądze, zbyt natrętnie ubiegający się o biskupi stolec, ale..' z tym wszystkim jeszcze o nieba lepszy od innych kandydatów REVUE MENSUELLE LITTERAIRE ET POLITIQUE publie notamment dans son numéro d’Octobre 1954 Georges VEDEL : L’Etat souverain contre la Démocratie; Denis de ROUGEMONT : De Gasperi l’Européen; Thierry MAULNIER : Les Français devant Mendès-France; Robert ROCHEFORT ; Le problème des hommes en trop; Etienne BALAZS : Le mandarinat moderne de Mao Tso-Tong; Georges HUGNET : Jean Arp; Jean ARP : Poèmes; N. TUCCI ; Amérique, éternel refrain; Nicola CHIAROMONTE ; Tolstoï et l’Histoire; Edmond HUME A U : Songeant à Charles-Albert Cingria. Textes de : Robert CABY, Fred GOLDBECK, Julian GORKIN, Armand GERARD, Boris LITVINOV, K.-A. JELENSKI, Annette VAILLANT, etc... PREUVES : 23, rue de la Pépinière - PARIS (8e) C.C.P.. 178.000 PARIS Le numéro de 104 p. ill. ; 120 fr. - Etranger : 150 fr. Un spécimen sera envoyé gracieusement sur demande. (Dok. nastąpi) Jan TOKARSKI  ntazja Czy to kwiaty, Czy ogień, Czy czerwone zygzaki, Czy firanki zapłonęły na oknach ? Czy się myśli tak żarzą, Czy się serce tak pali, Czy się ciemność w oczach czerwieni Noc wypełzła spod łóżka, Otrząsnęła kurz z włosów, Wyciągnęła zesztywniałe ramiona, A już kwiaty pojęły I do stóp jej przypadły. Za chwilę pójdą w tan. A na ścianie — kanarek. Kanarek nic nie widzi, Kanarek nic nie słyszy, Schował dziobek pod skrzydła i śpi. Gdybym miał kufel piwa, Gdybym miał szklankę wina. Usiadłbym na chodniku i pił. Gdybym miał twarz jak inni I krew w żyłach jak inni, Poszedłbym z nocą w tan. Porwałbym noc za włosy, Usta bym jej całował, Kwiaty na strzępy rwał. Ale ja nie wiem sam — Może jestem firanką, Może jestem kanarkiem,  48 DANUTA BIEŃKOWSKA Może jestem tykaniem budzika? Może wcale nie jestem, Tylko staram się udać, Że mam w sobie żyły i krew? Obudziłem się rano Zmęczony, z bólem głowy. Miałem w dłoni Strzęp włosów i kwiat. Schowałem je pod kołdrę, Włożvłem twarz i krawat, Kanarek jeszcze spał. Londyn, 1954 Dziękuję Ci Dziękuję ci, za to, że jesteś, Trochę duszy, Trochę ciała, I przedział z prawej strony. Dziękuję ci za to, że byłeś, Przyjdę, Powiem, Dotknę czubków twoich włosów. Popatrz — wszystko w tobie I wszystko wokół ciebie 0 garnęłam miłością. Trochę duszy, Trochę ciała, 1 przedział z prawej strony. To nic, że czasy przeszły I powstaliśmy ze snu Po dwóch stronach kurtyny. To nic, że się dla nas Nigdy nie zapali jutro. Ty będziesz — I za to ci dziękuję, chyląc głowę. Płakać nie warto, Pytać nie wolno, O nic nie trzeba prosić. Londyn, 1953  WSZYSTKO BYŁO 49 szystko Wszystko było i wszystko nieprawda, Weźmiesz w rękę i w ręku ci pryśnie, Przez palce spłynie i zniknie. Wiele było dobrego i złego, Ale dobre się złem wymazało. 1 była chwila, taka jedna, Kiedy wszystko wokół stanęło, Wtedy wiedziałeś — to koniec — wielkie milczenie — śmierć. 1 chciałeś pomyśleć o czymś takim Co by śmierć uczyniło do zniesienia, Co by samo w sobie było życiem, Bez początku, bez końca, Linią prostą biegnącą w wieczność, Punktem w przestrzeni. Ale nic nie było takiego, Bo zło pomieszało się z dobrem, I gorycz pozostała na ustach. I poczułeś wielką pustkę wokół, Która była wielką pustką w tobie, Że już nawet ból byłby lepszy, Że już nawet nienawiść, nie miłość Wniosłaby coś żywego. A tak umrzeć nie mogłeś, Zostałeś. Zostałeś jak drzewo przy drodze, Boleśnie milczące i same. Więc nie każcie mi wierzyć matematyce, Że dwa plus dwa jest cztery. Ja próbowałem dodawać I zawsze wychodziło mi zero. Dwa plus dwa — zero, Dwa minus dwa — zero. Dwa pomnożone przez dwa — Nie, nie każcie mi więcej dodawać, Bo ja już zgóry wiem, Że pustka równa się zero, Że grzech nie daje się odjąć, Że uczucie nie daje się pomnożyć, Że z niczego nie zrobi się coś. Chyba, że drzewa zakwitną, Wtedy, kto wie... było 4  50 DANUTA BIEŃKOWSKA Może zero plus zero Da Unię biegrącą w nieskończoność I zatańczą w wielkiej przestrzeni Wszystkie samotne punkty. Londyn, 1953 Już od lat... Już od lat chodzę naokoło tego skweru — Lampy pochyliły głowy, Drzewa załamały ręce, Słońce tysiąc razy wróciło i odeszło. Już od lat szukam wyjścia, Ale gdziekolwiek się zwrócę, Domy wyrastają przede mną, Zagradzają mi drogę, Grożą. Na próżno proszę — Nie słuchają. Na próżno płaczę — Żadne łzy ich nie wzruszą. I żebym biła głową, muru tego nie przebiję. I żebym choć umarła... Lata miną, Słońce tysiąc razy odejdzie i powróci, A ja wciąż chodzić będę naokoło tego skweru. Może tak właśnie trzeba, Z nadzieją i z rozpaczą, Zawsze wkoło i wkoło, Szukając wyjścia, Aby się dokonało co się dokonać miało — Boża kara, czy zemsta. I nie wiem jak długo jeszcze. Już bym wolała deszczem spłynąć, liściem opaść W ziemię, w wieczny spokój.. Już bym wolała żeby mnie nie było, ani bólu. Już bym Bogu przebaczyła, byle mi pozwolił odejść. Lub żeby mi powiedział, jak długo jeszcze. Lampy pochyliły głowy, Drzewa załamały ręce, Domy stoją przede mną. Londyn, 1953. Danuta BIEŃKOWSKA  Archiwum polityczna Kronika angielska RADA POLITYCZNA A SKARB NARODOWY Posiadamy w tej chwili dwa „państwa na emigracji”. Na czele „pańva I” stoi prezydent Zaleski, który w dniu 3 września br. mianował swym stępcą księcia Eustachego Sapiechę, lat 73, zamieszkałego w Nairobi. Jak ynika z pisma prez. Zaleskiego do premiera Mackiewicza z dnia 3. 9. br. godnie z życzeniem nowego Następcy Prezydenta konsultacja stronnictw tej sprawie nastąpi po ukonstytuowaniu się Rady Rzeczypospolitej. Prem. Mackiewicz objaśniając powyższą wypowiedź prez. Zaleskiego na konferencji prasowej w dniu 4. 9. br. zaznaczył co następuje : „Pismo Prezydenta stanowi bardzo poważny krok naprzód w kierunku uzdrowienia praktyki, wytworzonej na podstawie „umowy paryskiej” która stworzyła instytucję konsultacji stronnictw, nie określając co należy uważać za stronnictwo. Według tej praktyki, wystarczyło aby kilku ludzi uznało siebie saych za stronnictwo, aby należało je konsultować. Obecnie za stronnictwa uważane będą tylko te ugrupowania polityczne, które zdobędą sobie uznanie wyborców w wyborach powszechnych, czyli przywrócony zostanie stan rzeczy obowiązujący we wszystkich społeczeństwach demokratycznych”. Ponieważ uznać należy za pewne, że stronnictwa zrzeszone w Tymczasowej R.J.N. nie wezmą udziału w wyborach organizowanych przez rząd prem. Mackiewicza — w interpretacji oficjalnej „państwa na emigracji I” stracą statut stronnictw politycznych. W ten sposób, przepaść między obu zami została wydatnie pogłębiona. W dniu 7 listopada rząd organizuje wybory w W. Brytanii. Strefa wielkorytyjska została podzielona na I 1 okręgów wyborczych. Biorąc pod uwagę obecną sytuację i rozbicie należy przypuszczać, że w wyborach weźmie udział znikomy procent społeczeństwa emigracyjnego a Rada Rzeczypospolitej, wyłoniona na tej drodze, nie będzie reprezentować w pełni ogółu Polaków zamieszkałych na wyspach brytyjskich. Inicjatywa jest dobra ale niestety o trzy lata spóźniona. Główna Komisja Skarbu Narodowego dokonała zbiorowego zamachu stanu podporządkowując się Radzie Trzech. W dniu 4. 9. br. odbyło się  52 LONDYŃCZYK plenarne posiedzenie Głównej Komisji Skarbu Narodowego. Punkt rządku obrad brzmiał : „Stanowisko Skarbu Narodowego wobec wewnętrzno-politycznego”. Prezes Najwyższej Izby Kontroli p. St. Okoniewski nie wziął w posiedzeniu a do prezydium Głównej Komisji Skarbu Narodowego pr3 pismo w którym czytamy między innymi : „Dekret Prezydenta R.P. o rżeniu Skarbu Narodowego (D. U. Nr 3 ex 49, poz. 4.) zupełnie określa tak cele dla których Skarb Narodowy został utworzony, jak i : działania Głównej Komisji Skarbu Narodowego. Do zakresu działania teg nie należy rozważanie i zajmowanie stanowiska w kwestiach politycznych? wobec czego rozważanie kwestii objętej punktem 2. porządku dziennego — według mojej opinii — jest niezgodne z istniejącymi przepisami prawnymi, na których opiera się byt i istnienie Skarbu Narodowego”. Ponieważ w dniu 2. 9. br. został wydany dekret Prezydenta R.P. o przekształceniu Skarbu Narodowego — mamy de facto obecnie dwie władze zwierzchnie Skarbu Narodowego : I. Główną Komisję Skarbu Narodowego podporządkowaną Radzie Trzech, oraz II. Komisję Reorganizacyjną, mian^ waną przez prez. Zaleskiego. Do sprawy Skarbu Narodowego powrócę jeszcze w końcowym ustęp niniejszej kroniki. Obecnie poświęćmy chwilę uwagi „państwu na emigra Nr 2”. Na czele „państwa II” stoi tzw. Rada Trzech (Anders, Arciszewsl! Raczyński). To ciało jest trój-osobowym „prezydentem” na okres przejścio\ kryzysu. Egzekutywa Zjednoczenia Narodowego, na czele której stoi Odzierzyński — pełni funkcję rządu. Tymczasowa R.J.N. jak sama nazwa wskazuje zastępuje tymczasowo Radę Jedności Narodowej. „Państwo II” jest formą zwycięstwa Rady Politycznej. Jeżeli tak istotnie, to Czytelnik zapyta dlaczego ci panowie przywiązują obecnie tal wielkie znaczenie do legalizmu, który w przeszłości krytykowali i ośmieszali.] Dlaczego chcą mieć „prezydenta”, legalny rząd, legalną Radę Jedności Na-j rodowej — wszystko w oparciu o Konstytucję z 1935 roku. Rada Trzech przypisuje sobie statut polityczny, który był udziałem admirała Horthy’ego. Admirał przez wiele lat sprawował rządy w imienii „nieobecnego króla Węgier” i zrobił wszystko co w jego mocy by król Węgrzech nie mógł być obecny. Panowie Anders, Arciszewski i Raczyński] rządzą przejściowo na czas kryzysu w imieniu nieobecnego prezydenta. Oś-j wiadczono oficjalnie, że jak głową państwa zostanie generał Sosnkowski ów* stan przejściowy dobiegnie kresu a regencja Rady Trzech przejdzie do historii. Sukcesja gen. Sosnkowskiego jest materią równie delikatną jak ongiś powrót Habsburgów do Budapesztu, w którym królował (nie bez wdzięku admirał Horthy. Uznać należy niemal za pewne (w polityce nic nie jest 1< procent pewne) że prez. Zaleski nie zamianuje gen. Sosnkowskiego swyn następcą nawet wówczas, gdy Rada Rzeczypospolitej (po 7 listopada br. wypowie się przeciw nominacji ks. E. Sapiehy. Uznać należy również niemal za pewTie, że jeżeli Rada Rzeczypospolitej w ogóle powstanie w wyniku] wyborów, które odbyć się mają w pierwszej dekadzie listopada br. kluby, i czy ugrupowania polityczne Rady Rzeczypospolitej w czasie konsultacji nie wysuną gen. Sosnkowskiego jako swego kandydata na następcę Prezydenta R.P. KRONIKA ANGIELSKA 53 nnymi słowy gen. Sosnkowski mógłby zostać ,,prezydentem” tylko na e dalszego łamania Konstytucji. Trzeba by ogłosić, że urząd prezydenta at” i na tej podstawie zastosować art. 23. Konstytucji. Mielibyśmy czas dwóch prezydentów — co rzecz prosta nie przyczyniłoby się do -cnienia powagi tego urzędu. Jest rzeczą chyba wykluczoną, by gen. nkowski zgodził się być „prezydentem Nr 2”. Generał posiada ży autorytet i cieszy się szacunkiem ogółu emigracji. Gdyby został „prezyntem Nr 2” nie zwiększyłby swego osobistego autorytetu, lecz przeciwle, katastrofalnie by go uszczuplił. Bo bez względu na to jak się ocenia {>olitykę prez. Zaleskiego — sytuacja ewentualnego „prezydenta Nr 2” byłaby operetkowa. Można uznać niemal za pewne, że gen. Sosnkowski tego typu rozwiązanie odrzuci. Osobiście jestem skłonny przypuszczać, że Rada Trzech wcale się tym nie martwi, podobnie, jak admirał Horthy me martwił się również nieobecnością Habsburga na tronie węgierskim. Trzech regentów będzie spokojnie i „tymczasowo” rządzić, powołując się przy każdej okazji na legalizm i wierność Konstytucji. Przewodniczący tymczasowej R.J.N., prez. Bielecki, na posiedzeniu dniu I. 9. br. stwierdził oficjalnie : „Uważamy, że trwać on będzie (okres zejściowy — przyp. Londyńczyka) do chwili objęcia urzędu Prezydenta zez gen. Sosnkowski ego”. Innymi słowy Rada Trzech gotowa jest przekazać władzę nie każdemu „alnemu Prezydentowi R.P. lecz tylko i wyłącznie prezydentowi K. Sosnwskiemu. Jeżeli Generał nie zostanie prezydentem — Rada Trzech trwać ędzie na stanowisku, pomna na przykłady w historii świadczące, iż stany rzejściowe trwają częstokroć latami, ku pełnemu zadowoleniu regentów. Lecz to wszystko co powyżej powiedziano me tłumaczy namiętności do legalizmu przywódców „państwa na emigracji II”. W Kronice (Kultura, Nr 33, sierpień 1950) wysunąłem pogląd, że w gruncie rzeczy Rada Polityczna jest znacznie bardziej „legalistyczna” niż obóz rządowy. Już przed czterema laty Rada Polityczna wysunęła projekt „państwa na emigracji Nr II” — z radą przy prezydencie, oraz R.J.N. złożoną z osób delegowanych stronnictwa. Ówczesny projekt wykluczał z uczestnictwa w R.J.N. radnych wyłonionych z wyborów a nawet z nominacji prezydenta. Od tego czasu Rada Polityczna dążyła umiejętnie do przesunięcia symboli legalizmu z ośrodka „zamkowego” ku projektowanemu „państwu na emigracji Nr 2”. 'zczytowym punktem tej inicjatywy był Akt Zjednoczenia, który w istotych punktach realizuje niemal wszystkie postulaty Rady Politycznej. Na przestrzeni ubiegłych lat tzw. ośrodek „zamkowy” nie zdobył się osłownie na nic. Ani na zorganizowanie wyborów, ani na stworzenie własnego organu prasowego. Budżet miesięczny obecnego rządu prem. Mackiewicza obraca się w granicach £150 i dopiero ów 150-funtowy rząd zdecydował się na wybory. Kilka lat temu, gdy miesięczny budżet rządu przekraczał często 30 tysięcy funtów premierzy mieli ważniejsze „problemy” niż organizowanie wyborów. W perspektywie historycznej, klęska obozu „zamkowego” zamyka okres politycznej kariery piłsudczyków jako zorganizowanej siły politycznej. Na skutek ostatnich wydarzeń Liga Niepodległości rozbiła się na cztery frakcje. Pewien odłam piłsudczyków z p. Grażyńskim na czele wszedł w skład nowej organizacji ale wpływ i rola piłsudczyków w „państwie emi 54 LONDYŃCZYK gracyjnym Nr 2” są drugoplanowe i podrzędne. W nowej reprezentacji Iową rolę odgrywają stronnictwa Rady Politycznej. Tomasz Arcisz jest czołową postacią Rady Trzech, prez. Bielecki jest przewodnicz T.R.J.N. a p. Ciolkosz jest wice-przewodniczącym Egzekutywy. Piłsudczycy ponieśli klęskę na emigracji podobnie jak uprzednio r śli klęskę w Kraju. Historia udzieliła im wymownej lekcji, ale oni nie wi zrozumieli i niczego się nie nauczyli. Od czterech lat ścierają się ze sobą dwa poglądy dotyczące reprezentac politycznej emigracji. Zwolennicy poglądu Nr 1 sądzą, że reprezentacj emigracji, bez względu na jej nazwę — powinna przynajmniej w połowie składać się z członków wyłonionych z wyborów. Zwolennicy poglądu drugiego są zdania, że reprezentacja emigracji składać się winna wyłącznie z delegatów wysuniętych przez stronnictwa polityczne. Obecna organizacja „państwa na emigracji” z Radą Trzech na czele stara się ugruntować monopol stronnictw politycznych które zaciekle zwalczają ideę wyborów. Ponieważ idea wyborów staje się w masach emigracyjnych coraz bardziej popularna — zwolennicy monopolu partu postanów; zmobilizować wszystkie środki, by temu powszechnemu dążeniu zwycię* się przeciwstawić. I do tego Radzie Politycznej potrzebny jest legalizm. Ra Polityczna wnioskuje, że jeżeli swoje „państwo na emigracji Nr 2” zdo zaprezentować jako jedynego legalnego dzierżyciela „pieczęci z orłem ’ Emigracja pochyli głowę przed autorytetem. Co innego było zwalczać Ra Polityczną, która była tylko organizacją stronnictw opozycyjnych, a co in nego jest podnosić bunt przeciwko Radzie Trzech, która na czas kryzysu zastępuje głowę państwa. Dziś już nie ma władz Rady Politycznej są tylko... władze państwowe. Z punktu widzenia roboty politycznej wszystko to zostało przeprowadzone bardzo umiejętnie i z dużym wyczuciem taktycznym. Centralnym zagadnieniem nowego państwa na emigracji jest Skarb Narodowy. Nawet jeżeli przyjmiemy, że po pewnym czasie wszystkie regionalne komisje Skarbu Narodowego podporządkują się Radzie Trzech — problem Skarbu nie będzie tym samym rozwiązany. Jeżeli bierze się pieniądze od Amerykanów (za takie czy inne usługi) nie ma konieczności rozliczania się z tych sum przed emigracją. Wystarczy rozliczyć się przed Amerykanami. Jeżeli jednak bierze się pieniądze od emigracji sprawa przedstawia się nieco inaczej. Jak wyobrażają sobie dalszy rozwój sytuacji przywódcy Rady Politycznej ? Cała emigracja jak jeden mąż ma płacić na Skarb Narodowy, natomiast dysponować zebranymi funduszami (uchwalać budżet) będzie tymczasowa R.J.N. (Po „zażegnaniu” kryzysu już nie tymczasowa R.J.N.) Co to jest owa tymczasowa R.J.N. ? Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć moim Czytelnikom, gdyż do chwili gdy piszę te słowa (pierwsza dekada września 1954) skład tymczasowej R.J.N. nie został podany do wiadomości publicznej. Wiadomo jednak, że w reprezentacji tej nie ma radnych z wyborów. W nie-tymczasowej R.J.N. nie będzie również radnych z wyborów. Innymi słowy, dysponentami funduszów Skarbu Narodowego będą delegaci stronnictw, które — jeżeli chodzi o stronnictwa Rady Politycznej nie tylko na Skarb Narodowy nic nie płaciły, ale go przez ubiegłe lata zwalczały.  KRONIKA ANGIELSKA 55 .łnik przyzna, że nawet jak na skomplikowane stosunki emigracyjne cja jest raczej dość paradoksalna. Przywódcom Rady Politycznej słowo „demokracja” nie schodzi z ust. suwa się stale popularny (i fałszywy) argument, że kto walczy przeciwko nnictwom walczy przeciwko demokracji. Ulubioną analogią, którą podsię ten argument jest twierdzenie, że demokracje zachodnie w sensie litycznym są niczym innym tylko systemem partyjnym. To wszystko jest zgodne z prawdą z tym drobnym zastrzeżeniem, że na Zachodzie dany partyjny układ sil jest wynikiem wyborów a nie dożywotnich mandatów. W ramach emigracyjnych tzw. stronnictw historycznych od piętnastu lat demokrację powieszono na kołku a panowie prezesi z „mandatu Kraju” rządzą ku własnej chwale i zadowoleniu nie oglądając się na żadnych wyborców. Członkowie Stronnictwa Narodowego mogą uznać powyższy stan rzeczy za normalny a może nawet za pożądany. Z chwilą jednak, gdy stronnictwa obejmują władzę i chcą reprezentować ogół emigracji — sprawa mandatu prez. Bieleckiego staje się zagadnieniem, które bezpośrednio dotyczy nas wszystkich a nie tylko członków Str. Narodowego. Gdyby na emigracji przeprowadzono wybory i 80% głosujących opowieziało się za Str. Narodowym — uważałbym wówczas za rzecz bezspornie oczywistą, że premierem (czy przewodniczącym R.J.N.) powinien być polityk wysunięty przez Str. Narodowe. Ponieważ nie jestem członkiem Str. Narodowego uważałbym, że nie jest moją rzeczą krytykować metodę, jaką kieruje się Str. Narodowe w wyborze działacza na stanowisko szefa rządu. Ale w rzeczywistości wszystko to wygląda zgoła inaczej. Nie wiadomo ilu istnieje sympatyków Stron. Narodowego w Kraju ? Nie wiadomo ilu owych sympatyków po 15-tu latach opowiedziałoby się za prez. Bieleckim ? Wiadomo natomiast pozytywnie i ponad wszelką wątpliwość, że 99% emigracji nie należy do Str. Narodowego. Na jakiej więc podstawie prez. Bielecki owe 99% emigracji reprezentuje spełniając funkcje przewodniczącego T.R.J.N. ? Cokolwiek na ten temat można by powiedzieć jedno jest pewne : system ten z demokracją nie ma absolutnie nic wspólnego. Jak długo Rada Polityczna tworzyła reprezentacje stronnictw opozycyjnych a swą działalność ograniczała do posiedzeń, przemówień, biuletynów itp. wszystko było w idealnym porządku. Z chwilą jednak kiedy rozbudowała się w „państwo na emigracji” a prez. Bielecki jest już nie tyłko prezesem S.N. ale i przewodniczącym Tymczasowej R.J.N. — sprawa uległa zasadniczej zmianie. Wiadomo powszechnie, że 95% ogółu emigracji Bie należy do żadnej partii politycznej. 95% bezpartyjnych ma płacić solidarnie na Skarb Narodowy, którym zarządzać ma reprezentacja partii politycznych ciesząca się poparciem 5% społeczeństwa emigracyjnego. Płatnicy Skarbu Narodowego w przytłaczającej większości są bezpartyjni — nie istnieje jednak na świecie państwo demokratyczne, które pełne prawa obywatelskie przyznaje tylko członkom pewnych partii. 95% bezpartyjnych płatników ma identyczne prawa kontroli gospodarki finansowanej z ich kieszeni jak pozostałe 5% zrzeszone w partiach politycznych. Jakie jest wyjście z tej sytuaq’i ? Istnieją tylko dwa rozwiązania. Albo pod naporem nacisku opinii Emigracji R.J.N. przeorganizuje swój  56 LONDYŃCZYK statut w ten sposób, by przynajmniej 50% mandatów zastrzeżone byf radnych wyłonionych z wyborów — albo nowe „państwo na emigracji’ dzie musiało zrezygnować ze Skarbu Narodowego i szukać środków fi^ sowych gdzie indziej. Stronnictwa Rady Politycznej, które stanowią trzon Tymczaso* R.J.N. są przeciwne wyborom, gdyż dopuszczenie do głosu radnych z wyE rów oznaczałoby w praktyce przełamanie monopolu reprezentacyjnego nictw politycznych. Legalizm w nowym wydaniu „państwa na emigracji’ służyć będzie do podmurowania tezy że choć płacić powinni wszyscy — rząd kasą należy wyłącznie do bossów partyjnych. Wszystko inne określane będzie jako „sprzeczne z Konstytucją i praworządnością”. W naszych warunkach obowiązuje bowiem zawrze wykładnia Konstytucji tych, którzy są przy władzy. Kultura w poprzednim numerze wysunęła koncepcję przeorganizowania Skarbu Narodowego w instytucję nadrzędną, ogólnopolonijną i opartą na wyborach. Tego rodzaju ewolucja może się odbyć również stopniowo. Gdyby R.J.N. składała się w połowie z radnych pochodzących z wyborów istniałaby możliwość przekształcenia jej z czasem w ogólno-polonijną instytucję^ opartą o zwyczajne demokratyczne zasady. Nie ulega bowiem wątpliwości i pod tym względem nie należy mieć żadnych złudzeń, że legalizm partyjni podzieli los legalizmu „zamkowego”. W miarę obumierania owego partyjj nego legalizmu radni z wyborów przejmowaliby władzę i inicjatywę zarówno w Skarbie jak i w R.J.N. — ratując te instytucje od losu, który spotkał „zamek”. Ów los jest nieuchronnym finałem każdej fikcji oderwanej życia i „mandat Kraju” sprzed 15-tu laty nie stanowi od tej reguły wyjątku' Należy więc kategorycznie domagać się reorganizacji R.J.N. w tyrrr kierunku by co najmniej 50% radnych pochodziło z wyborów. To jest program MINIMALNY od którego należy zacząć uzdrowienie stosunków politycznych na emigracji. Nie oznacza on rewolucji tylko POŁOWICZNE na razie dostosowanie się do realnych warunków. LONDYŃCZYK 2 HOGARTH ROAD, LONDON S. W. 5, ENGLAND POMOC DO POLSKI LEKARSTWA MATERIAŁY ŻYWNOŚĆ Katalog 100 POPULARNYCH PACZEK oraz Wykaz Przepisów Celnych — na żądanie. Przyjmujemy zamówienia ze wszystkich części świata. HASKOBA LTD.  PrzatfLąd tfoápodarezif Perska nafta znowu popłynie Znaleziono wreszcie wyjście z kilkuletniego sporu angielskoperskiego, który spowodował, że olbrzymie inwestycje naftowe Anglii w Iranie stanęły w obliczu zagłady. Spór ten był rzeczą bardzo skomplikowaną : był nie tylko ekonomiczny. Miał wielkie znaczenie : nie tylko dla stron, bezpośrednio w nim zainteresoanych, ale i dla całego świata. Jeżeli w ogólności nie jest może rawdą, że nafta rządzi światem, to z pewnością jest prawdą, e w obecnej sytuacji międzynarodowej nafta perska, i związane . nią losy Iranu, jest jedną z najważniejszych rzeczy, z jaką ostatnich latach polityka światowa miała do czynienia. A z zimej wojny naftowej, którą właśnie zakończono, wynikają głębokie nauki zarówno dla prymitywnego myślenia znacznej części Środkowego Wschodu jak i dla nazbyt ,,uproszczonego” notorycznie krótkowzrocznego myślenia Zachodu. O wyciągnięte tych wniosków głównie nam tutaj chodzi. Ale przede wszystkim przyjrzyjmy się pewnym faktom gospodarczym. POZIOM SPOŁECZNO-GOSPODARCZY IRANU (*) Połowa powierzchni Iranu jest pustynią. Z drugiej połowy tylko 80 procent jest uprawiane. Faktem dotkliwym dla ogólnej wydajności rolnictwa jest absenteizm wielu wielkich właścicieli iemskich, których ziemie leżą odłogiem. System agrarny Iranu oparty jest w ogólności na specyficznej zasadzie pięciu jednostek organizacyjno-rachunkowych. Są nimi : ziemia, woda do irygacji, praca, żywy inwentarz i nasiona. {*) Dane zawarte w tym rozdziale oparte są ra serii szkiców, które Philips Price, poseł do parlamentu angielskiego, opublikował w październiku 1950 po pobycie w Persji. Ponieważ Plan Siedmioletni z roku 1949 co do podniesienie gospodarstwa perskiego, został w czasie rządów Mossadeka, praktycznie rzecz biorąc, przekreślony, można sądzić, że dane z roku 1950 i dziś dają obraz w istocie swej prawdziwy.  58 STANISLAW ZARZEWSKI Jeżeli więc np. właściciel ziemi uprawnej daje dzierżawcy grunt i wodę, to przypada mu 2/5 zbioru. Chłop wnoszą gospodarstwa pracę, wołu i nasiona, dostaje 3/5 plonu, miast chłop, który nie wnosi żadnej własności i daje tylko pr dostaje tylko 1/5 plonu itd. Ponieważ 1/3 do 1/2 ludności \ skiej jest zbyt biedna aby móc kupić nasiona czy wołu, prz co drugi czy trzeci chłop musi zaciągnąć pożyczkę dla sfinan wania brakujących elementów produkcji, przy czym kredytoda cą jest bądź właściciel ziemi, bądź osoba trzecia. Ale kred}! w Persji jest bardzo drogi : koszt jego dochodzi do 25-50% rocznie, a zarazem kredyt ten jest krótki. Drożyzna kredytu jest jednym z czynników, hamujących postęp gospodarczy kraju i potęgujący nędzę wśród chłopstwa irańskiego. Średni dochód roczny rodziny chłopskiej wynosi £50; według niektórych ekonomistów dochód na głowę w warstwie chłopskiej wynosi £20 rocznie. Przy tym dochodzie chłopu tym trudniej jest płacić wysokie odsetki za dzierżawę ziemi. Średnia konsumpcja żywności wynosi na osobę kilo dziennie — równoważnik 2.000 kalorii. Warunki mieszkaniowe są wybitnie złe, mieszkańców wsi to analfabeci, śmiertelność wśród dzieci bardzo wysoka. Przemysłu jest mało, robotników ponad 300.000, z tej 18.000 	pracuje w fabrykach państwowych, w których są przJ strzegane zasady ochrony pracy. Nie są one przestrzegane w fa] brykach prywatnych. Według Price’a „olbrzymie zyski, wyjmc wane z prywatnego przemysłu, oraz powszechna niewydajnośl i skorumpowanie jego kierownictwa powodują bardzo wysoki« koszty produkcji w tych fabrykach, które nie mogą więc konkurować z towarami zagranicznymi”. Zaległości w wypłatach robotniczych bynajmniej nie należą do rzadkości. Obraz sytuacji zaokrągla się przez fakt, że wielcy właściciele ziemscy uchylajć się od płacenia podatków, które płacą tylko średni. Zasadniczymi środkami naprawy gospodarczej muszą być] w tej sytuacji : reforma rolna i obniżenie stopv procentowej naj pożyczki dla dzierżawców ziemi. Aktywnym zwolennikiem reforf my rolnej jest szach perski, jeden z najbogatszych ludzi w Azji.j człowiek bardzo światły, który bezrolnym chłopom sprzedał, dogodnych dla nich warunkach, liczne swoje grunta prywatn« a także lasy. Napotyka on jednak na znaczne trudności ze stro^ ny wielkiej własności ziemskiej, która zwalcza go, zresztą nie tylko ze względu na reformę rolną, ale w ogóle ze względu nj tendencje w dziedzinie reform socjalnych, których szach jes^ zwolennikiem. Potężne wpływy wielkich, właścicieli ziemskie! w Majlisie (parlament perski) skutecznie paraliżują wysiłkil szacha. Te same wpływy pośrednio doprowadziły do zamordowa-1 nia premiera Razary, autora szerokiego planu reform, Razaręj ogłoszono w prasie „wrogiem Persji”. Jednak faktem jest, że przeszkodą do postępu gospodarczego Iranu jest właśnie warstwa wielkich właścicieli ziemskich, która żeruje na ciemnocie ludności tego kraju i której poparciem cieszył się Mossadek, sam wielki obszarnik, wróg szacha i wnróg rozumnego porozumienia Iranu  PERSKA NAFTA ZNOWU POPŁYNIE 59 z Zachodem. Jak słusznie pisze Economist, ,,Persia has no oppressor save its own rich and corrupt landlords” (Jedynymi ciemiężcami Persji są jej bogaci i skorumpowani wielcy obszarnicy). f W roku 1944 stworzono Plan Siedmioletni przekształcenia Iranu, kraju wschodniego feudalizmu, na kraj bardziej gospodarczo postępowy na modłę zachodnią. Nie możemy tu wchodzić w szczegóły tego planu, powiemy tylko krótko, że realizacja jego iiała się opierać o pomoc Zachodu . Tran nie ma bowiem żadej możności oparcia programu swej transformacji gospodarczej na własnych swoich siłach. Wśród czynników zagranicznych, które odegrały twórczą role w rozwoju gospodarstwa perskiego, najważniejszym był angielski koncern naftowy Anglo-Iranian Oil Company. ANGLO-IRANIAN I JEGO ZNACZENIE DLA PERSJI Ropa naftowa stanowi główne bogactwo naturalne Persji, 'zym ryż dla Indochin, kauczuk dla Malajów, kawa dla Brazylii, ym nafta dla Iranu. Stąd rola koncernu Anglo-Iranian Oil Comany, który od roku 1933 wydobywał i oczyszczał perską ropę raz sprzedawał ją i jej przetwory na rynkach światowych — yła bardzo wielka, po prostu decydująca dla losów Iranu. Oto kilka informacji o tym koncernie. Jest to koncern olrzymi, którego inwestycje kapitałowe w Iranie, oceniane na jaieś .£350 milionów, są największą spośród wszystkich inwestycji ngielskich zagranicą. Koncern ma jednak również liczne akcje za Iranem np. jest właścicielem połowy udziałów7 Kuwait Oil ompany i 1/4 udziałów Iraq Petroleum Company, z tym że oże sprzedawać około 1/3 nafty irackiej. Rozmach ekspansji apitałowej Anglo-Iranian jest olbrzymi, np. na rok 1953 planowano 75 milionów funtów na budowę rafinerii w Anglii, Australii Adenie oraz na budowę nowych statków-cystern. A nie jest to tylko papierowe planowanie, gdyż wydatki kapitałowe wyniosły .v ubiegłym roku przeszło 73 miliony, w tym 56 na nowe rafierie. Temu rozmachowi kapitałowemu towarzyszy też oczywiście ekspansja produkcyjna i handlowa. Oto koncern, który sinieje niespełna 50 lat, powiększ)7! wydobycie ropy naftowej . 897 tysięcy ton w roku 1908 do 25.6 miliona ton w 1952 i to ez nafty perskiej, której wydobycie wskutek zatargu angielko-perskiego w 1952 nie istniało. Sprzedaż ropy łącznie z produktami oczyszczonymi wyniosła w roku 1953, też bez przyczjmku perskiego, około 37 milionów ton. O ogromie technicznych urządzeń koncernu świadczyć może fakt, że np. rafineria w Abadanie ma tysiące mil naftociągów i dwustomilowy łańcuch szybów naftowych wzdłuż gór Bakhtiari. Wreszcie zyski tego koncernu są też odpowiednio wielkie, np. zysk brutto w roku 1951, mimo zahamowania pracy w Iranie w połowie tego roku wyniósł około 76 milionów funtów, czyli około 2/3 zysku w szczytowym roku 1950. W roku 1953 zysk brutto stanowił 63,8 milio 60 STANISLAW ZARZEWSKI nów funtów a dywidenda w latach 1949 do 1953 trzymała się na ogół na poziomie 30% i to przy polityce niezbyt dużego obniżania rezerw kapitałowych. Dodajmy jeszcze, że większość akcji Anglo-Iranian ma rząd brytyjski, który też mianuje jego dyrektorów. \ Nie dziw, że działalność tego giganta przemysłu naftoweg ma decydujące znaczenie dla Iranu, który ,,skazany jest na na tę”. W czym konkretnie wyrażają się korzyści, które Angle Iranian, w okresie normalnych stosunków angielsko-perskic daje Iranowi ? Korzyści te są wielkie i wielorakie : 1) Bezpośrednie wpłaty koncernu do skarbu perskiego tytułem tzw. royalties za prawo wydobycia i sprzedaży ropy naftowej oraz prawo rafinowania jej i sprzedaży rozmaitych oczyszczonych jej produktów. Wpłaty te są bardzo ważne dla skarbu perskiego, gdyż rozmiar ich przekracza wszystko, o czym mógłby on marzyć. Wynosiły one (w milionach dolarów): 16 w 1940 roku, blisko 45 w 1950 roku i ponad 23 w ciągu pierwszego półrocza 1951, po czym wskutek wiadomego zatargu ustały. Gdy to się stało, skarb perski często bywał prawie pusty i dysponował zaledwie drobną częścią pieniędzy, koniecznych na terminowe wypłaty, nieraz nie móg nawet opłacić policji i wojska, wskutek czego stawał wob widma bankructwa i chaosu wewnętrznego. Z tej sytuacji towały go specjalne doraźne dotacje najpierw ze strony Anglo Iranian, potem od rządu USA, chcących uchronić Persję od prze wrotu. 2) Anglo-Iranian jest największym pracodawcą w Persji, zatrudnia obok trzech tysięcy Brytyjczyków także 55 tysięcy Persów. Zahamowanie pracy koncernu oznacza wielkie bezroboci i konieczność finansowania go przez państwo, o ile chce ono uniknąć przewrotu komunistycznego. 3) Anglo-Iranian sprzeda wał swym pracownikom cały szereg artykułów codziennej po trzeby poniżej ceny kosztu. Te sprzedaże łącznie z płacami tyc' pracowników dochodziły do 1/3 sumy wydatków7 rządu na jego funkcjonariuszy w całym państwie. 4) Anglo-Iranian był najlep szym w kraju pracodawcą, płacąc w pewnych okresach 5-krotnie wyższe stawki niż prywatne fabryki włókiennicze w Ispahanie oraz finansując poprawę w dziedzinie kultury, oświaty i urządzeń so cjalnych, za co spotkał się z uznaniem Międzynarodowej Orga nizacji Pracy. 5) W okresie działalności Anglo-Iranian Persje korzystała z całego szeregu ułatwień sterlingowych, przyznanyc jej przez rząd brytyjski. I wreszcie 6) rzecz niezmiernej wagi koncern współpracował organizacyjnie i finansowo z perskim Planem Siedmioletnim rozwoju gospodarczego kraju i podniesienia stopy życia jego ludności. Jak widać z powyższego, Persja miała niezwykle wielkie i wszechstronne korzyści, związane z działalnością Anglo-Iranian. W ramach myślenia, które typowy Europejczyk uważa za ,,normalne”, trudno sobie po prostu wyobrazić motywy, które mogłyby skłonić jakikolwiek gospodarczo zacofany kraj do zerwania z koncernem, od którego zależy teraźniejszość i przyszłość. A jednak... PERSKA NAFTA ZNOWU POPŁYNIE 61 BUNT PRZECIWKO ANGLO-IRANIAN W roku 1944 Mossadek przeprowadził ustawę, zakazującą awania obcokrajowcom nowych koncesji naftowych do końca ojny. W marcu 1951 parlament uchwalił ustawę o nacjonalizacji przemysłu naftowego. W lipcu tegoż roku cała olbrzymia maszyneria Anglo-Iranian w Persji stanęła i nafta perska przestała płynąć na rynki światowe; w październiku angielski personel koncernu został wyrzucony z Persji. W rok później, w październiku 1952, Persja zerwała stosunki dyplomatyczne z Anglią. Motywy tej polityki, niezrozumiałe dla ekonomisty, irytujące dla polityków anglo-saskich, radosne dla Z.S.S.R. — są niezmiernie interesujące dla socjologa, chcącego zrozumieć, co właściwie rządzi ,,duszą Wschodu”. Bo przecież polityka ta była zgubna dla samej Persji, mogła zaś stać się niebezpieczna dla całego wolnego świata. Rozwiązanie zagadki jest jednak proste : w tej sprawie naftowej Persom wcale nie chodziło o... naftę. Gdy w roku 1952, bodaj w trzecim jego kwartale, New York Times napisał, że ,,moral fundamentals are here involved”, wierdzenie to przez długi czas nie było przekonywujące dla pinii światowej, która w awanturniczej polityce Mossadeka widziała jedynie metodę nacisku w kierunku zwiększenia perskich ysków z nafty. Ta interpretacja perskich motywów była jednak błędna, a o tyle dziwna, że przez lata całe rozlegały się w Persji logany w rodzaju ,,raczej będziemy żebrakami niż tolerować ędziemy rządy cudzoziemców”. Radio teherańskie, ustami ofijalnych osobistości, głosiło, że ,,jest obowiązkiem rządu ignorować dochód z nafty”. Przywódcy religijni, ze słynnym przywódcą fanatycznych muzułmanów, Mullah Kaszanim na czele, głosili nieprzejednaną „walkę przeciwko dominacji obcych na świętej perskiej ziemi”; rozhuśtane przez nich masy burzliwie demonstrowały, studenci uchwalali rezolucje przeciwko imperiaizmowi brytyjskiemu. A jeżeli w tym morzu ekstremizmu bez pamiętania można było usłyszeć jakiś głos choć trochę umiarkowany, to sprowadzał się on do formuły : „jeżeli przyjdziecie do nas jako równi, to będziecie dobrze tu widziani”. Notorycznie znana duma perska, czerpiąca swe korzenie historyczne z prastarej cywilizacji tego narodu, znalazła w tym wszystkim gw'ałowne, choć zdeformowane, wyładowanie się. Tak w ciągu kilku at rozwijało się dramatyczne starcie czynników czysto emocjonalnych, oplatających się dookoła sprawy gospodarczej, drapujących się w togę walki o niezależność narodową, z realnymi koniecznościami życia. Mossadek wypłynął jako siła polityczna i ha dość długi czas ugruntował swoje decydujące wpływy — właśnie jako herold niezależności politycznej. Jego misja była typu mesjanistycznego. Dlatego zapewne najbardziej zrozumiała była dla Polaków, najmniej dla Anglików, którzy rozumieliby doskonale targ o zwiększenie procentowego udziału w dochodach z nafty,  62 STANISŁAW ZARZEWSKI ale nie umieli wyczuć istoty buntu perskiego przeciwko Iranian — temu źródłu wielkich dla Persji korzyści ekono nych. Mossadek przegrał. Musiał przegrać bo obracał się w fikcji, bo po prostu nie widział przykrych dla Persji faktów podarczych, których nie mógł zmienić, i bezkompromisowo wy suwał maksymalne żądania polityczne, których nie mógł wymu sić. Jego błędy były natury tak elementarnej, że podobnych his toria nie zna wiele. Tłumaczą one, dlaczego Mossadek primadonna na scenie międzynarodowej, wprawdzie płaczliwa, histeryczna i śmieszna, ale mająca wielką siłę wewnętrzną padł się w nicość. Jakież były te błędy — źródła przegranej ? Oto one w krótkim wyliczeniu : i) Mossadek nie zrozumiał, że świat może się obejść bez nafty perskiej choć przez dziesięciolecia odgrywała ona wielką rolę na rynkach światowych i choć niewątpliwie brak jej jest czynnikiem bardzo poważnym. Już w ciągu dwóch lat po ustaniu eksportu nafty perskiej inne źródła (Kuwait, Irak, Arabia Saudyjska itd.), dzięki połączonym wysiłkom angielskoamerykańskim, wyrównały z okładem ubytek w zakresie zarówno perskiej ropy naftowej jak i w dziedzinie oczyszczonych jej produktów. A przecież są i dalsze jeszcze możliwości powiększaj nia produkcji naftowej poza Persją, np. w Venezueli. 2) Przemyśl naftowy wymaga bardzo drogich, wciąż nowych inwestycji, kosz^ townej konserwacji starych urządzeń a także kosztownych wierł ceń w poszukiwaniu ropy. Na to Persja nie ma pieniędzy. Ale gdyby nawet je zdobyła w drodze pożyczki, to 3) bez pomocjJ Zachodu nie mogłaby prowadzić pełnej produkcji, gdyż ma zaledwie około to% wykwalifikowanych sił technicznych potrzeby nych do obsługi tego wysoce skomplikowanego przemysłu. Mogłaby w najlepszym razie znaleźć rodzime siły techniczne dlal produkcji w zakresie 1/4 dotychczasowej, ale ta ćwierć, nawet] przy wyłączeniu zysków angielskich, dałaby Persji w sumie mnieij korzyści bezpośrednich i pośrednich niż przy koncesji Anglo-] Iranian. Nie koniec jednak na tym, bo 4) wydobyć ropę naftowi i oczyścić ją, to nie dosyć : trzeba móc wyeksportować ją i umiećl sprzedać. Tego Persowie nie mogą zrobić, bo nie mają statków-] cystern, a odbiorcy rzadko się godzą na przewożenie nafty włas-1 nymi statkami. Persowie nie mają też żadnej organizacji handli zagranicznego. Oprócz tego 5) w kontekście szerszych zagada nień Mossadek nie wziął pod uwagę, że bez wpłat od Anglo-^ Iranian skarb perski zbankrutuje, bezrobocie stanie się groźnej Plan Siedmioletni pozostanie na papierze, postęp gospodarczy' i kulturalny Iranu zostanie zahamowany, nędza się ustabilizuje, i w ostatecznym rezultacie kraj zostanie opanowany przez Rosję, czemu przecież sam Mossadek był jak najbardziej przeciwny. Wreszcie 6) Mossadek wykazał kompletny zanik umiejętności negocjowania z czynnikami anglo-amerykańskimi, które robiły jak najdalej idące, cierpliwe i długotrwałe wysiłki, aby tylko zna \\'d U ^ PERSKA NAFTA ZNOWU POPŁYNIE 63 nim jakiś modus vivendi. Mossadek w żadnej jednak sprane ustępował nawet o krok i żądał od U.S.A. wciąż nowych iędzy, szantażując niebezpieczeństwem komunistycznym. Nie Radził też żadnej sensownej polityki gospodarczej, zastępując szeregiem nieprzemyślanych odruchów i prymitywnych pociągjć, które pogrążały kraj w coraz większy chaos bez wyjścia, 'reszcie ustała wszelka pomoc finansowa Ameryki, i Persja tanęła oko w oko z nieuchronną katastrofą. Zawrzała dramatyczna walka o władzę i ostatecznie Mossadek znalazł się w więzieniu. Następny rząd perski, generała Zahadiego, zawarł porozumienie z Anglikami. POROZUMIENIE NAFTOWE Działalność Anglo-Iranian w Persji opierała się na koncesji udzielonej przez rząd perski w roku 1933 na 60 lat. Bieg tej koncesji został przerwany przez uchwałę parlamentu perskiego z marca 1951 w przedmiocie nacjonalizacji przemysłu naftowego. Od tej chwili rząd perski stanął na stanowisku, że całokształt inwestycji i urządzeń przemysłu naftowego, stworzony przez koncern, stanowi własność państwa perskiego. Ustawa o nacjonalizacji zawierała mglistą klauzulę o odszkodowaniu, w praktyce jednak rząd perski usiłował sprowadzić jej wartość do zera, a prasa irańska żądała,aby od daty nacjonalizacji do chwili zupełnego wycofania się koncernu z Persji płacił on skarbowi perskiemu 75% swych dochodów brutto, osiąganych na terenie Persji. Te fakty tłumaczą wielkie trudności załatwienia sporu, który mimo osobistych starań premiera brytyjskiego i prezydenta U.S.A. wlókł się przez dwa i pół roku. Dopiero ostatnie rokowania, prowadzone przez osiem miesięcy, doprowadziły do porozumienia. Wyraża się ono w szeregu umów zawartych na 25 lat z ewentualnym trzykrotnym przedłużeniem po pięć lat. Podajemy poniżej tylko niektóre istotne punkty porozumienia, i to te tylko, które sią wiążą z końcowymi naszymi wnioskami szerszej natury politycznej. \ Przede wszystkim uderza sposób załatwienia sprawy kompensacji. Jej suma ustalona została w wysokości £25 milionów, pjłatnych równymi ratami rocznymi przez 10 lat, poczynając od stycznia 1957. Ponieważ wartość inwestycji angielskich w samym Ąbadahie wynosi przeszło £350 milionów, a straty na przymusowej bezczynności przemysłu naftowego i na psuciu się bezczynnych urządzeń technicznych wynoszą olbrzymie sumy — to usta/iona suma odszkodowania ma charakter symboliczny tylko. Rząd brytyjski uznał jednak, że zarówno ze względów finansowo-gosłodarczych jak politycznych warto na to się zgodzić raczej niż zupełnie się wycofać z tego kraju. Tak więc rząd brytyjski pogodził się z faktem, że przemysł naftowy na terenie Persji stanowi własność nie Anglo-Iranian, lecz National Iranian Oil Com 64 STANISLAW ZARZEWSKI pany, to jest towarzystwa czysto perskiego, które przejęł przemysł w myśl ustawy o nacjonalizacji. Drugą rzeczą niezmiernie charakterystyczną jest to, że ducentem dopuszczonym do kontynuowania prac dawnego cesjonariusza jest nie żaden jednolicie narodowy koncern, ja był Anglo-Iranian, lecz nowozałożone międzynarodowe Kons cjum, do którego wchodzą : Anglo-Iranian z 40% udziałów, da Royal Dutch Shell z 14% oraz Gulf Oil Company, Socony Vacuum, Standard Oil (New Jersey), Standard Oil of Californii Texas Company — każde z tych towarzystw z 8% udziałów, wreszcie Compagnie Française des Pétroles z 6% udziałów. Nowe towarzystwa „wkupią się” do Konsorcjum, płacąc koncernowi Anglo-Iranian 600 milionów dolarów. Współpraca tych wszystkich towarzystw odbywaó się będzie tylko na terenie produkcji ; sprzedaż dokonywana będzie przez każde z nich osobno. Tak więc stoją dziś naprzeciwko siebie National Iranian Oil Commpany, uosabiający znacjonalizowany przemysł naftowy z jednej strony, i Konsorcjum, zwykły kontrahent handlowy z drugiej strony. Konsorcjum płacić będzie perskiemu National Iranian za całą naftę przez siebie eksportowaną, zaś National Iranian ze swej strony płacić będzie rządowi perskiemu podatek w wysokości 50% swego zysku. Przewiduje się, że w ciągu trzech pierwszych lat działania umowy skarb perski będzie miał z tego źródła dochód 150 milionów funtów. Ponadto National Iranian otrzyma w trybie uprzywilejowanym, po cenie kosztu, na wewnętrzne potrzeby kraju, naftę w granicach 12 i pół procent całego eksportu oraz we własnym zakresie prowadzić będzie prace na polach naftowych Naft - i - Shah oraz rafinerię w Kermanshah itd. W sumie oznacza to, że zysk netto z przemysłu naftowego przypada stronom : perskiej i zagranicznej w równych częściach. Wreszcie — najbardziej kontrowersyjna sprawa kierownictwa przemysłem naftowym została rozwiązana w ten sposób : stworzone zostaną dwa towarzystwa, jedno dla poszukiwań i wydobywania ropy naftowej, drugie dla rafinowania jej. Każde z tych towarzystw będzie miało siedmiu dyrektorów, w tym dwóch mianowanych przez Persję i pięciu przez dane towarzystwo. Powyższa umowa co do porozumienia naftowego ma być obecnie ratyfikowana przez Majlis (parlament perski). Jeżeli zostanie ratyfikowana, to w krótkim czasie nafta perska znów popłynie na rynki światowe. Wtedy o znaczeniu tego — z punktu widzenia ekonomiki krajów zachodnich oraz ich polityki w stosunku do Z.S.S.R. — napiszemy w jednym z dalszych przeglądów gospodarczych. Dziś byłoby to przedwczesne, gdyż nie mia stuprocentowej pewności, że „pokój naftowy” zostanie ostatecznie podpisany. Ale niewątpliwie jest już czas na to, aby uświadoy mić sobie, jakie nauki wynikają z tego wielkiego zatargu. Naft« perska okazała się bowiem dla obu stron — wielkim nauczycie-ł lem polityki.  PERSKA NAFTA ZNOWU POPŁYNIE 65 NAUKI Z WOJNY NAFTOWEJ Że Persja dostała bolesną nauczkę, to rzecz oczywista. Rozwój wypadków pokazał bowiem, że raczej świat może się obejść bjsz nafty perskiej niż Persja bez współdziałania świata. W okręcę 1951-1954 Persja straciła wielkie korzyści gospodarcze, któbyłyby jej udziałem, gdyby Anglo-Iranian pracował pełną parą. Dalsze straty Persji, nawet po realizacji porozumienia, są nieuchronne, bo trzy lata muszą upłynąć do chwili, gdy nowe Konsorcjum zdoła dojść do poziomu produkcji, która była przed wypędzeniem Anglików z Iranu. Dziesiątki milionów dolarów trzeba teraz włożyć w przemysł naftowy tylko po to, żeby mógł ruszyć z miejsca po długim zastoju — pieniądze te w normalnych warunkach mogłyby iść na potrzeby Planu Siedmioletniego. Persja i inne kraje .Środkowego Wschodu nauczyły się, że histeryczne slogany i maksymalne żądania polityczne — nawet w dobrej zasadniczo sprawie — nie zastąpią kapitałów' obcych oraz fachowej pomocy technicznej i handlowej. Kraje gospodarczo zacofane — w całym świecie — zapewne jaśniej niż dotychczas uświadomią sobie, że bez pomocy Zachodu nie zdołają podnieść poziomu swego życia gospodarczego i kulturalnego. Świadomość ta może w pewnej mierze stać się czynnikiem, ułatwiającym współpracę państw zachodnich co najmniej z krajami Środkowego Wschodu, które z bliska przyglądały się tragedii perskiej pod rządami demagoga. Można sądzić, że nie pójdą na marne doświadczenia Persji, która przy mądrzejszej polityce mogła była zabezpieczyć sprawę niezależności narodowej bez klęski gospodarczej. W każdym razie widać, że głos rozsądku brzmi dziś w' Persji znacznie mocniej. Ale i Zachód powinien przy tej okazji dużo się nauczyć. Jakkolwiek w buncie Persów' przeciwko Anglii dużo było pierwiastków chorobliwych, a nawet bezsensownych, to jednak rdzeń dążeń perskich bynajmniej nie jest godny potępienia, a w każdym razie — wart zrozumienia. W ruchu tym, choć do obrzydliwości frazeologicznym i ekstremistycznym, ujawniają się pewme elementy odrodzenia w tym choćby sensie, że społeczeństwo perskie obudziło się z wiekowej apatii i poderwało do walki o niezależność narodową. Prawda, że tej niezależności nikt Persji nie odbierał, ale wskutek jaskrawych błędów angielskich powstała atmosfera, rew-oltująca dumę perską, i to dziś — wr epoce powszechnego wyczulenia na niezależność polityczną. Mossadek nie stworzył tego ruchu, skapitalizowali tylko strach Azji wobec i,obcych”, nieuczciwie ale skutecznie przerzucając na nich odpowiedzialność za nędzę ludności perskiej. Irańska partia komunistyczna Tudeh i reakcyjni właściciele ziemscy podsycali patologiczną politykę Mossadeka. Na czym jednak, konkretnie, polegały błędy angielskie ? Największy był ten, że rząd brytyjski nie docenił siły tego ruchu 5  66 STANISLAW ZARZEWSKI i nie podjął środków, które — zastosowane w porę — mogły były zapobiec wybuchowi. Dla Persów było rzeczą szczególnie drażniącą, że w zarządzie koncernu bądź co bądź angielskoirańskiego, operującego bogactwami naturalnymi Iranu, zatrudniającego irańską siłę roboczą, pracującego na irańskiej ziemi :— Persowie nawet w przybliżeniu nie mieli tego wpływu, który 'im się słusznie należał. Danie im tego wpływu przed kilku łaty mogło być jednym z ważnych środków spacyfikowania sytuacjfj. Persowie nie mogli strawić tego, że Anglo-Îranian więcej płaci podatku skarbowi brytyjskiemu niż wynosiły royalties plus podatki, płacone skarbowi perskiemu i że z grubsza biorąc aż połowa zysków Angło-Iranian szła do skarbu brytyjskiego. Przy przewidującej polityce można było ukształtować stosunek tych liczb bardziej na korzyść Persji, co z pewnością, w ostatecznym wyniku, kosztowałoby Anglię mniej niż jej obecna Dunkierka ekonomiczna wr Persji. Persja przeprowadziła nacjonalizację przemysłu naftowego, co było nie gorszym jej prawem niż prawo Anglików do nacjonalizacji przemysłu węglowego. Ale rząd brytyjski ociągał się z uznaniem nieodwracalnego faktu dokonanego, a ówczesny premier Attlee sformułował swój stosunek do niego w sposób niekoniecznie harmonizujący z zasadniczymi poglądami Labour Party w sprawie nacjonalizacji. Rząd brytyjski, prowadząc swoją politykę nacisku na Mossadeka, raz oczekiwał, że Persja bez dochodu z nafty szybko skapituluje, to znów rozważał sprawę użycia siły. Oczekiwanie zawiodło, gdyż organizm gospodarczy Persji okazał się odporniejszy niż sądzono. Rzecz paradoksalna : jego prymitywizm to sprawił, zasilany zresztą dotacjami pieniężnymi LT.S.A. w pewnych momentach. Zastosowanie siły było niemożliwe, gdyż jego implikacje i komplikacje polityczne na to nie pozwalały. Rząd brytyjski operował wciąż jednym tylko argumentem : nienaruszalnością zobowiązania perskiego, zawartego w koncesji 1933, udzielonej Anglikom przez rząd perski. Ale wszelkie legitymizmy i łegalizmy są niczym wobec wielkich wypadków, na które można wpływać tylko odpowiednią polityką, nigdy zaś bezsilnym powoływaniem się na zwietrzałe paragrafy. Toteż ostatecznie rząd brytyjski przegrał, dając Persji w zawartym ostatnio porozumieniu to, czego poprzednio odmawiał, plus cały szereg dodatkowych korzyści. \ Gdy wmyśleć się w istotę porozumienia naftowego, to widać, że wszystkie zasadnicze idee perskie zostały w umowie uwzględnione. Kompensacja dla Anglików jest właściwie żadna, czyli że zasada nacjonalizacji została uznana i podkreślona w sposób aż nazbyt jaskrawy. Właścicielem i sprzedawcą ropy naftowéj jest Persja a nie żaden obcy kraj. Konsorcjum jest międzynarojdowe, a więc w pojęciu perskim wyłącza dominację jakiegokolV wnęk pojedynczego obcego narodu nad narodem perskim. Konsorcjum jest siłą techniczną i eksporterem a nie -władcą. Natio nal Iranian Oil Company jest stuprocentowo perska, zaś w zagranicznych towarzystwach pomocniczych, powołanych do współ pracy, Persowie mają swoich dyrektorów, przeto wpływ ich jest \ H i 1  PERSKA NAFTA ZNOWU POPŁYNIE 67 istotny. Nowy klucz podziału zysków pomiędzy Persją i Konsorcjum oparty jest na parytecie. Poczucie moralne rządu perskiego jest zupełnie inne, gdy ma dochód ze sprzedaży własnej nafty niż było, gdy miał równy mu dochód z royalties, itd., itd. Tak więc zasadniczym błędem rządu brytyjskiego było to, że odpowiednio wcześnie nie zgodził się na iranizację swego konjcernu, która gdyby nawet nie usunęła na zawsze widma nacjofnalisacji, to przecież zapewniłaby pacyfikację stosunków angielsko-perskich i wyłączyła trzyletnią przerwę w produkcji. Nie licząc się zupełnie z faktem, jak w zmienionym subiektywnym odczuciu Persów przełamują się dziś zasady starej koncesji naftowej, Anglia nie umiała się w' porę wycofać z niektórych jej klauzul. Doświadczenia angielskie w Suezie i Abadanie mówią jednak, że są pewne wypadki, w których kto późno wychodzi sam sobie szkodzi. Widzimy zatem, że aby robić interesy handlowe w krajach azjatyckich i w ogóle w krajach owładniętych zdeterminowaną wolą niezależności narodowej, nie wystarcza być tylko businessmanem w typie myślenia. Potrzebne są jeszcze trzy umiejętności. Przede wszystkim trzeba ubrać działalność gospodarczą w formy, przystosowane do ambicji narodowych, panujących na tych terenach. Po drugie, trzeba zdobyć się na przyznanie tym narodom odpowiedniego udziału w wyprodukowanym ,,bochenku chleba”. I wreszcie po trzecie trzeba mieć pewną umiejętność współżycia z autochtonami. Anglo-Iranian nie doceniał wagi tych rzeczy, przynajmniej typu emocjonalnego, choć niewątpliwie dawał Persji bardzo duże korzyści. Atmosfera moralnej eksterytoriałności otaczała ten koncern, a postawa angielskich jego pracowników wobec miejscowej ludności była wyniosła. ,,Podobnie jak w Indiach, tak też w Persji, tragiczna cecha Brytyjczyka — uzewnętrznianie przezeń poczucia wyższości — przekreśliła wielkie do^ro, które on uczynił”, pisał kiedyś korespondent londyńskiego íEconomista. Jest to wielka prawda psychologiczna. Tak jak Í sztaby wojskowa rozumieją dziś, że nie można mieć baz w kraju 5 nieprzyjaznym, tak też przemysł musi zrozumieć, że nie może prosperować w obcym kraju, o ile jest otoczony powszechną niehęcią, która w każdej chwili może się przerodzić we wrogość. Ustalenie modus vivendi z miejscową ludnością jest jednym z waunków powstania pomyślnego modus operandi przemysłu. Stanisław ZA RZE łf.SKI  “ Kombinat ” górnośląski R"”l Od paru lat rozwój ciężkiego przemysłu w Zagłębiu Polskim skupia na sobie coraz większe zainteresowanie opinii zachodniej, a przede wszystkim — niemieckiej. Ukazuje się na ten temat wiele artykułów w prasie fachowej, pracują tzw. biura studiów, a ostatnio ukazała się nawet książka specjalnie poświęcona temu zagadnieniu, pióra p. H. Seraphima (*), którego niektórzy Niemcy uważają za autorytet w sprawach polskich i w ogóle wschodnich. Praca Seraphima zasługuje na omówienie nie tyle może z uwagi na wartość materiału informacyjnego, czerpanego przeważnie z prasy codziennej, ile z powodu tendencji, jakie się w niej bardzo wyraźnie przejawiają. Zwraca uwagę przede wszystkim tytuł książki, dla którego naciągnięto całą teorię kombinatu. W Rosji słowa „kombinat” używa się tylko dla określenia zespołu wielu zakładów, połączonych w jednym przedsiębiorstwie. Nawiasem mówiąc nazwę tę noszą przedsiębiorstwa bardzo różnej skali, zarówno kombinat} uralsko-kuźniecki imienia Stalina, który jest gigantem górniczo-, hutniczym, jak przedsiębiorstwa usługowe, łączące chemiczne pralnie i zakłady żelowania butów ! W każdym razie „kombinat’! to przedsiębiorstwo, a żadnego przedsiębiorstwa pod nazwsg „Górny Śląsk” nie ma ani w Polsce ani w Czechach. Seraphim dorabia do przez siebie wymyślonej terminologi' teorię kombinatu, jako narzędzia „mieszania narodowości” i ko munizowania sproletaryzowanych i wyrwanych ze związków narodowych robotników. Prawda, że kombinat kuźniecki może odgrywać tę rolę wobec narodowości syberyjskich. Ale podobnie wygląda socjologia mas robotniczych we wszystkich okręgach wielkoprzemysłowych, wyrastających w sposób nie-organiczny, (*) Industrie Kombinat Oberschlesien, das Ruhrgebiet des Ostens, Köln, Braunsfeld 1953.  „KOMBINAT” GÓRNOŚLĄSKI 69 a więc posługujących się masowo robotnikami różnych narodowości. Można to zastosować również dobrze do Zagłębia Ruhry, jak do Nordu czy Kuzniecka, ale właśnie nie do Śląska, który jest rzadkim w Europie przykładem zagłębia, wyrastającego stopniowo i organicznie w oparciu o miejscową ludność — od czasów po prostu przedhistorycznych. Jeżeli był na Śląsku kiedy element napływowy, to był to element przedsiębiorców czy fachowców, Czechów, Włochów, Niemców, Anglików. Ilościowo wielkiej roli nigdy nie odgrywał, jeżeli zniemczonych Ślązaków wyłączymy. Zobaczymy później do czego Seraphimowi jest potrzebna jego terminologia i dorobiona do niej teoria kombinatu, teoria sztuczności współpracy polsko-czeskiej, narzuconej przez Sowiety stosujące metodę „kombinowania” dla celów politycznych. Przypomnijmy jeszcze tylko, że w Rosji Sowieckiej nikt nie nazywa Zagłębia Donieckiego „Kombinatem”, a nazywa się je Zagłębiem : Don(ieckij) Bas(ien). Jeżeli w Kuzniecku jedynym przedsiębiorstwem górniczo-hutniczym jest Kombinat imienia Stalina, to można używać terminu kombinat Kuzniecki na określenie okręgu, ale w odniesieniu do Zagłębia Polsko-Czeskiego doprowadza to tylko do bałamuctw. Czeskie kopalnie w Zagłębiu Ostrawsko-Karwińskim podzielono między trzy kombinaty, czyli na trzy przedsiębiorstwa. Takich przedsiębiorstw jest w Zagłębiu Śląskim kilkadziesiąt i te znowuż do kupy nazywa Seraphim tak samo „kombinatem”. Seraphim twierdzi że przy tworzeniu kombinatów w Rosji bliskość lub odległość powiązanych ze sobą przedsiębiorstw' „nie odgrywa najmniejszej (!) roli” (str. 15). Wydaje się nam, że odległość węgla od rud żelaza, czyli koszty przewozu odgrywają w gospodarstwie rosyjskim znacznie większą rolę, niż na Zachodzie. Dopóki nie zrozumiemy, w jakim stopniu odległość surowrców od miejsc przerobu zmniejszają wartość bogactw naturalnych rosyjskich, dopóty nie będziemy z gospodarki rosyjskiej rozumieli wiele. Cóż mają Rosjanie zrobić, jeżeli nie mają, jak Francuzi i Niemcy, lotaryńskich rud tuż obok węgla Ruhry. Ale ta właśnie sytuacja jest raczej wyjątkowa ! Teoria „tworzenia kombinatu” zbiega się z tezą, że Okręg Śląski nie stanowi jedności geograficznej i historycznej. Teza ta jest po prostu śmieszna : Zagłębie obejmuje powierzchnię około 6.500 kim. kwadratowych, o jednolitej formacji geologicznej, jako teren dawnego morza pod su deck i ego. Brak granic naturalnych jeszcze o niczym nie świadczy. Drugą cechą wyodrębniającą Śląsk jest jego geograficznie kluczowe położenie u zbiegu trzech dorzeczy (Wisła, Odra, Dunaj). Stąd też historycznie Zagłębie było jednością : gdy do Śląska należały księstwa siewierskie, Zatorskie i oświęcimskie (czyli, używając języka dzisiejszego, Zagłębie Dąbrowskie i Krakowskie) oraz opawskie i cieszyńskie (czyli dzisiejszy okręg Karwiński i Opawski). Obszar zw'any przez Seraphima „wielkim Górnym Śląskiem” jest po prostu historycznym Górnym Śląskiem.  70 WOJCIECH ZALESKI W ogóle niemiecka wiedza historyczna o górnictwie i hutnictwie śląskim nie odznacza się wysokim poziomem, co oczywiście odbija się na historycznej części pracy Seraphima. Na literaturze niemieckiej na temat historii gospodarczej górnictwa i hutnictwa ciąży przekleństwo złych czynów. Mając do dyspozycji doskonałe opracowanie Abta z roku 1792 Niemcy trzymali je pod korcem, bo ujawniało rzeczy niezgodne z ,,linią propagandy”. Nawet publikując źródła woleli z trzeciej ręki reproduko-'\ wać fragmenciki jego rękopisu, spoczywającego we wrocławskim \ archiwum, niż przypominać jego istnienie. Tak samo postępowali z innymi archiwaliami, a także z informacjami Schlesische Provinzialblätter i innych źródeł drukowanych z XVIII wieku. Za to w XIX wieku usłużni urzędnicy spreparowali parę panegiryków ku pokrzepieniu ducha niemieckiego i odtąd wymyślone przez nich historyjki powtarzane są bez końca przez fabrykantów tez doktorskich, redaktorów rocznicowych Festschriftów, oraz patriotycznych broszurek, wydawanych przed plebiscytem i po plebiscycie, przed wojną i po wojnie. Nafabrykowano tego śmiecia tyle, że każdy autor może się bez trudu pochwalić bogatą literaturą przedmiotu, która razem nie daje prawie żadnej prawdziwej informacji. Dopiero w ostatnich dekadach ukazało się parę przyczynków, stojących na znośnym poziomie, a nawret odznaczających się pewnym obiektywizmem, ale są to rzadkie wyjątki, które do Seraphima widać nie dotarły. Skutki tego stanu rzeczy są bardzo opłakane i historyczny rozdział książki Seraphima stanowi po prostu humorystyczną literaturę dla każdego, kto ma. jakie takie pojęcie o przedmiocie. A więc na przykład gdy Śląsk przyłączono do Prus „produkowane żelazo było tak złej jakości (schlechter Beschaffenheit)... że początkowo zakazano jego wywozu do innych prowincji”. Człowiek nie znający zagadnienia przejdzie nad tą informacją obojętnie. W rzeczywistości zahaczamy tu o podstawową trudność dla autorów patriotycznych broszurek o dobrym królu Fryderyku, bardzo kochającym Śląsk. Fryderyk miał swoje królewskie huty w starych prowincjach pruskich (Zanzhausen) i bardzo się bał, że żelazo śląskie zrobi mu konkurencję, bo było lepsze od produkowanego w jego hutach. Nie tylko więc zakazał jego przywozu, ale także zgodnie ze swą polityką kolonialnej eksploatacji Śląska nałożył kupcom wrocławskim przymusowy kontyngent zakupu żelaza z własnych hut. Jako pretekst zakazów służyła kiepska jakość żelaza produkowanego przez parę dolnośląskich dymarek w minimalnej ilości — stanowiącej drobny ułameczek (może dwa procent) produkcji wielkich pieców Górnego Śląska. Blisko 40 lat trwało przekonywanie starego Fryca, że żelazo z Górnego .Śląska może wyprzeć import żelaza szwedzkiego, zanim uległ on tym perswazjom. Żeby napisać \ prawdę należałoby ujawnić cały eksploatatorski system Fryde- F ryka Wielkiego na Śląsku — więc powtarza się stare bajeczki — Seraphim cytuje dwu ignorantów, Folwarcznego i Diekmana, na poparcie swej tezy. Ale choćby Heinitz stojący na czele de „KOiMBINAT” GÓRNOŚLĄSKI 71 partamentu górniczego w swoim ,,Mémoires sur les produits du règne minéral dans la monarchie prusienne” wyjaśnia sprawę całkowicie. W ogóle na temat stosunku Fryderyka do Śląska pisze też obiektywnie G. Keil (Das Niederschlesische Industriegebiet, Berlin 1935, str. 17-18) lub G. Felsch (Die Wirtschaftspolitik des Pr. St. bei der Gründung des Oberschles. Kohlen u. Eisenindustrie, Wrocław, 1919). Oczywiście łatwiej jest znaleźć /N literaturze bzdury o złej jakości żelaza śląskiego, niż prawdę ;o polityce Fryderyka Wielkiego wobec Śląska, która przeziera jednak z każdego współczesnego dokumentu ! W dawniejszą przeszłość Seraphim przezornie się nie zapuszcza, ale to co pisze na temat wieku XVIII i XIX jest przeważnie błędne. Trudno nawet się dziwić, że szlachcic sandomierski Jerzy Giza występuje w charakterze wrocławskiego kupca Georga Giesche (sam się tak nie nazywał) — zajmował się handlem we Wrocławiu, więc niech mu będzie. Ale już nie można twierdzić, że hutę w Ozimku założono poza starym okręgiem przemysłowym, skoro dolina Małej Piany była niemniej ważną częścią starego okręgu hutniczego niż dolina Kłodnicy (str. 35), albo że założenie huty w Szczecinie (jedna z najlepszych spekulacji Guidona Donnersmarcka !) nie było uwieńczone powodzeniem ! Nie można też zaliczać do koncernów feudalnych majątku Góduły, który przeszedł później na Schaffgotschów, skoro właśnie był to jedyny koncern powstały w sposób kapitalistyczny. Wszak Goduła, który go stworzył, nie był feudałem, lecz chłopem z Kieleckiego, a Schaffgotschowie ,,wżenili się” w ten koncern i byli arystokratami dość świeżej daty, zresztą pochodzącymi od górnika Schaffa Gotscha. Błędem jest także przypisywanie wielkiego znaczenia ustawie górniczej pruskiej z roku 1865 — miała ona duże znaczenie dla Ruhry, a na Śląsku zmieniła niewiele i raczej na niekorzyść przez impuls jaki dała Zagłębiu Ruhry. Oczywiście w broszurkach patriotycznych piszą tak jak Seraphim. Szczytem wszystkiego są jednak informacje o Zagłębiu Dąbrowskim : górnictwo zainicjował tam kapitał niemiecki (str. 36) a na ten temat... nie ma żadnej literatury, poza jakąś broszurą niemiecką o H. Mauve. Autorzy niemiecey uważają, iż na wszystko można sobie pozwolić gdy się pisze o sprawach polskich : od Łabęckiego po Gąsiorowską łatwo na temat Zagłębia Dąbrowskiego podać kilkadziesiąt wartościowych pozycji bibliograficznych, ale Seraphim zamiast napisać, że tej literatury nie zna, pisze po prostu, że jej nie ma w ogóle. O Lubeckim nic nie słyszał. Niektóre z tych omyłek mają może swoje podłoże w tendencjach, inne wynikają po prostu z nieznajomości przedmiotu i z bardzo marnego poziomu niemieckich opracowań, na których się Seraphim opiera. Rzecz charakterystyczna, że Niemcy, którzy uważani są za twórców szkoły historycznej w ekonomii, nie potrafili właściwie stworzyć żadnej prawie poważniejszej literatury historyczno-gospodarczej na tematy górnictwa i hutnictwa śląs 72 WOJCIECH ZALESKI kiego. Przypuszczam, że wynika to z dwu przyczyn. Po pierwsze Śląsk był dla Niemców zawsze jakimś marginesem, rodzajem zesłania, gdzie można było zrobić karierę, ale gdzie nic poza tym nie ciągnie. Literaturę robiło się na zamówienie ze z góry określoną (przez państwo lub koncerny) tendencją, a poważni pracownicy nauki nie chcieli takich ,,społecznych zamówień” wykonywać. Na przykład najbardziej znany historyk gospodarczy górnictwa Gothein, był docentem we Wrocławiu a o Śląsku nie^ pisał nic ! Zatrzymam się nad wywodami historycznymi Seraphima, by zwrócić uwagę na to źródło jego istotnych błędów w ocenie współczesności. Uparta obrona fantastycznej tezy, że w ogóle Polacy nauczyli się górnictwa i hutnictwa od Niemców prowadzi oczywiście do wniosku, że teraz musiał Niemców zastąpić kto inny. Najpierw' dwa fragmenty o utracie personelu niemieckiego przez hutnictwa i górnictwo : ,,Wysiedlenie niemieckiej ludności w latach 1945-1947 zmniejszyło (liczebność) robotników' fachowych i technicznego oraz gospodarczego personelu kierowniczego... Ponieważ jednak zakłady rozporządzały... warstwy robotników... produkcja mogła iść dalej...” (str. 46). „Wprawdzie wydalenie ludności niemieckiej zmniejszyło substancję siły roboczej, ilość robotników wysokokwalifikowanych oraz kierowników gospodarczych, ale w każdym razie, gdy się bierze pod uwagę cały obszar wielkiego Górnego Śląska, większa część robotników pozostała na miejscu” (str. 71). Widać tu pewne zakłopotanie, bo trudno zaiste bronić tezy, że bez niemieckiego personelu kierowniczego, z którego spływały na Śląsk dobrodziejstwa, wszystko musi stanąć. Można się jednak pocieszyć ekspertami sowieckimi, których rolę na Śląsku Seraphim niezgodnie z prawdą przejaskrawia. „Wielkie przedsiębiorstwa kierowane są na ogół przez sowieckich dyrektorów'” — pisze Seraphim, choć jest to oczywista nieprawda. Urządzenia huty Bieruta w Częstochowie dostarczone były wyłącznie przez Sowdety (str. 57) co jest też nieprawdą, bo | właśnie huta Bieruta nie ma wcale urządzeń sowieckich. 20.000 	robotników Niemców ze strefy wschodniej zaangażo- 1 wano na kontrakty terminowe w roku 1952 do pracy na polskim Śląsku. „Nie leży poza zasięgiem możliwości (!), że będzie się dążyć do spowodowania takiego samego ruchu powrotnego także dla czeskiej części obszaru kombinatu. Ale nie można oczekiwać rozstrzygającego zlikwidowania w ten sposób braku robotników' fachowych”. O personelu sowieckim pisze Seraphim na str. 75 : „Nie może ulegać żadnej wątpliwości, że ZSSR będzie także w przyszłości dostarczać wydatnego kontyngentu kierowniczego perso- i nelu technicznego i gospodarczego w okręgu przemysłowym wiel- V kiego Górnego Śląska. Wspomniano już o dotychczasowym na- \ rzuceniu sowieckich doradców', rzeczoznawców', konstruktorów, }  „KOMBINAT'* GÓRNOŚLĄSKI 73 nadzorców, inżynierów i kierowników ruchu... Tak więc przyszły kombinat będzie wyraźnie kierowany przez siły sowieckie”... I dalej : ...„Jeżeli Sowiety będą popierać napływ robotników przemysłowych do tego obszaru z krajów Europy południowowschodniej to Górny Śląsk stanie,się swojego rodzaju tyglem do mieszania narodów satelickich”. Tu już Seraphim pomieszał wszystko i popuścił wodze fantazji. Jest trochę techników sowieckich, niemieccy robotnicy może zostaną (tymczasem już odjechali), a nie wykluczone, że przyjadą Niemcy na Śląsk czeski, a robotnicy z południowo-wschodniej Europy na cały obszar górnośląski. Ma to dowodzić, że Śląsk spełni wymyśloną mu przez Seraphima rolę „tygla, mieszającego narody i sowietyzującego je”. W taki sposób można postawić całą rzeczywistość na głowie, zapominając o tym, że Śląsk jest właśnie, jeśli idzie o narodowy skład robotników, najbardziej jednolitym Zagłębiem węglowym w Europie. Polacy na polskim Śląsku, Czesi z domieszką Polaków na czeskim. Chodzi o kilka celów propagandowych równocześnie : najpierw wykazać, że Polacy sami nie mogą sobie dać rady z powodu braku personelu kierowniczego, potem że zabraknie, im nawet robotników, wreszcie, że powstanie centrum sowietyzacji, a w ogóle cały problem jest międzynarodowy i bez ekspertów, rzeczoznawców i doradców, Polacy i Czesi sobie z nim nic poradzą. Seraphim martwi się nawet o przyrost ludności w Polsce, ale w innym znaczeniu niż to myśli czytelnik. Ludzi zabraknie. To że teraz jest duży przyrost nie gra roli, bo obecnie „wchodzą w pracę produkcyjną roczniki 1937-1945, przy których naturalny przyrost ludności w obu krajach wynosi około 10 0/00. Skłonni jesteśmy raczej przypuszczać, że przyrost naturalny w rocznikach 1937-1945 w chwili gdy Seraphim pisał swą pracę wynosił równe zero, a teraz może się tam parę dzieci urodziło niepełnoletnim kobietom (do 17 lat) na terenie całej Polski i Czechosłowacji ! Ale Seraphimowi chodzi o co innego, umyślnie pomieszał terminologię. Chce powiedzieć, że roczniki 1937-1945 są nieliczne i wykazuje to przy pomocy stopy przyrostu naturalnego całej ludności. Wiadomo, że przyrost naturalny jest wynikiem zliczenia zgonów i urodzeń, może być mały mimo dużej liczby urodzin. Przypomnieliśmy mu już kiedyś, że ilość urodzin w Polsce podczas wojny była spora, co wyjaśniły badania prowadzone w kraju. Przyrostu ludności nie było po pierwsze wskutek złych warunków zdrowotnych ale przede wszystkim wskutek tego co Seraphim nazywa „stratami okupacyjnymi i wojennymi”, a także wskutek „wyniszczenia i emigracji (sic!) Żydów”. Ale owe straty biologiczne obejmowały poza Żydami, chętnie to przyznajemy, w większym stopniu starsze roczniki, gdzieś od 12-go roku życia, niż dzieci. Dzieci tylko wyjątkowo, na przykład w „Samoscher Gebiet” (Okręg zamojski) przy jego „regermanizacji” (Wiederverdeutschung). Wadzimy więc, że stopa przyrostu lud 74 WOJCIECH ZALESKI ności nie mówi nic o liczebności roczników, które podejmują pracę produkcyjną. Wydaje mi się rzeczą absolutnie wykluczoną, by autor tego nie rozumiał. Rzecz jasna, że w Polsce presja na ściąganie ludności do przemysłu i w związku z tym nacisk na kolektywizację będą trwały, ale jest to stałe zjawisko w systemie komunistycznym, dla którego postępy ciężkiego przemysłu nigdy nie będą wystar-; czające. Jeśli się chce jednak udowodnić, że brak robotnika do-', prowadzić musi do sprowadzania go z zewnątrz, to należałoby ] wskazać taki teren rekrutacji, w którym bilans demograficzny s w zestawieniu z bilansem potrzebnych sił robotniczych przedstawia się korzystniej niż w Polsce. Czy ma być nim strefa sowiecka Niemiec, gdzie liczba urodzeń jest wyjątkowo niska? Bo inne kraje ,,ludowo-demokratyczne” mają podobną sytuację jak Polska ! Daliśmy tu próbkę łamańców autora, mających uzasadnić jedną z tez jego pracy : że Polacy i Czesi sami nie mogą sobie dać rady ze Śląskiem. Teza ta mogła być postawiona tylko przez człowieka, nie znającego i nie rozumiejącego historii Śląska, który był rzeczywiście tyglem do przerabiania ,,Ślązaków” (,,różniących się pod względem krwi i języka od ludności Galicji i Królestwa Kongresowego”, Seraphim, str. 19), na Niemców i z tego powodu przestrzegał zasady awansu społecznego tylko dla zniemczonych. Ten proces właśnie — a nie jakiś przyrodzony geniusz wyższej rasy — prowadził do zniemczenia kadr kierowniczych. To się skończyło raz na zawsze. Po drugie Śląsk zawsze opierał się o robotnika polskiego, zarówno Ślązaka, jak przybysza z innych ziem polskich. Układ stosunków był nawet taki, że Ślązacy emigrowali na zachód, bo znali język niemiecki, a na ich miejsce przybywali robotnicy z innych zaborów. Wstrzymanie migracji zachodniej przy niezwykle silnej dynamice biologicznej stwarza rezerwy, które i pokryją straty wojenne i umożliwią dalszą rozbudowę okręgu śląskiego, czego nie można powiedzieć o Zagłębiu Ruhry w Republice Związkowej. Rozbudowa ta jest oczywiście wywołana sowiecką polityką zbrojeniową, ale nie wszystko co się robi w okręgu śląskim i dookoła niego jest „sztuczne”. Tu znów niezrozumienie historii odbija się na tezach Seraphima. Całe stulecie XIX było w rozwoju Śląska czymś sztucznym. Podzielenie Śląska między trzech zaborców (przypomnijmy, że Dąbrowa i Jaworzno to też historyczny Śląsk) uniemożliwiało racjonalną gospodarkę. Rudy częstochowskie były eksportowane „zagranicę” do odległych o 30 kim. hut Górnego Śląska. Koks z rybnickiego czy karwińskiego węgla był eksportowany do hut w Sosnowcu, ten ostatni naw7et „tran- i żytem” przez trzecie państwo. Kruchy i mało kaloryczny węgiel i jaworznicki wożono daleko koleją, a twardy i wysokokaloryczny | węgiel z okręgu centralnego spalano pod kotłami elektrowni na miejscu. Związanie trzech dorzeczy kanałami nie mogło dojść  „KOMBINAT” GÓRNOŚLĄSKI 75 do skutku, bo było wielkim zagadnieniem międzynarodowym, wymagającym uzgodnienia przez Berlin, Petersburg i Wiedeń, a bez wielkiej przesady powiedzieć można, że przekształciłoby ono oblicze gospodarcze Europy Środkowej. Borsig robił lokomotywy ze śląskiego żelaza i na śląskim węglu w Berlinie. Można by całymi stronami wyliczać dziesiątki podobn)’ch nonsensów ekonomicznych. wynikających z podziału Śląska i jego gospodarczej separacji od zaplecza. Położenie Śląska na samym krańcu języka pruskiego, wysuniętego między ziemie monarchii Austro-Węgierskiej,a ziemie państwa carów, stworzyło taką sytuację, jaka istniałaby np. w Ameryce gdyby bogate pokłady węgla leżały na Alasce. Rzecz jasna byłyby one upośledzone na rzecz położonych bardziej korzystnie wobec amerykańskich ośrodków konsumpcji. Sowiety wyzyskują Śląsk dla swoich celów, co do tego nie ma między nami różnicy zdań. Ale błędny jest pogląd, jakoby w polityce intensywnej rozbudowy Śląska i jego dalszego zaplecza na zasadach współpracy i wzajemnego uzupełniania się krajów przyległych, w7 pierwszym rzędzie Polski i Czechosłowacji, było coś sztucznie z zewnątrz narzuconego, bez liczenia się z kalkulacją gospodarczą czy przewozową. Wprost przeciwnie : Sowiety dostrzegły (zresztą każdy znający zagadnienie o tym wiedział od dawrna), że istnieją możliwości osiągnięcia wielkich korzyści gospodarczych przez rozbudowę okręgu śląskiego i korzyści te zmobilizowały dla siebie. Hitler chciał zrobić dokładnie to samo, nie wyłączając kombinacji węgla śląskiego z rudami ukraińskimi. Seraphim sam cytuje Frankfurter Zeitung z 1952 roku, która o przerobie rud ukraińskich na Śląsku pisała : ,,Współpraca górniczo-hutnicza śląskoukraińska jest wprawdzie wynikiem nowej sytuacji politycznej na wschodzie, ale opiera się przecież na naturalnych związkach geograf iczno-gospodarczych ’ ’. Nie sądzę, by ta współpraca musiała oznaczać „włączenie państw satelickich do gospodarstwa sowieckiego”. To już zależy od układu stosunków politycznych, ale w każdym razie związek istnieje raczej między ziemiami narodów ujarzmionych, a nie między nimi i ziemiami rosyjskimi. W pewnym sensie rozumie to też Seraphim, który naturalnego związku gospodarczego nie chce rozbijać. Oto co pisze na ten temat: „Rozdzielanie obszaru w-ielkiego Górnego Śląska i przywracanie dawnych granic, dzielących jednolity obszar gospodarczy, nie może być celem zachodu. Skądinąd planowane związanie tego potencjału gospodarczego z sowieckim oznacza, że dąży się do ostatecznego wyrwania tego okręgu z całości ogólnoniemieckiego j obszaru gospodarczego. Na dawnym terenie niemieckiej kultury i w dawmych granicach Rzeczy ma powstać ośrodek siły gospodarczej w ręku obcym. Jego rozw’ój w porównaniu z Niemcami Zachodnimi wykazuje błyskawiczne wynoszenie się ku górze.”  76 WOJCIECH ZALESKI Na uzasadnienie tej nieco przesadnie sformułowanej tezy cytuje Seraphim dane o wydobyciu węgla i produkcji stali (w milionach ton): W Ę G I E L: STAL SUROWA : Niemcy Z. Wielki G. Śląsk Niemcy Z. W. G. Śląsk r9L3 135 72 i/ 3 1952 123 93 11 6 *953/5 Plan 113 7 W cyfrach tych, powiada Seraphim, przejawiają się zasadnicze przemiany, które ,,postawią cala gospodarkę ogólnoniemiecką przed bardzo zasadniczymi pytaniami”. Na końcu znajdujemy stwierdzenie znanego faktu : dodany do potencjału Związku Sowieckiego potencjał Śląska przesuwa równowagę między Zachodnią Europą a Rosją na rzecz tej ostatniej. Cala książka Seraphima stara się Wykazać, że jedyna alternatywa jaka istnieje, to albo ,,Wielki Górny Śląsk” w ramach bloku sowieckiego, albo tenże Śląsk w ramach ,,ogólnoniemieckiego obszaru gospodarczego”. Prawdopodobnie ta teza ma obrzydzić Polakom alternatywne rozwiązanie. Na szczęście jest jeszcze trzecie rozwiązanie, które wynika logicznie i z historycznego rozwoju i z naturalnych warunków : regionalna federacja we wspólnocie europejskiej. W. ZALESKI P.S.: Niezawodny współpracownik Seraphima, Gerhard Fischer, spreparował kilkadziesiąt wykresów i map z granicami Niemiec z 1914 roku — jak zwykle. Donbas umieścił, dla rozmaitości, nad Dnieprem. OSTATNIE WIADOMOŚCI Jedyne pismo polskie w strefie amerykańskiej Niemiec UKAZUJE SIĘ TRZY RAZY TYGODNIOWO. W KAŻDĄ NIEDZIELĘ DODATEK. Korespondenci: we Francji, Holandii, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Włoszech, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Argentynie, Brazylii, Australii i Afryce. Ogłoszenia : 1 cm. 1 łam. — 4,20 DM (1 doi.,. Za słowo w ogł. drobnych 0,20 DM (5 ct. arn., Redakcja, administracja, drukarnia : MANNHEIM-SCHCENAU, Gendarmerie Kaseme  Ylajnow&za hiitoria PoL&ki Kombatantki Jeszcze 22 września, na pięćdziesiąty trzeci dzień powstania, kołataliśmy do Rosjan stojących za Wisłą. Generał Monter, dowodzący obroną Warszawy, depeszą radiową sugerował im uderzenie, ofiarowując przy forsowaniu Wisły współdziałanie z puszczy Kampinoskiej, Żoliborza, Śródmieścia i Mokotowa tzn. ze skrawków pozostałych w naszych rękach. Depesza została odebrana, potwierdzona i bez odpowiedzi. Że Zachód nie da pomocy także już było jasne. Długą noc leżał na upatrzonym dla zrzutów miejscu krzyż sformowany z milicjantek P.P.S. Na powitanie samolotu miały zapalić latarki. Ale krzyż leżał czarny do świtu. Wreszcie przed czterema dniami, w biały dzień, huczące za chmurami niebo poznaczyło się kolorowymi spadochronami. Mimo ognia klęczeliśmy wśród krzyży, modląc się. Ale to były tylko zasobniki. Wiatr przewiał łagodnie rozpaloną Warszawą i pozgarniał je ku Niemcom. Na próżno kołatałyśmy do autorytetów moralnych świata : Ojcze Święty — radiowałyśmy w trzecim tygodniu — my, kobiety, walczymy..., bronimy się już trzy tygodnie... Warszawa jest w gruzach. Niemcy mordują rannych w szpitalach. Kobiety i dzieci pędzą przed czołgami. Nasi synowie, mężowie i bracia, walczący o wolność, nie są uważani za kombatantów. Świat nie chce wiedzieć o naszej walce, jedynie Bóg jest z nami. We ask you why are we not receiving help from the Allies? — radiowałyśmy w piątym tygodniu do kobiet anglosaskich — walczyliśmy w 1939 roku, wiernie przetrwaliśmy w walce pięć lat, a teraz od czterech tygodni walczy Warszaava ostatkiem sił na ruinach miasta. Czternastoletnie dzieci walczą na barykadach. Ślemy wam S.O.S. Our British and American sisters — answer!... Materiały drukowane w tym dziale zamieszczane są na odpowiedzialność autorów i nie są Wyrazem poglądów Redakcji.  78 ZOFIA WAŃKOWICZÓW A Nie odpowiedział Wschód, nie pomógł oręż Zachodu, milczały autorytety moralne. Byłam zastępczynią kierowniczki P.Ż.R. (Pomoc Rannemu Żołnierzowi). W tym dniu nic nie zostało z rozbudowanego planu szpitalnego. Składy Polskiego Czerwonego Krzyża, których nie pozwolono nam dekoncentrować, zgorzały; padły szpitale Sw. Ducha, Ujazdowski, padły szpitale prywatne, lecznice. Improwizowałyśmy drobne szpitale, teraz przydały się ciułane myszowym sposobem, przechowywane po piwnicach, po prywatnych mieszkaniach opatrunki, papierosy, wory z kaszą, z cukrem, z mąką, z sucharami. Jeszcze kiedy urządzałyśmy na sto łóżek szpital w szkole Staszica, wkraczałyśmy z gotowymi napisami : „Sala Operacyjna”, ,,Świetlica”, „Biblioteka”. Kierowniczka kuchni wieszała ostatni rondel na schludnych półkach. Na chwilę błysnął szpital. Wkrótce przymaszerował z rannymi na noszach pod czczą fanaberią flag z Czerwronym Krzyżem tak wymuskany jeszcze wczoraj, dziś rozbity, szpital maltański. Zaraz za szpitalem przyszedł ogień. Zapadła w- gruzy właśnie poświęcona kaplica. Mrowiłyśmy się z noszami ku piwnicom, gmach się walił, niosłyśmy ich daleko, aż do sklepu Wedla na Wilczej, kładłyśmy na gazetach, myślałyśmy co robić, nim noc minęła, urządziłyśmy nowy szpital na Marszałkowskiej 77. Na pracę do tego szpitala biegłyśmy połączonymi piwnicami, przełazami w murach, przekopem pod ulicą, przebiegami przez ostrzeliwane miejsca. Przed skokiem przez te miejsca trzeba się było czaić, czekać na znak. Jeszcze w osłoniętych miejscach dyżurne, zwykle starsze kobiety, udzielały wskazówek, częstowały herbatą. Przedwczoraj przebiegała szczęśliwie Helena Sujkowska, żona geografa i — pocisk ją trafił na podwórzu szpitala. Wczoraj idąc piwnicami, spostrzegłam kobietę w skurczach porodowych. Przeniosłyśmy ją do szpitala. Potem omawiałam z aktorem program koncertu na jutro. „Podwieczorki przy Muzyce” od początku były urządzane co tydzień i w tej marnej ostatniej resztce szpitala chorzy nie chcieli się ich wyrzec. Muzyk wydębiał na aktorze muzykę poważną. A dzisiaj szłam z naszego punktu na Lwowskiej 1 (z którego teoretycznie zarządzałyśmy „siecią szpitali” całej Warszawy) na odprawę decydującą — bo już nie było czym rannych żywić. Punkt na Lwowskiej, wysunięty na Pole Mokotow-skie, przezktóre strzelają Niemcy, stoi przynajmniej w słońcu i w oddechu 1 powietrza. Kiedy wydobywam się z wgłębin piwnicznych ku temu | podwórku, na którym wczoraj zginęła Helena Sujkowska — ! szpital „chodzi”, jak się mówiło w gwarze warszawskiej, jego Wiedzieliśmy, że jesteśmy zdani na siebie. ♦  KOMBATANTKI 79 ściany drżą i chwieją się pod ciężkim ogniem. Chorzy zwleczeni do piwnic. Odprawa odbędzie się w przyległym domku drewnianym, przeznaczonym na bibliotekę szpitalną. Toteż chwilowo nie ma w domku dziewczynin z mysimi warkoczykami, pracowicie wypisujących katalogi klamrowe i roznoszących po łóżkach książki z kajetem pokwitowań. Bo domek przepełniony jest „Peżetkami” (Pomoc Żołnierzowi), wezwanymi na odprawę. Odprawę zarządził szef sanitariatu, dr Jur. Biegnę po niego, widzę położną wczoraj dostawioną. ,,Czuję się znacznie lepiej” — mówi — ,,czeka mnie jeszcze poród”. — ,,Ależ pani ma śliczną córeczkę 1” Poszła na stół nieprzytomna, poród odbył się poza jej świadomością. W szarej piwnicy wątły uśmiech rozjaśnia jej delikatną młodość. Już wiemy, że jej mąż poległ, odpieramy czarny odmęt wzbierający nad płomyczkiem tego uśmiechu. Dr Jur kończy rozmowę z przełożoną : ,,Są zebrane ? Zaraz przyjdę”. ' . . . , . Na górze miota drewnianym domkiem i zebranymi dziewczętami. Młoda aktoreczka wyjmuje z kartonu śliczną bluzeczkę i przypasowuje przed lustrem. Jej narzeczony poszedł na odcinek, powiedział: ,,Na pewno wrócę”. Jest więc zupełnie szczęśliwa. Od tej cudnej bluzeczki z naiwną koronką udziela się Peżetkom spokój. Dr Jur — młody, energiczny — mówi : „Wiem, że Peżetki potrafią cuda. Musicie — podkreśla z naciskiem — wyżywić szpitale jeszcze przez sześć dni. — Jak ? — pytamy struchlałe. Patrzę w plan miasta. Przydzielam domy. Wysuwają się po dwie, pójdą po ludziach. Wyszły. Wyszedł doktór. Ogień przesunął się. Aż cicho. We drzwiach coś chrzęści, wsuwa się para warkoczyków. — Czemu nie siedzisz w piwnicy. — Ja nie jestem szczur piwniczny — nadąsana buzia zabiera się do swoich katalogów klamrowych (*). Patrzę na wąskie ramionka pochylone nad pisaniem. Ramionka są krnąbrne „ceterum censeo”. Przypominam sobie wybuch wojny, kiedy w Przysposobieniu Wojskowym Kobiet w czasie nalotu kazano wszystkim zejść do schronu. Kiedy lustrowałam, czy rozkaz wykonano, na podłodze zobaczyłam dziecinne niewyformowane, ale tak samo krnąbrne, jak te tu ramionka, łydeczki : ich właścicielka z wielką starannością kaligrafowała — Wejście bez meldowania wzbronione. Taka dwunastoletnia dziewczynka biegła z meldunkiem przez Starówkę kruszoną bombami i ogniem ciężkiej artylerii, wołając z płaczem : ,,Ja jeszcze jestem dziecko, ja się boję”. Cisza i ta dziewczynina, która na mnie nie zwraca uwagi (*) Harcerki zgrupowane w Szarych Szeregach liczyły ponad 4.000 dziewcząt powyżej 15 lat, zgrupowanych w około 250 miejscowościach. Pracowały w łączności i w sanitariacie.  80 ZOFIA WASiKOWICZOWA lorowym sznurkiem powodują, źe nagle odczuwam odpływ energii. Chyba to nie dlatego, że jestem głodna. Chowałam swoją porcję ,,plujki” dla Stasia. Przyszedł z oddziałkiem kanałami z Placu Narutowicza i był bardzo czupurny, ale miał szesnaście lat. Obsadzili barykadę przed naszym punktem na Lwowskiej. Chłopak wieczorami się wślizgiwał, jadł łapczywie, bardzo chwalił : ,,Dobre było — proszę pani”. Kierowniczka kuchni w gmachu komendantury na Lwowskiej wyśledziła te praktyki i donosiła Stasiowi od siebie. Dziś świtaniem zaalarmowała : „Proszę pani, Staś śpi na barykadzie”. Pobiegłyśmy. Chłopak siedząc spał i ręka na broni świeciła bezradnie w ukośnym słońcu. „Wstawaj, synu, jesteś na warcie”. Nie, to nie głód powoduje ten odpływ energii. Nie śmierć p. Sujkowskiej, tyloletniej towarzyszki pracy. To raczej ten kartonik czekający na radosne spotkanie i ten uśmiech matki, która ma pokazać swe pierworodne mężowi. A przecież ten wątły domek, ta nikła ruina szpitala idzie nie ku życiu, a pędzi po nieubłaganie wykreślonej paraboli do zguby. Między początkiem tej paraboli, znaczonym nieustępliwością tych łydeczek, a jej — chyba kresem — znaczonym krnąbrnością wciąż wiernych, wciąż ufnych ramionek tego podlotka — jakież przeżyłyśmy, my kobiety, pięć lat? ♦ Wieszałyśmy bieliznę po kołkach pokojowych egzystencji, a kiedy to przyszło, nie rzuciłyśmy się na jeden rozkaz na stanowiska — tylko do każdej przyszła ta chwila oddzielnie. Pamiętam taką chwilę dla siebie. Przed dziewiątą rano pojawiły się „budy” na Żoliborzu. Obskoczyli wszystkie wyloty, wyciągali mężczyzn z wielkich gmachów spółdzielczych, z bloku „Szklanych Domów”, z domu „Pod Matką Boską”. W powietrzu stał krzyk odciąganych za włosy kobiet. W naszym domu wyprawiłyśmy mężczyzn na płaski dach, odciągnęłyśmy drabinę. Na szczęście do nas nie doszli. Po łapance pobiegłam do znajomych w osaczonym bloku. Młoda żona architekta szalała. Już siadał do tramwaju, kiedy go wzięli. Podniosłam z łóżeczka trzyletnie dziecko, podawałam jej : „Musi pani żywić dziecko, posyłać mężowi paczki”. Pieszczona kobieta spojrzała półprzytomnie : „Jak ?” Na tejże klatce schodowej wzięto ojca z dwoma synami. Gdy wyszli, chłopcy rozbiegli się. Strzelono, uszli. Teraz doszła wiadomość, że jeden jest ranny, trzeba zabrać. Blok cały paruje nieszczęściem wyższym ponad możliwości tych kobiet. Wówczas poszłam do patronatu Opieki nad Więźniami, w którym pracowałam do końca. Patronat istniał z przedawnych filantropijnych czasów sprzed obu wojen i Niemcy pozwalali mu działać jako organowi legalnej R.G.O. (Rady Głównej Opiekuńczej). Pod tą przykrywką działy się różne rzeczy. Każda łapanka dawała przypływ interesantów. ;Sąsiedzi dawali znać, że pozostały same dzieci. Pie KOMB AT ANTKI 81 kłyśmy suchary dla więźniów oświęcimskich, robiłyśmy swetry, zbierały ubrania, lokowały dzieci. Nasza delegatka miała wstęp na Pawiak, na którym wiele można było robić, póki Niemcy nie rozstrzelali Polek strażniczek. Przed samym powstaniem Niemcy oddali Patronatowi wszystkie dzieci, które tam przebywały z aresztowanymi matkami. Pamiętam małego czteroletniego Jureczka, który urodził się na Pawiaku. Pamiętam jak szalał na widok konia i drzew. Rozumiem co znaczyła fuksja, którą otrzymał dr Korczak, kiedy dobrowolnie poszedł za dziećmi żydowskimi do ghetta. Dziękował mi za tę fuksję więcej niż za cokolwiekbądź innego. Kwiatów nie mogłyśmy posyłać na Pawiak, ale na Boże Narodzenie wszmuglowałyśmy miniaturowe choinki i opłatki, a na Wielkanoc posypał się na więźniów deszcz wesołych pisanek. Widać tak były potrzebne, jak teraz koncerty tym biedakom, których nie było ani czym opatrywać, ani czym karmić. Kwiatów nie mogłyśmy posyłać, ale z zezwolenia kościoła wysłanniczki szły na Pawiak z torebkami komunikantów uwieszonymi na szyi. Równocześnie ksiądz siedzący w konfesjonale w kościele udzielał rozgrzeszenia na odległość. Naszym wysłanniczkom udawało się wślizgnąć do sortowni ubrań na Pawiaku; z krwi przywartej odcyfrowywały losy; czasem znajdowały przeoczoną kartkę, rachunek ze sklepu, adres. Na dworcach miałyśmy dyżury. Dawały znać, kogo wywożą. Tak przyszła wiadomość, że wywożą matkę i córkę, które z mego domu zabierały jeńców angielskich. Była jesień, były bez płaszczy. Ale kierowniczka naszych składów odmawiała płaszczy, bo z takiej sprawy idą już tylko na śmierć. Na moją interwencję płaszcze otrzymały, potem kierowniczka przy podobnych okazjach je wymawiała. Bo nie było tych środków, które by sprostały szeroko rozlanemu nieszczęściu. Więc szłyśmy z kwestami po domach, gdzie nikt o nic nie pytał, dawano skwapliwie co kto mógł i pośpiesznie zamykano drzwi. Każda naiwna inicjatywa wbierała w ogromne żagle współudział ludzki. Obrączki w formie kajdan sprzedawaliśmy masami. Kopia Obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej, zrobiona z oryginału, który wyrobił w cynfolii więzień na Pawiaku, stała się źródłem poważnych dochodów. Czarno-białe chorągiewki sprzedawane na rzecz Patronatu w Zaduszki rozchwytane zostały momentalnie i kiedy nadjechali Niemcy, stolików sprzedających nie zastali, tylko całe cmentarze pokryte tymi chorągiewkami. Skąd, kto, jak wiedział natychmiast, że obrączka, że obrazek, że chorągiewka jest sprzedawana na Patronat ? Wiedziało o tym bez legitymacji serce Warszawy. W pewnej chwili wymyśliłyśmy „lizaki”, które w niedzielę sprzedawano pod kościołami. Poważni panowie kupowali jeden płacąc za tuzin i wstępowali do kościoła z kolorową kulką na patyczku i te kulki zbiorowe błyskały po całym kościele jak znaki wtajemniczenia. Patronat wyrabiał na Boże Narodzenie opłatki w futeralikach dla przesyłania do obozu jeńców, na Wielkanoc pisanki, urządzał loterie na wymalowanie portretu 6  82 ZOFIA WAŃKOWICZÓW A dziecka, deklarowane bezinteresownie przez malarzy. Wobec tego, że widowiska były w rękach Niemców, kościoły zgodziły się na płatne na rzecz patronatu koncerty, ale ślub odbywający się w kościele, na który raid urządzili Niemcy, przekreślił te plam. Kiedy rezultaty tych zbiórek, przeistoczone w dobra materialne, nie docierały do rąk więźniów, w Patronacie panowała ciężka zgryzota. Nasze cudowne swretrv, ofiarowywane przez sklepy, Niemcy wymieniali na porwane szmaty. Nasze świetne suchary, darmo wypiekane nocami przez piekarzy z ukwestowanych produktów, suchary na cukrze, na maśle, na mleku, na jajkach — byle było najpożywniej, bo innej żywności Niemcy nie pozwalali posyłać — zjadały czasem wygłodniałe rodziny uwięzionych. Zdarzało się, rzadko, że i więźniowie wracali do domów. Jakże zmienieni. ,,Proszę pani — taki był dobry ojciec... daję mu ile mogę... mimo to wyżera naszej trzyletniej córeczce z rączki każdy kęs”. Ale to były tylko drobne czarne plamki w świetlistości zbiorowej duszy, która nagle objawiła się w czasach próby. W czasie łapanek ulica i dom organizowały się samorzutnie. Tam wszędzie kobiety były odźwiernymi, które spotykały Niemców przy drzwiach, z każdego domu patrzyły czujne oczy kobiece, kelnerki były wywiadem, strażniczki więzienne opieką, straganiarki pikietą, a szmuglerki żywicielami. Kiedy w Polsce stanie pomnik Polsce Walczącej, wśród postaci łączniczek, kurierek, szyfrantek, peżetek, sanitariuszek, znajdzie się — szmuglerka. Objuczona węzłami, bita, szykanowana, wspomagana przez tłum; po każdym, zdaje się, całkowitym skonfiskowaniu wszystkiego co wiozła, wynurzająca się z jakimś przemyślnie ukrytym tobołem. Wtedy pod jej stopy, jeśli nam dane będzie wrócić, dołożę swoją wiązkę ze wspomnieniem szmuglerki, która po powstaniu w łuty mróz zdjęła mnie z lory i odgrzała i przywróciła do życia. Miejsce w którym to się zdarzyło nazywało się Stalówka Wola. W tych latach okupacji, jadąc na Żoliborz, ze zdziwieniem skonstatowałam, że na każdym przystanku konduktor coraz bardziej podniecony wykrzykiwał z naciskiem : ,,Proszę wysiadać !...” Nie rozumieliśmy o co chodzi, aż na Placu Muranowskim nie wytrzymał : ,,Do cholery !... Łapanka na wiadukcie...” A kiedy rzucono się do wyjścia, zagrodził drogę : „Nie wszyscy, bo padnie na mnie”. Wypchnęłyśmy naprzód młodzież, potem starszych mężczyzn i ruszyłyśmy rozsiadłszy się na ławkach. Kiedy dyżurne podały wieść o stojącym na rampie pociągu z dziećmi wywożonymi do Niemiec po lubelskiej pacyfikacji — kobiety Warszawy ogarnął zbiorowy szał : darły się na tory, na nic nie pomne. Kiedy przesunięto pociąg na dalszy przystanek, zwęszyły jego postój, zatłoczyły przystanek. Kiedy na Elektoralnej Niemcy otoczyli dom, szukając zapewne czego innego, niż tajnej szkółki, dzieci z tej szkółki wr jednej chwili zostały rozdane po mieszkaniach; natychmiast w każdym z nich zmówiono się na alibi : że ta dziewczynka, to  KOMBATANTKI 83 krewna z prowincji, albo, że przyszła pożyczyć rondel, albo że przyniosła sprawunek ze sklepu itd. Te fakty były codziennym życiem zbiorowości, walczącej, wcielającej „opór na każdym terenie, na każdym odcinku życia społecznego, w każdy możliwie sposób” — dyrektywę Rządu Podziemnego. Ten opór stwarzał wspólne życie duchowe, które wybuchało radością ulicy na wiadomość o wybuchu wojny z Rosją, o bitwie pod Monte Cassino, albo wspólną boleścią na wieść o aresztowaniu Grota, na widok czerwonych plakatów, obwieszczających nazwiska rozstrzelanych. Te lata strasznej nienawiści do Niemców były pełne jeszcze żarliwszej miłości. Okupacja paczyła, ale samoobrona z dna dusz wydobywała ludzkie wartości. Ten bilans zobaczyłam przed samym powstaniem. Od mostu wlekły się niedobitki niemieckie. Straszny był widok tych zwycięzców, tych katów, tych morderców. Wielu czołgało się. Bez kropli krwi w białych twarzach z poodmrażanymi kończynami, słaniali się, padali. Wkoło stał ponury tłum, w którym przeważały przekupki z Mariensztatu, ze Starego Miasta. Patrzały na tych, z których ręki poginęli ich mężowie i dzieci. Wreszcie ktoś wysunął się z pomocą leżącemu na chodniku młodemu Niemcowi. Nie patrząc sobie w oczy, w milczeniu, poczęto znosić Niemców do szpitala na Pradze. Szerokie warstwy kobiet w kraju, to była plazma, w której poczynały się komórki konspiracji. Nie z dedukcji, że należy coś robić, więc zbierzmy się i omówmy plan. Tylko z konkretnego zdarzenia, jak ta -łapanka na Woliborzu, po której należało coś zrobić z dzieckiem i z rannymi. Ileż działań, potem związanych organizacyjnie, poczynało się takim indukcyjnym sposobem. Jesienią 1939 po godzinie policyjnej ktoś zadzwonił i zobaczyłam w progu pokrwawionego chłopca, który po rynnie uciekł z kajdankami na rękach z Gestapo w czasie przerwy w badaniu. Był podebrany przez przygodnego dorożkarza. Był już rozkuty — przez przygodnych ludzi. Przenocował w moim przygodnym domu, poszedł łańcuszkiem przygodnych (wówczas) kontaktów na głęboką wieś. Z czasem przesuwanie zagrożonych po domach przestało być improwizacją, stało się uzusem praktykowanym powszechnie przez kobiety. Kiedy sanitariuszki wydawały innym kobietom więźniów z Pawiaka, z Jana Bożego, z Dzieciątka Jezus, wyciągały się za bramą ku nim dziesiątki rąk. Tych z Jana Bożego przechodnie w mig pokryli własnymi płaszczami. Ci z Pawiaka brzęczeli kajdanami, ten brzęk wchłonęły domy. Nic nie rozumiejące nieme postaci jeńców angielskich, którzy uciekali zza drutów, podchwytywały pierwsze z brzega ręce kobiece, pilotowały przez Polskę do środowisk organizacyjnych, aby ich przywrócić walce. Pierwsze pieniądze od rządu na wygnaniu, które ►ranny i ścigany kurier rzucił kobiecie pracującej w ogrodzie z wołaniem, że to pieniądze Polskiego Rządu, powędrowały do dziedziczki, od niej do jej znajomej w Krakowie i wreszcie "znalazły się w kasie Z.W.Z.  84 ZOFIA WAŃKOWICZ OWA W początku okupacji przechodząc Długą, posłyszałam strzały. Zaraz wieść poszła, że broni się drukarnia, którą osłaniała staruszka, właścicielka domu. Działała od siebie i za siebie, bez żadnych przysiąg i przynależności, na rzecz doraźnego zadania, które podjęła i za które zapłaciła życiem. Tworzenie opinii też poczęło się od odruchów samorzutnych. Usta kobiece dmuchały w żużle oporu. Przez nie było wiadomo, że zatknięto sztandar na gruzach Zamku — więc wszyscy pędzą na Zjazd. One wszystkosiężnym telegrafem bez drutu dawały dó; każdego domu wiadomość, że „sterroryzowani” zecerzy gadzinówki złożyli antyniemieckie komunikaty i gazeta już pędzi na żaglach ulicznikowskiego szczęścia. To one uprzedzały, o której godzinie szczekaczka rozebrzmi hymnem narodowym. I że na murach ukazał się sfingowany plakat niemiecki. To one skutecznie trąbiły o drapanych wytrwale znakach V, albo Polski Walczącej, albo Żółwia-sabotaźysty, o tym, że z cokołu przemówił polskim napisem Kopernik, że napisem odezwał się ukryty w piwnicy Muzeum Narodowego Kiliński : „Ludu Warszawy — jestem tutaj”. A kiedy i w wyrabianiu opinii inicjatywę przejęła organizacja, kobiety były wyłącznymi kolporterkami prasy podziemnej. Jak stwory amfibialne powstawały jako stopień pośredni między płazem i ptakiem, tak i tu pamiętam taką pierwszą stworę wieszczącą bliski wylot w świat prasy. Pewnego dnia rozległ się dzwonek, weszła starsza pani, nie przedstawiając się spytała, czy jesteśmy ciekawi nowin, siadła w fotelu i wygłosiła szereg wiadomości. Odtąd regularnie odwiedzała wszystkie domy na naszym osiedlu, wygłaszając komunikat. Na jej miejsce przyszedł aparat kolportażu. Jego mechanizm był naoliwiony, co do minuty — na punkty należało się zgłaszać po bibułę dosyć późno, by nie ujrzeć dostawiającej z centrum i dosyć wcześnie na podpunkty, by nie zostać dojrzanym przez kolpoVterki. „Halina” dla niepoznaki nosiła oprócz paki z gazetami — paczkę z papierowymi torebkami, którymi rzekomo handluje. Przy kolejnej łapance, uderzona kolbą, padła na pakę bibuły, a rozwścieczony Niemiec dwa razy ją jeszcze uderzył. Paka pękła, gazety mogły się rozsypać. Siadła na pace, rozwścieczeni wrykopali ją wraz z paką z kociołka. Znana pisarka nie tylko redagowała ale i kolportowała pismo katolickie. Zagarnięta na ulicy, tłumaczyła się, że paczkę za napiwek kazano jej wręczyć czekającemu na przystanku. Badający znalazł w tej torebce pisany ołówkiem artykuł do następnego numeru, kazał czytać, wskazując palcem ustęp wybrany i kontrolując. Było o darowaniu win. W innym miejscu — o miłowaniu nieprzyjaciół. Drab był zdezorientowany. Kobiecina wyjaśniła, że notuje kazania. Nierozpoznana, wysłana dla pewności do Oświęcimia, który przetrwała otaczana czujną opieką kobiet, w Londynie otrzymała rekompensatę : dziennikarz, który spę-1 dził wojnę w dobrobycie emigracyjnym, nazwał ją na publicznymi odczycie agentką reżymową.  KOMBATANTKI 85 W tej atmosferze wiązała się konspiracja (i). 35.000 kobiet było zaprzysiężonych. Kobiety objęły szereg1 odpowiedzialnych funkcji. Kobieta była szefem Łączności w Sztabie Głównym (5. K.) Kobieta przeprowadziła reorganizację łączności ze Wschodem (Watra), kobieta jakiś czas prowadziła łączność z Zachodem (Zadra). Kobieta była podkomendantką kobiecej podchorążówki dywersyjnej i kadry dywersyjnej kobiecej „Dysk” (2), liczącej sto dwadzieścia instruktorek. Kierowniczką kurierskich punktów przetokowych była kobieta. Kobieta była szefem wszystkich składów materiałów w czasie powstania. Na kobietach ciążyła łączność operacyjna, praca szyfrantek, łączność z jenieckimi obozami, sanitariat, uprzątanie zagrożonych lokali, pikietowanie zebrań konspiracyjnych i stacji radiowych, transporty pieniędzy, broni, bibuły. Kobiety współdziałały w łączności z kacetami, w wywiadzie, partyzantce, dywersji, sabotażu (3). Tu już funkcje opiekuńcze „podfrontowe” się kończyły — poczynała się pierwsza linia frontu. Gorące bryzgi padały z niej aż na Patronat. „Małgorzata”, pyszna dziewczyna z koroną jasnych warkoczy, przyszła i pyta : „Idziemy z akcją na Wschód, ale czy zaopiekujecie się naszymi rodzicami, bo my jesteśmy z O.N.R. ?” Zginęła w lesie z karabinem w dłoni w nieszczęsnej wyprawie za Bug. I znowu „petent” — żona tego architekta wziętego wówczas w łapance na Żoliborzu. Pomogłyśmy materialnie, ale nie miałyśmy możliwości wydobycia jej męża z obozu. Nosiła datki Junosza-Stępowskiej. Dziś przyszła, bo Stępowskiej zachciało się kaczki. Potem Niemcy zabili jej męża. Potem Polacy zabili męża Stępowskiej. Straszne były czasy. I znowu przyszła o pomoc dla rodzin kurierek „Marta”. A.K. zorganizowało wytwórnię zabawek, w których szmuglowały „ibisy” (instrukcje bojowe). Miały swoje przesądy : jedne nie chciały jechać w trzynastkę, inne w piątek, inne naraz miały złe przeczucia. „Danuta”, ich szef, otaczała te szarpnięte nerwy macierzyńską pobłażliwością, dziewczyny znów podrywały się, znowu szły w ciężkiej służbie i ginęły. Sama „Marta” zginęła w dziesiątej misji do Wilna. „Marylka” wydobyła ciężko rannego męża z pobojowiska we wrześniu, pielęgnowała w domu we Lwowie, nie było co jeść za bolszewików, nie mogła pracować za domem, wzięła pracę krótką : przytwierdzano jej do ciała pudełeczko z wszami hodowanymi dla celów przeciwtyfusowych. Po nakarmieniu wszy brała 1 * 3(1) Pierwsza egzekucja dwu kobiet miała miejsce na Pawiaku 3. XI. 39. (21 Dysk był podzielony na dwa plutony. W czasie akcji konspiracyjnej przeprowadzał rozpoznania dla Kedywu (Dywersja) i dokonywał akcji sabotażowo-dywersyjnych. W czasie powstania wałczył na Starym Mieście. (3) W.S.K. (Wojskowa Służba Kobiet) przeszkoliła w ramach A.K.: w dziale wojskowym 3.500 kobiet, w sanitariacie — 5.000, w łączności 700, w administracji wojskowej 550, w służbie wartowniczej 500.  66 ZOFIA WAŃKOWICZÓW A zapłatę i biegła do męża. Gdy go odhodowała, został wysłany na wywiad w głąb Rosji. W Kijowie była wsypa. Może wiemy co? Ale nie dowiedziałyśmy się nigdy gdzie zginął. „Marylka” całkowicie weszła w sanitariat dywersji. Po akcji ciężko rannego w głowę wzięła na przygodną platformę, przygodni lekarze, przygodne siostry wzięli go na stół operacyjny. I oni i woźnica ryzykowali życie. ♦ Kiedy powstanie zbliżało się, linia między służbą etapował i) a frontem zatarła się jeszcze bardziej. Wiedziałyśmy, że idą zdarzenia rozstrzygające, kiedy nasza komendantka w banalnie urządzonym saloniku o zielonych pluszowych meblach zdjęła ze ściany wielki krzyż. Przebudzony gwarem głosów kanarek darł się i przeszkadzał, gospodyni mieszkania nakryła klatkę. Kładłyśmy ręce na krzyżu — „W obliczu Boga i Najświętszej Marii Panny kładę rękę na ten święty krzyż i przysięgam...” Spojrzałam na stojącą obok matkę, tak jak i ja dorosłych córek. Zrozumiałam jej stan — jakby ziemia usuwała się pod nogami. Kiedyż to było, kiedy przysięgę składało się młodym przepełnionym radością sercem ? Przed dwudziestu laty, w Mińsku Litewskim, w konspiracji Związek Broni. Po ulicach sunęły bolszewickie patrole, a my przysięgałyśmy : „Przysięgam na tę Polskę, którą w sercu noszę, że wiary pokładanej we mnie nie zawiodę...” Wtedy — nie zawiodłyśmy : przechowałyśmy żołnierzy z rozbijanych polskich oddziałów do dnia, kiedy wypłynęli na ulice Mińska, wzięli arsenał, wyrzucili bolszewików w pamiętnym mińskim powstaniu. Jak teraz będzie ? Nagle wstrząs nas przeszedł. Spod chusty rozległy się ostre cztery takty „Jeszcze Polska” : — Ta-ra-ri-ra — umiał zaśpiewać kanarek, po czym przechodził na swoje „la-la-la-la-la...” W czasie walk wpadłam do Teresy Potockiej, jednej z tych, które przysięgały wówczas w Mińsku. Teresa była sparaliżowana. We wnęce za jej łóżkiem do którego była przykuta, przechowywało się w czasie okupacji dziecko żydowskie. Jej mieszkanie było punktem przetokowym dywersji na Niemcy. Dziecka już nie było. Od Pola Mokotowskiego bili Niemcy, linia walki zbliżała się. Teresa, myśliwy mający na rozkładach grubego zwierza, musiała leżeć bezczynnie. — No i widzisz — powiedziała — ja nie mogłam, to front do mnie przychodzi. Nikt mnie z przysięgi mińskiej nie zwolnił — sięgnęła do niszy, ukazała precyzyjny sztucer. — Poprosiłam o przysunięcie łóżka ku oknu. Widzisz, jaki tu obstrzał ? 1(1) Kobiet}', z chwilą wybuchu powstania uruchomiły w Warszawie 200 kuchni, około dwustu punktów sanitarnych oraz około 800 patroli sanitarnych. KOMBATANTKI 87 i Walka dała kobietom przywilej nawrotu młodości. Irki, rówieśniczki zabaw w prześwietlonych sadach nad Wisłą, nie spotkałam od tych dziecinnych lat. Musiałam dostać się do szpitali położonych na północ od Alei Jerozolimskich. Wzdłuż Alei na przejście na wysokości Kruczej szedł ogień i z gmachu B.G.K. i z Dworca Głównego. Co noc wznoszono osłony przejścia, co rano je Niemcy burzyli. Przeskakiwało się po jednej osobie. Po tamtej stronie dostałam się nagle w niespodziewaną atmosferę. Na podwórzu jakby nietkniętej kamienicy odbywała się msza połowa między gęstymi rzędami krzyżyków pod ścianami. Była niedziela i msza jak się patrzy : chorąg'wie, oddział w dwuszeregu, dygnitarze z Czerwonego Krzyża, śpiewy na cały głos. I tam w oficynie znalazłam mieszkanie, w którym młode dziewczęta spały, czesały włosy, szyły, prasowały bluzki. Po raz pierwszy od dwu dni dostałam gorącej herbatki. Podawała mi ją... Irka, już przyprószona siwizną. — Co wy tu robicie ? — spytałam wskazując na dziwne towarzystwo. — To... minerki (i). Szkoliłam je, przed powstaniem wysadzałyśmy tory. Teraz robimy podkop pod Pastę (gmach telefonów). Wielopiętrowej Pasty, obsadzonej przez Niemców, wziąć nie można było frontalnym atakiem, saperki ciągnęły podkop, wysadzając mury. Tym podkopem poszły nasze oddziały i zdobyły Pastę — piętro po piętrze. Byłam potem w tym miejscu raz jeszcze. Nie było ani saperek, ani domu. ♦ Życie obrońców coraz bardziej upodobniało się do życia w kopcu termitów, które, nawet wyszedłszy za mrowisko, podążają zasklepionymi kanałami. Właśnie — kanałami. Do ich odkrycia jeszcze we wczesnych fazach powstania przyczyniły się kobiety. Potem zorganizowanie komunikacji przez kanały stało się kobiecą specjalnością. W pierwszej fazie powstania łączniczka Ziutka, mając zlecone nawiązanie łączności ze Starego Miasta do Śródmieścia, namówiła dwumetrowego Maksa, aby spenetrować kanał. Zaopatrzyli się w latarkę, sznur, kredę. Kanał okazał się starego tvpu (90 na 45), szło się w postawie zgiętej w ekskrementach po kostki, ciemność ich ogarnęła całkowita, niewiadome groziło coraz bardziej z każdym krokiem — wrócili. Maks ponowił próbę sam. Błąkał się, wziąwszy złe rozgałęzienie, uparcie nawracał, po dobie zgiętego przesuwania się wyłonił się na Placu Wareckim. Pierwsza łączność została przetrasowana. Maks zabrał dwie łączniczki — wwlądował z nimi na 1(1) Oddziały saperek w czasie powstania budowały tunele pod ulicami, zakładały miny, pracowały przy produkcji materiałów wybuchowych.  88 ZOFIA WAŃKOWICZÓW A Barokowej (Stare Miasto). Odtąd kanalarstwo staje się kobiecą specjalnością. Wynaleziono drążki — tak szerokie jak średnica kanału. Można je było przesuwać wzdłuż kanałowej tuby i opierać się na nich. Niejedną ustrzegły, aby w chwilowym zamroczeniu nie osunęła się w kał, albo w bystro sunącą wodę, która w niektórych kanałach sięgała kolan. Tymi kanałami poszła nie tylko poczta i amunicja. Wynaleziono kanały wysokie na i metr 20 cm., którymi wyprowadzano chorych i rannych, ludzi w gorączce, o kulach, z łubkami na nogach i rękach. Gdybym nie widziała, że przeszli, nie uwierzyłabym. Niesłychaną akustykę powielekrotniał krzyk przerażenia człowieka, który poślizgnął się i pada w ekskrementy, albo porywanego przez prąd, jęk mdlejących zagazowanych, eksplozje granatów ciskanych w studzienki przelotowe, charczenie umierających, płacze, jęki, zbiorowe histerie. Na miejscu uciszano te paniki ponownie i wciąż ponownie przywracano porządek, ale odgłosy szły, potężniały, żyły życiem samoismym po nieskończonych załomkach, mroziły krew w żyłach. Któż panował nad tym życiem podziemnym ? Dziewczęta przeznaczone do śmiechu, do radości życia. Pochód każdej partii otwierały dwie kanalarki, co sto pięćdziesiąt ludzi szła kanalarka z latarką, z tyłu partii szły znowu dwie kanalarki. Wzdłuż kanałów przeciągnięto kable. Zarządzono mijanki na platforemkach studzienek. Ruszenie każdej partii sygnalizowano kodem — na przykład, że 45 kilo kosztuje 14 złotych 35 groszy. Znaczyło to, że o godzinie 14 minut 35 ruszy partia licząca 45 osób. Kod był niezbędny, Warszawa była przeszpiclowana. Na każdy nowo uplasowany szpital kierował się natychmiast celowy ogień. Jakiś czas Niemcy jednak nie domyślali się co się dzieje w kanałach, natomiast na wyłazach kładli ogień. Kobiety więc ubezpieczały. Wielka frekwencja panowała między włazem na Daniłowiczowskiej i Gmachem Sądu, w którym mieściła się Komenda Główna A.K. Trasa przetarta przez kobiety stała pod ciężkim ogniem, kazano ją przebiegać pojedyńczo. Ale meander tej przedeptanej ścieżki między gruzami był mdły i mylący, więc każdego przebiegającego przeprowadzała kobieta, doprowadzała do miejsca poza obstrzałem i wracała przez ogień po następnego. Za taką funkcję w regularnym wojsku przedstawia się do odznaczeń kwalifikowanych żołnierzy. Niemcy dowiedzieli się o kanałach dosyć wcześnie. Nie mogąc dać rady obsadzie Giełdy, Niemcy poczęli się pod nią podkopywać i posłyszeli głosy w przechodzącym kanale. Tak ujawniła się tajemnica termitów tak poszły w ruch granaty gazowe rzucane we włazy. ♦ 1 A więc byliśmy już zaciśnięci : nie było dla nas od początku powietrza, które służyło niemieckim bombowcom, wypierano  KOMBATANTKI 89 ' nas z powierzchni, nie dawano poruszać się pod ziemią. Spłonęły składy, rozbito szpitale i czegóż miał oczekiwać ostatni w naszym rejonie na Marszałkowskiej 77 ? Skłoniło się na wieczór, kanonada cichła, Niemcy mieli spokojną pewność gada, który owinął ofiarę splotami, z końcem dnia kończyli krwawą robotę, myli się, szli spać. Jutro zaczną na nowo pracowity dzień, który będzie zapewne ostatnim dniem tej nędznej i świętej rzeczy, która nazywa się szpitalem polowym Armii Krajoiwej. Żeby ich choć nakarmić... Napływają z kwesty Peżetki — głodne wysłanniczki, chodzące po głodnych ludziach w ten ostatni czas. Przez ich wyprostowane meldowanie (nie chce odkleić się fason od tych dziewczurek) przebija zdumienie : Że, proszę pani, nie ma tego domu... I te1 go... i tego..., które pani wypisała. Składają przy meldunku kolejno na stół, z którego niezadowolonemu podlotkowi zsunęły się jego katalogi kartkowe — woreczki mąki, stwardniałe kromki chleba, groch, fasolę, cebulę, czasem przerośnięty kartofel, czasem nieco skamieniałego sera. Bożenka melduje : — Paczka suszonych owoców... Słoik miodu... Torebka ' ma...ka...ro...nu. I Bożenka blednie i osuwa się na ścianę. W ręku ma jeszcze pudełko, które widać przygotowała jako efekt końcowy : — Ka...ka...o — kończy z wysiłkiem. Chybił efekt, puszka potoczyła się aż między katalogi. Myślałam, że ranna. Chwyciłam dziewczyninę. Zaciążyła mi na chwilę dziecinnie na ręce. — Tatuś — przytuliła się bezradnym słowem. Ale zaraz już — nie ma dziecka : , — Przywalił go dom — mówi zimnym, odgradzającym się 1 głosem — odkopują go teraz. Czy mogę już tam pójść ? ♦ t I Na drugi dzień szpital jeszcze stał. Rozdzielono pomiędzy f chorych zebrane produkty, podlotek krążył z miną uroczystą, rozdając książki, jeden ranny drugiemu zalecał książkę Mostowicza. Aktorka przyszła, bo to był dzień koncertu. Jej narzeczony poległ. Brała mnie za rękę, mówiła z naciskiem, patrząc w oczy jakby z pretensją i jakby czekając odpowiedzi : — Proszę pani, przecież on mówił, że na pewno wróci. Muzyk dotarł z opóźnieniem, w drodze ich złapało, aktor był ranny. Będzie mógł bez sprzeciwu dać muzykę poważniejszą. Nie czekam na rozpoczęcie koncertu, mając sprawę na Placu Zbawiciela. Tam znowuż było dokuczliwie, bo z drugiej strony placu siedzieli Niemcy. Ze dwie godziny przeczekiwałam bombardowanie, nim można było wracać na nasz punkt na Lwowskiej. Póki dotarłam do znajomych przesmyków, kluczyłam nieco  90 ZOFIA WAŃKOWICZÓW A po omacku. Myślałam, że zmyliłam drogę, bo cała prawa strona ulicy Śniadeckich zapadła się po bombardowaniu. Teraz czułam się już w domu. Przekopem skręciłam na placyk, na środku którego stała willa. Mijało się ją zawsze z uczuciem zadośćuczynienia. Mieściło się w niej dowództwo odcinka, stały warty, był ruch łączników, było jakoś wojskowo, podciągnięto i rzeżko. Willa była zburzona, na placyku pusto. Nurknęłam w dobrze znaną dziurę w murze na dom Banku Polskiego przy Lwowskiej 4. Stamtąd już tylko rękę podać na stronę nieparzystą, tylko przebiec Lwowską do naszego punktu. Nie była to trudna rzecz, bo normalnie Niemcy posyłali pocisk wzdłuż Lwowskiej co siedem minut. Po przejściu pocisku można by więc było iść spokojnie, gdyby nie dokuczliwi gołębiarze. Na tym odcinku zginęła przed paru dniami drobna Nina, łączniczka przy dowództwie w tej willi. Widziała moją Krysię jeszcze po mnie, w pierwszym dniu powstania, kiedy Krysia przywiozła na rowerze worek z orzełkami. Potem przy przeskakiwaniu Lwowskiej ciężko raniono przydzieloną do P.R.ŻL dziennikarkę. Kiedy wracałam, jej dziecko uczepiło się mojej spódnicy. Mając przeskoczyć Lwowską, schyliłam się umocnić sznurowadło. Minął mnie jakiś oficer. Ruszywszy, zobaczyłam, że padł na chodnik, trafiony przez gołębiarza. Nasz punkt — nie istniał. Wyskoczyła postać czarna od sadzy, w której poznałam kierowniczkę P.R.Ż. Rzuciła mi się na szyję, myślała że zginęłam w tym bombardowaniu. Z naszego domu zostały nienaruszone marmurowe schody, z których opadły ściany. Na ich szczycie na wysokości drugiego piętra wisiał obraz Matki Boskiej. Wieczorami, gdy cichła kanonada, modliła się do niej natłoczona klatka schodowa. Teraz obraz świecił na jezdnię. — Pójdziemy do cioci Lodzi — powiedziała kierowniczka. W ręku trzymała płaszcz ocalony dla syna, rannego — w Śródmieściu — w brzuch, który od kilku dni leżał w sąsiednim szpitaliku. Przyjęłam propozycję z odprężeniem. Wśród pociech, które w te dni dawała młodość dziewcząt, dzielność chłopców, samopomoc ludzka, ten driłł przy willi dowództwa — nie najmniejszą pozycję stanowiła ciocia Łodzią. Ciocia Łodzią mieszkała na Wilczej w mieszkaniu z kanarkiem, w którym odbierano od nas przysięgę. Przychodziła do nas co dzień na Lwowską wieczorami, ,,po zabawie”, jak mówiła, rozsiadała się i wysypywała nowinki. W nowinkach jednak nic nie było o ludziach poległych czy rannych ani o zburzonych domach. Natomiast otrzymywałyśmy drobiazgowy biuletyn cen z czarnogiełdziarskiego rynku żywności i drobne kłopotania się o wodę, o możność prania i prasowania. Troski cioci Lodzi nie przekraczały niepokoju, że ,,tak źle wyglądacie” i biadań, że ona rozumie, że powstanie ma swoje konieczności, ale że nie aprobuje nadmiernie nieuregulowanego trybu naszego życia. Jej  KOMB AT ANTKI 91 zgorszone ,,jakże tak można” przenosiło nas w spokojniejsze czasy. Rozgrzeszyłyśmy się na wyprawę do cioci Lodzi tym łatwiej, że obok na Wilczej rezydowała lekarka rejonowa. Myślałam, że uszczknę jej coś z leków dla szpitala, bo była w dobrych stosunkach z właścicielem apteki, który miał tam coś ocalonego w piwnicy. Ale w miejscu, gdzie było mieszkanie cioci Lodzi ziała odwalona ściana. Po klatce schodowej można było dostać się do mieszkania, w- którym podmuch wysadził drzwi. Nie było śladu cioci Lodzi. Mieszkanie było puste i nieme. W klatce pośrodku pokoju z otwartymi ścianami leżał spalony kanarek. W punkcie rejonowym nie zastaliśmy również ani cioci Lodzi, ani lekarki, która została zabita. Objęła rejon po niej doktór Klara. Doktór Klara była w mundurze i wymagała drillu od podwładnych dziewczyn. Na moją lekką obiekcję zwróciła się jednym ze swoich kanciastych porywczych ruchów i spojrzała zimnymi oczami : — Przyniosła pani może im jeść? Stworzy im pani ambulatorium ? Da im pani kwaterę ? Wskrzesi pani brata tej Bronce ? Nie?... To czymże je podtrzymam? Siostro Bronko... — Tak jest... — Proszę wziąć torbę. Idziemy w obchód. Tyle miały, co w tej torbie. Nadzieje na wydostanie leków upadły, bo i aptekarz się zadział i jego piwnicę przysypała zwaloną kamienica. Z gruzu jednak wyłoniła się łączniczka mająca dawać skierowania. Wyprostowała się widząc podwójną opaskę na moim rękawie. Ta druga opaska, po prawdzie, była samowolą i improwizacją : w pierwszy dzień powstania i na godzinę przed piątą weszło do naszego mieszkania kilku chłopaków w granatowych kombinezonach. Ich dowódca powiedział : — Niech panie nie zwracają, uwagi, proszę robić swoje; my tu tylko będziemy rzucać z okien butelki z benzyną. Ale ponieważ zwracałyśmy na nich nieco uwagę, więc pod wieczór powiedzieli: — Nie wszyscy z naszego pułku zdołali się przedostać na miejsce zbiórki; mamy zbywające opaski z numerem pułku; proszę, dobrze będzie, jeśli panie, działając na naszym odcinku je nałożą. Teraz dziewiczym na meldowała z przejęciem do tej PŻR-skiej i tej pułkowej opaski, że szpital jest ,, wy ewakuowany” na punkty przy byłych ulicach Wilczej, Hożej, Piusa XI i Koszykowej. Dziewczyna miała tyle kartek, ile tych punktów' i na każdej rozrysowane dojście. — Czy doktór to narysował ? — Nie, naczelny (podkreślone z emfazą) do końca ratował, zejść nie mógł, wyskoczył oknem, stan ciężki, jest na punkcie przy Koszykowej — pokazywała planik.  92 ZOFIA WAŃKOWICZÓW A Szpitale dogasały jak całe powstanie. Ale patrząc wstecz nie widzę, aby dogasała dusza tych wspaniałych dziewcząt i kobiet. Kiedy Starówka padła, ewakuowały rannych kanałami — tym słynnym kanałem Żoliborskim, w którym woda sięgała po ramiona. Znalazły nie na długo przystań w gmachu szkolnym Sióstr Zmartwychwstanek, którego słoneczne korytarze przetuptały nóżki moich dzieci. Gmach runął, rozparcelowały rannych po prywatnych domach. Nie na próżno pisały kobiety walczącej Warszawy, że tylko Bóg jest z nimi. W czasie okupacji znajdowałam się w tramwaju, kiedy na Nowym Ś wiecie rozległy się salwy publicznej egzekucji. Klękliśmy w tramwaju, odmawialiśmy zbiorowo Ojcze Nasz. W czasie powstania — Bóg, coraz bliższy był Warszawie, schodził ku niej z każdym tchnieniem śmierci. Przed atakiem na Mokotowie wśród głębokich szeregów klęczących wzdłuż ulicy powstańców przesuwał się ojciec Jan rozdając Komunię Świętą. Kiedy Niemcy wybijali przyczółek nad Wisłą, kapelan ,,Zośki”, ojciec Paweł, udzielał absolucji in articulo mortis. Tu, na Żoliborzu, kiedy łączniczki, idąc z chłopcami do ataku na wiadukt, przystępowały przedtem zbiorowo do Komunii świętej i wszystkie poległy, siostra Teresa kończyła urządzać się ze swymi rannymi na Krechowieckiej. Więc skoro nie chroniło ich żadne prawo, ani żadna moc, bo obrona Żoliborza pękła, ustawiono u wejścia do szpitala, wysoko, w bieli, w zieleni, w adoracji Monstrancję, świecącą nad przybytkiem bólu i nędzy. To nie był jeszcze ten ostatni koniec, kiedy von Bach był niewątpliwym zwycięzcą i kiedy za zamilkłymi barykadami oczekiwało się wymarszu w niewolę, a uniesienie obu stron opadało. Niemcy, pijani walką, szli od wiaduktu. Miażdżyli tak od tygodni dzielnicę po dzielnicy. Wszak od nich uszły ze Starówki. W tę Starówkę, gruchotaną przez działa oblężnicze spod Stalingradu, przez sześciolufowe sprzężone ,,nebelwerfery” tzw. przez warszawiaków ,,krowy”, wypróbowane po raz pierwszy pod Sewastopolem, z samolotów, tu, nad tym miastem improwizowanego oporu latających nisko i bezkarnie — w tę Starówkę błyskającą na wszystkie strony przez wiele tygodni strzałami, odradzającą się kąśliwymi pozycjami po każdej nocy, wdarły się wreszcie czołgi, za nimi opancerzone wozy, z których bluznęła straszliwa Rache niemiecka. Głuchym echem kanałów przyszła za nimi wieść, jak ta niemiecka zemsta wepchnęła tłum żołdactwa do pół zawalonej katedry Św. Jana, gdzie w lewej ocalonej nawie skupiono rannych z siostrami, które pozostały przy nich, jak handgranaty zatoczyły elipsę i tłukły w żywą masę, eksplodowały w niej, ponownie padały w martwych, rozrzucały bryzgi ciał na powietrzne przeczyste kapitele leżące teraz w złomie posadzki. Teresa słyszała nadciągający zgiełk, chrzęst maszyn, ochrypły szczęk komend, wyszła przed ten kłąb kurzu, z którego  K.OMB AT ANTKI 93 wynurzali się obłąkani z granatami w ręku, z żądzą mordu, aby roznieść szpital, rozwalić, wbić Idy, włóczyć szczątki po gruzach. Teresa stanęła w przedsionku, mając nad głową monstrancję. Rozkrzyżowała ręce, zagradzając wejście. Pierwszy biegnący, z łbem uhełmionym, pochylonym ku ziemi, wyrwał przetyczkę, zatoczył rękę do rzutu i podniósł wzrok. Szaleństwo przełamało się o białą krechę rąk w szpitalnym fartuchu pod monstrancją w zapalonych świecach. Zatoczył się — cisnął granat wstecz, przez mur. Niemcy popadali na ławy dysząc ciężko. Tak dyszeć musiał opętany, kiedy Chrystus wyganiał z niego szatana. Czy byli to katolicy ? Ćzy może, po prostu, ludzie, którym bezbronna ale nie bezsilna kobieta przywróciła człowieczeństwo. Przed dwoma miesiącami New York oglądał triumfalne obwożenie ,,Anioła z Dien-Bien-Phu”. Dobrze, że Megalopolis czci bohaterstwo. Koleżanki Teresy nie mogły przyłączyć się do hołdu. Dla nich był dzień powszedni i tkwiły po fabrykach. Dzień powszedni, któremu nie ma końca. ♦ Wtedy do jednego z tych punktów szpitalnych dobrnęła Jaga, koleżanka z lat uniwersyteckich. Powstanie zastało ją na Saskiej Kępie, jej córki, Basię i Jankę w Warszawie. Matka, jak wilczyca, potrafi dokonać rzeczy niemożliwych. Przeprawiła się górą Wisły, pod Wilanowem, dnie całe kluczyła polami, przesiąkła linie niemieckie, barykady powstańcze, odnalazła mnie, pytała — gdzie dzieci. Był cud, a raczej pół cudu : Basia leżała na jednym z tych naszych ostatnich punktów szpitalnych. Była siedem razy ranna, ale za każdym razem lekko; za tydzień mogłaby wyjść. O Jance nic nie wiedziałam. Szłyśmy łomotami, grzmotami, przeciskami, gruzem, pyłem po rozbitym szkle. Królewska to była droga po tej, którą przebyła z Wilanowa. Dopadłyśmy punktu na Hożej. Kierowniczka, dostojna starsza pani, rozłożyła ręce : * — Poszła... Jadze krew uszła z twarzy : — Gdzie ? — Na Czerniaków. Na Czerniakowie był jej narzeczony. ♦ Był — koniec. Było osiem tysięcy kobiet zaprzysiężonych, gdy wybuchło powstanie. Zostawałam w komórce Czerwonego Krzyża, jedynej małej grupie, autoryzowanej przez Niemców do zostania w Warszawie. Patrzyłam na ten pochód wyjętych spod prawa, którzy szli ze swymi brudnymi opaskami na rękawach w nagłym dostojeństwie — jeńców wojennych. Smutny żołnierski sukces. Za nimi szły łączniczki, sanitariuszki, peżetki, mi 94 ZOFIA WAŃKOWICZOWA nerki — 3.000 kobiet-żołnierzy, które ocalały. Artykuł szósty umowy kapitulacyjnej nadawał kobietom prawa kombatantów. Widziałam w mgiełce październikowego dnia jak poprawiały szaliki na szyjach chłopców, mających ręce na temblakach. Nie miały dystynkcji, tak jak i w pierwszym dniu. Rozkaz o awansach z dnia 23 września ich nie doszedł (1). Szarość jesieni zamknęła się za nimi. W szarość wsiąknęło światło, które miały na twarzach. Od pierwszych chwil powstania niosły tę jasność przez piekło. Jakże radośnie w te pierwsze dni. ,,Witaj, królewno wołała barykada pod naszym punktem, kiedy prześliczna wiotka Madzia przesuwała się wzdłuż niej z garnczkiem gorącej kawy. W straszliwym końcu ta kobiecość świeciła blaskiem tragicznym. Kiedy ze Starówki przedostali się jej obrońcy, wszedł na nasz punkt dowódca, prześliczny chłopak w panterce, z jasnym uśmiechem, ze zdecydowaną zmarszczką na czole. Światło biło z niego, półboga. ,,A gdzież Beata?” — pytał. ,,Umarła z imieniem pana porucznika na ustach” — powiedziała łączniczka. Ci ich dowódcy — to byli Archaniołowie Wolności. ,,Nasz porucznik, to taki porucznik !” mówiła czupurna dziewczyna — ,,ze wszystkiego wyprowadzi”. I może nad wszelką pomoc kobiecą : ponad łączność, ponad rany opatrywane, głód żywiony, moszczenie ubogich noclegów, ponad tę całą pomoc rzeczową, dały kobiety walczącego powstania jego żołnierzom dar najwyższy — glorię. ❖ A teraz, kiedy ścichło, kiedy już wygnano i staroweńki bibliotekarki z Biblioteki Publicznej, krzątające się jeszcze koło ratowania książek, kiedy już niszczycielska ekipa podpalała sąsiedni dom na Koszykowej — po długich dniach śmiertelnej pustki, w których zwolna milkły nawet wrzaski zdziczałych kotów — powoli mdłym odrostem poczęło znów kiełkować życie na ruinach. ♦ I teraz, teraz dopiero — matki mogą pełnić swoje matczyne dzieło. Tylko teraz... W te straszne lata macierzyństwo było poddane prawu walki. Walki do nieludzkiego kresu. Młoda dziewczyna, bywająca w naszym domu, wyszła w czasie wojny za mąż. Kiedy ją wzięto, była w ciąży. Torturowano ją. Przesłała gryps, że nie wyda. Na drugim badaniu złamano jej krzyż. Podała nazwiska niezamieszanych, wysłała gryps ostrzegawczy, który przyszedł za późno. Gdy ją skonfrontowano, powiesiła się. 1(1) Dekret Prezydenta R.P. z 27. X. 1943 mówi: „Żołnierze kobiety mają te same prawa i obowiązki co mężczyźni”. — Rozkazem D-cy A.K. z 23. IX. 44 przyznane zostały kobietom stopnie wojskowe podoficerskie i oficerskie. KOMBATANTKI 95 W tych strasznych latach przed powstaniem matki przechodziły stan lęku straszniejszy nad wszystko. Matka poległych braci Morro, która wiedziała o każdej ich dywersyjnej wyprawie, kiedy rozległy się strzały powstania, powiedziała do mnie z rozświetloną twarzą : ,,Już teraz tylko mogą zginąć walcząc”. Obecnie — szukała miesiącami ich ciał, rozkopywała ze straszliwą cierpliwością groby w towarzystwie niezliczonych matek, które krążyły po miejscach walk, odczytywały spełzłe napisy na prowizorycznych krzyżach, pytały kolegów, rozpoznawały rozkładające się ciała. Jeśli legowiska w ruinach można nazwać domami, to na domach tych polskich matek nikt nie zawieszał ,,Silver Star”, nie przyjmował ich przedstawicielek z kondolencjami żaden prezydent. Przygięte do ziemi, wsiąknąć starały się w niepamięć, ujść mściwej rosyjskiej rozprawie. ♦ Jaga, jak lunatyczka pracowała w kancelarii powstającego gimnazjum żeńskiego; cała jej czujna przytomność była skierowana na poszukiwania. Przyszedł dzień w rozbitym kościele, przez którego strop przeglądało niebo. Jaga stała zapatrzona w urnę, stojącą na katafalku. W urnie były prochy zbiorowe oddziału Giewonta. Nad całym oddziałem zapadła się kamienica na Franciszkańskiej, odkopano zetlałe resztki w pół roku po powstaniu. Jaga po warkoczach poznała swoją drugą córkę — Jankę. Patrzyła suchymi oczami w ostatni materialny ślad przeszłości — tę szczyptę prochów, zmieszanych z prochami innych. Wyszłyśmy po nabożeństwie, kierując się ku byłemu mostowi Poniatowskiego, gdzie była przeprawa na Saską Kępę. Wtedy dowiedziałam się o Basi. Matka dotarła do ostatnich wieści, za które już nie było gdzie iść. Bo i Basia poległa. Były to ostatnie dni przyczółka nad Wisłą. Obrońcy zbili się na odsłoniętym brzegu, czekali na obiecane z tamtej strony pontony. Ci, którzy obiecywali, żołnierze Berlinga, nie żyli. Chłopaki wiejskie, na prędce pobrane w jasyr wojskowy pod Lublinem, nie mając zapraww, nie umiejący się chronić, bezradnie mówili do opatrujących sanitariuszek : „Gdybyż kartoflisko jakie, jaki krzaczek...” Nie było krzaczka, waliły się ostatnie kamienice. Przydzielony politruk, wepchnąwszy się do łodzi z rannymi, wył ze strachu, energiczna Dorota rąbnęła go w pysk : „Nie strasz mi rannych”. Niemcy szyli z wysokiej kamienicy w tę pustać nadbrzeżną. Andrzej Morro, ostatni dowódca ,,Zośki”, która tam przyszła na swój ostatni kres, wysyła łączniczkę Krystynę do Radosława. Dotarła czołgając się, uzyskała rozkaz wycofania się. Śpieszyła z powrotem z tym skarbem-rozkazem. Nie mogła tracić czasu na przeczekiwanie nawał, na wyszukiwanie schronów. Padła ciężko ranna. Mogła czołgać się tylko na w^znak. Doczołgała  96 ZOFIA WAŃKOWICZÓW A się, aby dowiedzieć się, że Andrzej Morro zabity. Straciła przytomność. Podbiegła do niej lekarka, kierowniczka lecznicy w Otwocku, która przedostała się na własną rękę z Pragi. Ranna przy przeprawie, z ręką na temblaku, podkładała zdrową rękę pod głowę Krystyny, pomagała zwlec ją do łodzi. Na tamtym brzegu Krystyna straciła przytomność, obudziła się w kosztownym futerku, które ściągnęła z siebie przygodna przechodząca. To wtedy, w te ostatnie dni dotarła na przyczółek Basia. , Wiadomości mówiły, że jeszcze ujrzała swego chłopca. Rzucił się wpław po łódź na tamtą stronę, każąc czekać, że wróci, że ją weźmie. Noc była, ale Niemcy jaskrawo oświetlili skrawek krwawej plaży, dzierżyli ją wilczym uchwytem. Z tego światła w noc skakali obrońcy zwolnieni rozkazem Radosława. Część uratowała się kanałami na Śródmieście, część na Mokotów. Basia została sama. Czekała. Bo on powiedział, że wróci. Znaleziono potem jej trupa z twarzą pokrechowaną pomadką do ust. Niemcy naigrawali się, nim zabili. ♦ Zeszłyśmy ku przeprawie. Był tam jedyny salon polityczny Warszawy, raut nieustający. Byłam kiedyś świadkiem nagłego zamieszania : — Żołnierz tonie — O Matko Boska !... — P-a-n-i — ktoś przeciąga perswadująco — to sowiet... — Sowiet? — babina wznosi oczy ku niebu. — Matko Boska, omyłkowie było proszone. Nieposkromiona żywotność wyrosła znów spod ziemi sznurem nędznych straganów. Na przystani można było nabyć kiełbaski, lemoniadę, grała harmonia. Łódź już nadchodziła, ale Jaga wysunęła się spod ulewy 1 sztajerka, poszła w dół rzeki, aż pod Żoliborz, do mostu na pontonach. Zrównałyśmy się z płaczącą kobietą. Widać i ona uchodziła^ śmiechom. — Pani też szuka ? — w te czasy pytanie było jasne. — Syna. Już na uginających się pontonach spytałam, czy do domu 1 wraca. ] Ramiona pod chustką ściągnęły się : — Ziąb tam... Nie ma za co szyb wstawić. — Gdzie syn poległ ? przecknęła się Jaga. — Na Czerniakowie. Wówczas Jaga wyszarpnęła z kieszeni kurty wszystkie pieniądze zarobione przez nocne przepisywanie formularzy maturalnych. Były zbierane na kupno prześcieradeł dla owinięcia szczątków poległych córek. Kobieta przyjęła pieniądze bez słowa. „Pani też?” — powiedziała. Poszła. KOMBATANTKI 97...

Dodatkowe informacje

Diachroniczna częstość użycia słowa (wystąpień na milion wyrazów):
Lokalizacja ekscerptu na stronie:
Adres bibliograficzny:
Kultura - Kultura (Paryż)
Etykiety gramatyczne poświadczenia:
rzeczownikliczba mnoga

Zastrzeżenia

W naszych materiałach trafiają się błędy, są nieuniknione w tak wielkim zbiorze danych. Procentowo nie jest ich jednak więcej niż w klasycznym 11-tomowym Słowniku języka polskiego pod red. Witolda Doroszewskiego. Ciągle je wyszukujemy i nanosimy natychmiast poprawki, co w epoce przedelektronicznej było zupełnie niemożliwe.