klerykalno-rycerski

Słowo poświadczone w fotocytacie:
(...) Nr zam. 152iAI62. A-3  BOLESŁAW PRUS KRONIKI Tom XII Z prac Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk  BOLESŁAW PRUS KRONIKI TOM DWUNASTY Opracował ZYGMUNT SZWEYKOWSKI ¿u PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZ^S^jS*5^  Z PRAC INSTYTUTU BADAfi LITERACKICH POLSKIEJ AKADEMII NAUK TEKST KRONIK KOLACJONOWAŁ I PRZYGOTOWAŁ DO DRUKU TOMASZ JODEŁKA INDEKSY ZESTAWIŁA LUCYNA MICHALSKA  KRONIKI TYGODNIOWE KURIER CODZIENNY» R. 1889 Nr 6; dn. 6 stycznia Naprzód — skończymy rachunki z rokiem 1888. Ostatnie dni jego, pod względem klimatycznym, nie były ani przerażająco zimne, ani zadziwiająco ciepłe, lecz należały do kategorii „rozmazanych”. Nikt nie zmarzł w polu, za to dużo osób łamało nogi na chodnikach, a ktoś w pokoju przestrzelił sobie rękę. Żadna redakcja nie doniosła zdziwionym czytelnikom, że w tym a tym ogrodzie „drzewa owocowe pokryły się kwieciem”; natomiast śnieg spotykaliśmy tylko na obrazach wystawionych w salonie Towarzystwa Sztuk Pięknych, a o lodzie dowiadywaliśmy się z ogłoszeń. Na ziemi do końca grudnia leżało rzęsiste błoto, a na niebie suszyło się takie mnóstwo źle wypranych obłoków, że spoza nich niepodobna było dojrzeć słońca. Pesymiści poczęli wyobrażać sobie, że ze słońcem stało się to samo co z kredytem i że w Warszawie o tyle jest tylko widno na ulicach, o ile spacerują po nich łysi. Dziś dopiero wiemy, dlaczego słońce w ciągu grudnia zamiast przyświecać ludziom dobrej woli kryło się w garderobie. Oto przygotowywało się do zupełnego zaćmienia, mającego odbyć się w sam Nowy Rok, ale nie u nas, tylko w Ameryce. Szczęśliwa Ameryka! Dla niej nawet słońce ma respekt i robi „próby czytane i pamięciowe” na koszt zmurszałej Europy. Bez przesady nazywam Europę zmurszałą; wszystko bowiem chyli się w niej do upadku, a przede wszystkim — tradycja. Pan X, w którym poszanowanie tradycji kojarzyło się z miłością dla dziatek, na kilka dni przed Bożym Narodzeniem przypomniał sobie legendę o świętym Mikołaju. Święty był wielkim przyjacielem dzieci, którym ukazywał się każdego roku - 7  podczas Wigilii, odziany w bobrową czapkę i niedźwiedzią algierkę i obładowany zabawkami. Grzecznym osobnikom rodzaju nijakiego ofiarowywał papierowe konie, blaszane pałasze lub bębenki, które nie tyle odznaczały się dźwięcznością, ile jaskrawymi barwami; dla niegrzecznych miał niebiański pedagog obfitą kolekcję dyscyplin i rózeg złoconych, co podobno nadaje uroczystszy charakter procesowi bicia w skórę. Ponieważ pan X w braku własnych dzieci posiadał legion siostrzeńców, w ich więc młode serduszka postanowił przelać zamiłowanie do tradycji. W tym celu nakupił mnóstwo zabawek i około ósmej wieczorem wszedł z nimi do kamienicy, która w tej chwili jaśniała światłem zapalonych choinek i trzęsła się od „srebrnych głosików dziecięcych”. W bramie tego samego domu na wąskiej ławeczce na poły drzemał, na poły czuwał — groźny duch czasu. Miał on grube pozytywne buty nie obeschnięte z błota, realistyczny kożuch pachnący starym łojem, a w ręku pałkę, której wymiary przypominały budżet europejskich ministrów wojny. Tabliczka z napisem „stróż” jak złowroga gwiazda jaśniała nad jego czołem, w którym jak stado wężów snuły się pozytywne i realistyczne myśli w mroku szopenhauerowskich poglądów na świat i społeczeństwo. Siedział tedy duch czasu z pałką w garści i marzył posępnie: „Choroba z tymi świętami!... Na kolędę nie dostaniesz od lokatora złotówki, a namarźniesz się za rubla... Jeszcze byłeś oczy zmrużył, zaraz wpadnie jaki złodziej i znowu pościąga bieliznę ze strychu, jak tydzień temu... Oj! żebym ja go dostał w ręce... Oddałbym mu za wszystkie czasy i zarobiłbym od cyrkułu ze trzy ruble...” Wtem usłyszał szelest. Jakiś człowiek obładowany paczkami przemknął się przez bramę i szybko wpadł na schody. W piersi stróża drgnęło serce jak w Romeu na widok Julii. Ciężko podniósł się z ławy ze swoją potężną pałką i pobiegł stępa na dziedziniec, ażeby przez okna klatki schodowej przypatrzeć się tajemniczemu nieznajomemu. Głos bowiem przeczuć (które nigdy nie zwodzą w Wigilię) szeptał mu, że „w tym jest jakieś złodziejstwo”... - 8  Przetarł oczy, to bowiem, co zobaczył, było więcej niż podejrzane. Tajemniczy nieznajomy, ustawiwszy paczki na oknie, przewrócił swoją algierkę do góry włosem, nadał jakąś szczególną formę bobrowej czapce i... przypinał sobie siwą brodę, długą do pasa. Stróż pędem rozhukanej lokomotywy wbiegł na schody i podniósłszy pałkę z okrzykiem: „Jesteś, złodzieju!...”, rzucił się na tajemniczego nieznajomego. — Ależ, człowieku... wariacie... Ja jestem X..., przebieram się za świętego Mikołaja... Ratunku!... ...Upłynęło kilka minut, długich jak wieki, jak tysiąclecia, jak geologiczne okresy, zanim nadbiegli lokatorowie i wydarli nieszczęsnego miłośnika tradycji ze szponów ducha czasu... Schody były podobne do Termopilów. Tu walała się w prochu bobrowa czapka, tam kołnierz algierki, owdzie biała broda, wszędzie podruzgotane zabawki. A nad tym wszystkim, jak duchy poległych za wiarę rycerzy, unosiły się jękliwe złorzeczenia pana X i ponure zdumienie stróża, który teraz dopiero zrozumiał, że nie zarobi w cyrkule trzech rubli za schwytanie złodzieja. Pan X podobno przysiągł sobie, że już nigdy nie będzie udawał świętego Mikołaja, roznoszącego grzecznym dzieciom zabawki. Ale choćby nawet nie przysięgał, można być pewnym, że obietnicy dotrzyma. Bolesny upadek świętomikołajskiej tradycji jest dopiero początkiem całego szeregu upadków, jakimi upamiętnił się tysiąc osiemset osiemdziesiąty ósmy grudzień. Nie wiem, czy w odpowiedziach na ważne pytanie XIX wieku: „W jaki sposób panny mają... wychodzić za mąż?”, znajduje się następna: Panna, pragnąca wyjść za mąż, powinna być... poetyczna, więcej lub mniej, co zależy od natury grona otaczających ją młodzieńców. Na wszelki zaś wypadek powinna umieć dobrze na pamięć ze trzydzieści wierszy z Krasińskiego i ze sto Słowackiego, no i naturalnie używać tego w porę. Nade wszystko zaś dobrze jest „posiadać fortepian”; tam bowiem, gdzie przeładowane różnoimiennymi elektrycznościami serca milczą, - 9  fortepian odgrywa rolę drutu, po którym czy przy którym porozumienie się następuje najłatwiej. Trzeba tylko muzykę zastosować do atakowanego osobnika. Jeżeli jest nim młody człowiek jowialny i wesoły, dla którego maj życia mieści się w karnawale, młoda osoba może go ujarzmić choćby poleczką, dyskretnie odegraną, lub marzącym walczykiem; dobrze jest, ażeby przy tej okazji paliła się lampa z kloszem niebieskim. Jeżeli młodzian sam nieco poetyzuje i przy lada okazji poci się zgrabnymi wierszykami, można mu zadać coś z Mendelssohna. Jeżeli włada przekrzyczanym tenorem lub zakatarzonym barytonem, Verdi będzie skuteczniejszy. A jeżeli posiada duszę wulkaniczną i melancholijny temperament, kilkanaście taktów z Beethovena, zakończonych frazesem: „Ach, jak mnie to drażni!...”, wystarczą. Albo natychmiast padnie do nóg, albo — nie myśli o wiązaniu się kościelnymi ślubami; no, a z takim frantem nie ma co gadać... Fortepian, osobliwie kosztowny i renomowanej fabryki (poparty odpowiednią hipoteką), bywał dotychczas niejednokrotnie pośrednikiem przy rozwiązywaniu zawiłych wątpliwości miłosnych. Świadczą o tym komedio-, a nade wszystko romansopisarze, którzy w krytycznych chwilach sadzali j ą przy fortepianie władnym, cudzym lub wynajętym, jego — na taburecie, obok niej; na niebie umieszczali księżyc, za oknem słowika i... jazda!... Byle tylko panna dotknęła wysmukłymi palcami klawiszów, rebus miłosny rozwiązywał się natychmiast, bez względu na cyniczny wiersz Syrokomli, który zapewne przy podobnej okazji zaśpiewał: Moja panno, nie bij w klawisz, Bo tym chłopców nie zabawisz! Papo dla kochanej córki Znosi polki i mazurki... Poproś lepiej, panno, taty, Niech ci znosi asygnaty. Bądź, jak bądź — on, o n a i fortepian, miłość i fortepian, oświadczyny i fortepian (czasami komornik i fortepian), były to pojęcia jak najściślej związane ze sobą. Były!... Bo dziś... „Mieliśmy sposobność — poetyzuje «Kurier C odzień- 10  n y» — oglądać dziś w składzie fortepianów Gebethnera i Wolffa aparat do gry na fortepianie... Potrzeba tylko założyć we właściwym miejscu kółko opatrzone odpowiednimi dziurkami, a następnie kręcić korbą i...” To „i...” jest znaczące i niebezpieczne dla panien, które miałyby zamiar atakować przedstawicieli brzydkiej płci — fortepianem. To „i...” znaczy, że na „kółkach opatrzonych odpowiednimi dziurkami” może znaleźć się i dyskretnie odegrana poleczka, i rozmarzony walc, i coś z Verdiego, z Mendelssohna, a nawet Beethovena... To „i...” jest zabójcze, oznacza bowiem ani mniej, ani więcej, tylko kompletny upadek fortepianu w rzeczach dotyczących edukacji panien, w sprawach sercowych, w sposobach wychodzenia za mąż i tak dalej. Czymże bowiem jest owe „kółko opatrzone odpowiednimi dziurkami”?... Jest... tylko kółkiem, które nie we wszystkich wprawdzie, ale w niektórych wypadkach może zastąpić „młodą osobę z talentem”. Ubywa tedy pannom myślącym o wyjściu za mąż jeden z potężnych sposobów działania na poetycką młodzież. Ubywa, gdyż kręcić korbą przy fortepianowym aparacie potrafi nie tylko dziewica, ale jej młodsza siostra w krótkiej sukience i jej starsza siostra, której wdzięki więdną jak liść „pod pocałunkiem mroźnego wiatru”, i jej ciotka, która już troszczy się o to, gdzie najtaniej nabyć można garnitur sztucznych zębów... Co mówię?... Maszyna fortepianowa sprawiła to, że od końca grudnia 1888 roku dźwiękami fortepianu czarować nas mogą nie tylko panny na wydaniu i ich rodzina, ale nawet ich lokaje, ich pokojówki, ich kucharki, a nawet... pieski, o ile znajdują się w domu... Trzeba tylko korbę zastąpić bębnem, takim, jakiego używają na przykład w kuchniach do obracania rożna z pieczenią. Doniosłość zaś odegrywanych utworów zależeć będzie nie od poetyczności dziewicy w danej chwili ani nawet od pieniędzy, jakie wydała na edukację muzyczną, ale — od siły zwierzęcia obracającego bęben... Polkę lub walca zagra wówczas nawet duża papuga, Verdiego lub Mendelssohna pinczer albo charcik angielski. I tylko do Beethovena trzeba będzie użyć pudla albo buldoga. 11  Ale za to jak szczęśliwymi będą mieszkańcy Warszawy nie potrzebując już nurzać się i topić w oceanie gam i wpraw, którymi dziś są udręczani przez grające sąsiadki! Na co gamy, na co wprawy, po co nauczyciele muzyki, biorący choćby po kopiejek trzydzieści za godzinę... jeżeli za pieniądze, wydane na rozwinięcie muzykalnych instynktów młodej panienki, można będzie kupić wcale dobry aparat automatyczny i tyle kółek z odpowiednio umieszczonymi dziurkami, ile znajduje się na świecie muzykalnych utworów. Myli się jednak ten, kto sądzi, że pasmo ruin, które zasypały schyłek roku 1888, skończyło się na upadku fortepianu. Upadło coś donioślejszego od fortepianu, coś poetyczniejszego od Verdich i Mendelssohnów, upadła... turniura!... Stało się to w sposób bardzo prosty, jak wszystkie wielkie wypadki na naszej planecie. „Deszcz — mówi o potopie Biblia — padał przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy i wyplenił wszelką duszę żywiącą...” „Na balu w pałacu ministra spraw wewnętrznych — mówi sucho telegram — wszystkie panie ukazały się bez turniury...” „Bez turniury!...” Czy rozumiecie całą potęgę tych wyrazów? I dziwić się, że na parę lat przedtem fabryka stali, niegdyś istniejąca na Pradze, uciekła aż do Krzywego Rogu... Jej właściciele i dyrektorowie czuli, że lada miesiąc, lada rok, stalowe druty, ozdabiające tyle milionów żeńskich istnień, staną się zbytecznymi. A w takim razie na co zda się stal, jej fabryka i jej robotnicy? Dziwny zbieg wydarzeń. W tej samej chwili, kiedy turniura z wesołego świata mody przeszła w smutną krainę cieniów, ultrakonserwatywny „Grażdanin” na cztery głosy począł zalecać przywrócenie kary cielesnej. Czyby płeć piękna zrzekła się swoich pancerzy na benefis płci brzydkiej?... O serce kobiece, jakieś ty domyślne i jakieś ty subtelne. Trzeba jednak przyznać, że turniura zrobiła wszystko, co potrzeba, ażeby jej żałowano. I jak konający Cezar zapisał ludowi swoje ogrody i pałace, tak dogorywająca turniura ostatnie chwile władzy nad światem upamiętniła dobrymi uczynkami, przynajmniej w Warszawie! - 12  Figlarny czytelnik domyśla się, że mam na myśli proces „wysiadywania” na cele dobroczynne, który tak szczęśliwie został zastosowany przy końcu ubiegłego roku. Dla celów dobroczynnych robiliśmy już niejedno. Chodziliśmy, kwestując, po domach; potem urządzaliśmy koncerta, loterie, teatry amatorskie, nawet odczyty. Ale dopiero w grudniu roku zeszłego siedzieliśmy... także na cel dobroczynny. A siedzieliśmy już nie tylko w resursach, cyrku, salach redutowych i w ratuszu, ale nawet w prywatnych sklepach, ocierając tym sposobem ciche łzy nędzy i pracując nad przywróceniem zdrowia tym biednym osobnikom, które nie umrą do czerwca roku przyszłego. Błogosławiona turniura! I doprawdy ciekawa jest rzecz, jakiego sposobu użyje dobroczynność w roku bieżącym, ażebyśmy nie potrzebowali żałować upadku tej interesującej części ubrania?... Ale dość już z upadkami, mamy bowiem obecnie rok 1889, który rozpoczął się całkowitym zaćmieniem słońca i wynalezieniem jeszcze jednego gatunku prochu przez Nobela. Ten nowy proch podobno wcale nie wydaje dymu; szczęśliwi więc ci, którzy od niego zginą: nie będzie ich przynajmniej gryzło w oczy... Nr 14; dn. 14 stycznia Sprawa kukizowska: dwoje przestępców, a trzy ofiary. — Niepowodzenie Karolińskiego v. Sanockiego. — „Ateneum” o „wykolejonych”. — Źródło wykolejeń i lekarstwo. — Wystawa sztuk pięknych. W dniu dzisiejszym rozpoczyna się we Lwowie proces o usiłowane morderstwo z celem grabieży. Ofiarą napaści jest ks. Tchórznicki, skąpiec, posiadacz parukroćstutysięcy guldenów majątku; pobudką zbrodni naturalnie pieniądze, a domniemanymi aktorami — Maria i Aleksander Strzeleccy, matka i syn, właściciele zrujnowanej i zadłużonej wsi Kukizowa. Poszlaki są silne. Pominąwszy dowody materialne: krew w ich mieszkaniu, pieniądze, plątanie się w zeznaniach, chęć zwalenia - 13  sprawy na cudzy kark, trudno z aktu oskarżenia nie spostrzec, że zbrodni dokonali ludzie inteligentni, po głębokim namyśle, chociaż nie doświadczeni. Kradzieże i morderstwa nie stanowią żadnej osobliwości na tym padole. Sprawa jednak kukizowska ma parę punktów rzeczywiście niezwykłych. Ale najtragiczniejszym jest ten, że winowajcy, o ile wina będzie im dowiedziona, są zarazem ofiarami... Ofiarami przesądów, pielęgnowanych przez ich sferę towarzyską. Bo prawda, że majątek Strzeleckich był zadłużony, ich dwór zrujnowany, a z secin morgów, stanowiących własność hipoteczną, może ledwie jakiś dziesiątek należał do nich rzeczywiście. Lecz każdy chłop, na tej piędzi ziemi, w tym dworze z powybijanymi oknami i drzwiami, podpartymi masielnicą, żyłby szczęśliwie. Miałby co jeść, gdzie spać, miałby zgrzebną koszulę i sukmanę na karku, wychowałby dzieci i przy końcu życia może by dokupił jakieś kilkanaście morgów. Ale to zrobiłby i — dodajmy — mógłby zrobić tylko chłop! Od pana zaś Strzeleckiego społeczność wymagała czegoś więcej. On musiał mieć powóz, choćby stary, konie cugowe, choćby podobne do szkieletów, służbę, choćby obdartą i głodną... On musiał jeszcze chodzić na koleżeńskie zabawy, bywać w sąsiedztwach, imponować lwowskim „kołtunom”. Na to wszystko trzeba było dochodów większych niż kukizowskie, zatem — syn i matka brnęli w długi. Gdy zaś wierzyciele ścisnęli swoje mieszki, pozostało jedno z dwojga: albo wziąć się do chłopskiej pracy i chłopskiego trybu życia, czyli „zhańbić się ” wobec swojej sfery, albo ograbić skąpego proboszcza. Strzeleccy nie chcieli „zhańbić się” pracą i życiem w niedostatku, więc, jak twierdzi akt oskarżenia, wybrali zbrodnię. Byli, widać, pewni, że sfera towarzyska, o którą im chodziło, przyjmie ich z otwartymi rękoma i sama wejdzie do ich nowego dworu. Choćby na każdym guldenie wydawanym przez nich czerwieniła się plama krwi, choćby w każdym kącie nowo zbudowanego dworu ukazywał się cień zabitego proboszcza. - 14  Taki, niestety! panuje duch nie tylko w Galicji, ale w całym ucywilizowanym świecie... „Miej pieniądze, jeżeli chcesz mieć prawo wstępu do towarzystw reprezentujących szyk i wesołość. A skąd masz te pieniądze: czy z wyzysku ludzkiej pracy, czy z oszustwa, kradzieży lub morderstwa — o to cię nie zapytają...” Nie ma też roku, ażeby w salonach albo eleganckich klubach Paryża, Londynu, Berlina, Wiednia, Rzymu nie aresztowano jakiegoś „członka” pod zarzutem kradzieży czy szacherki. Wówczas inni członkowie są zgorszeni, narzekają na upadek moralności, ale zasada: „Miej pieniądze z jakiegokolwiek źródła, byłeś je miał”, wciąż obowiązuje. Ponieważ miasto nasze nie chce być gorszym od Kukizowa, więc w tym czasie, kiedy Strzeleckim wręczono akt oskarżenia, u nas również „ktoś z inteligencji” pokusił się także o zamach morderczy z celem grabieży. Był to pan Sanocki, vel Karmiński, młodzian, który nawet zawadził gdzieś o uniwersytet. Przypomniał on sobie, że Prusacy za pomocą karabinów zdobyli pięć miliardów franków. Lecz że miał do dyspozycji ledwie jeden lichy rewolwer, więc, umiarkowany w żądaniach, postanowił zarobić nim tylko pięć tysięcy guldenów. Mały dochód, ale też i niewielka praca. Wykonywając swój plan strategiczny, posłał tedy po inkasenta jednego z banków i kazał mu przynieść sporo gotówki „do wymiany”, w chwili zaś gdy obładowany złotem pan Pomper zasiadł przy gościnnym jego stole, Karmiński vel Sanocki przystąpił do manewrów taktycznych. Zarzucił panu Pomperowi na szyję stryczek, potem buchnął do niego parę razy z rewolweru i zdawało się, że sprawa jest na najlepszej drodze... Zapomniał wszelako biedak, że ma do czynienia z panem Pomperem, który obyczajem wszystkich mężnych, gimnastycznym ruchem skoczył do okna i wybiwszy szybę wniebogłosy począł wzywać ratunku. Koniec fatalny. Sumienie bowiem publiczne, reprezentowane przez stróżów i przechodniów, wyłamawszy drzwi lokalu, w tak energiczny sposób zaprotestowało przeciw poglądom Karmińskiego na kwestię rewolwerowych zarobków, że na podłodze znalazły się ślady krwi. Trudno się też dziwić, że oszołomiony niepowodzeniem Karmiński chciał w pierwszej chwili sam wystąpić ze - 15  skargą: przeciw Pomperowi o robienie hałasów, przeciw stróżom i przechodniom o najście domu połączone z czynnymi obelgami, a przeciw gazetom o obrazę honoru. Zdaje się, że sprawę kukizowską i akcję: Karmiński contra Pomper miał na myśli pan K. pisząc w styczniowym „Ateneum” artykuł pt. Wykolejeni. Cóż to są ci „wykolejeni”? „Są to ludzie — mówi p. K. — którzy stracili dyszel w głowie i nie mogą nagiąć się do warunków życia ani jakichkolwiek porządków towarzyskich. Nie zagrzeją oni miejsca nigdzie, co robią, robią niedbale, zdeprawowani fizycznie i moralnie stają się niezdatnymi do żadnej systematycznej pracy, po czym szpital lub więzienie przyjmuje ich na opiekę.” „Czym się te lilie odziewają? co te ptaki niebieskie jedzą?” — pyta autor i zaraz objaśnia: „Stosownie do stanu, z jakiego pochodzą, i do ukształcenia, jakie odebrali, uprawiają sport rozmaity. Jedni siedzą jako rezydenci u krewnych, drudzy wędrują po jarmarkach, inni konkurują o posażne panny, tamci fabrykują piorunujące odezwy przeciw wyzyskiwaczom lub snują polityczne galimatiasy. To wyższe piętro; na niższym mieszkają wydrwigrosze i urwiszę. Cechującym ich znamieniem jest gra, a szczególniej szulerka; sypiają długo i we dnie, a dopiero w nocy ptactwo to żeruje. [...] Nie należą oni jeszcze do złoczyńców, których kodeks karny wylicza, ale bardzo wąziuchna miedza dzieli ich od tych ostatnich. Są to ludzie wykolejeni z karbów moralnych, próżniacy, szlifibruki, zmyślający nieszczęścia dla obudzenia litości, czasem pokorni aż do wstrętu, kiedy indziej zuchwali i bezczelni.” Po tej charakterystyce łatwo zrozumieć, że inteligentni przestępcy, jak Strzeleccy, Karmińscy, rozmaici kantorowicze uciekający z pieniędzmi pracodawców, różni samobójcy — rekrutują się z gromady wykolejonych. Jest to gatunek liczny, mnożny, niebezpieczny, a więc interesujący. Skąd biorą się na świecie tacy ludzie? Pan K. za główną przyczynę ich istnienia uważa „dziedziczność”. Między wykolejonymi bowiem często spotykamy ludzi z pewną ogładą i szkolną, i towarzyską, nie można więc zjawi- 16  ska tłumaczyć „brakiem' edukacji”. Dziedziczność ta jednak nie polega na przynoszeniu ze sobą na świat gotowych występków, ale — pewnych dążności, które w złym otoczeniu rozwijają się. Za grunt, który sprzyja plemności istot wykolejonych, pan K. uważa: dom, literaturę i sztukę, wreszcie — społeczeństwo na wielką skalę, w którym żywe przykłady oddziaływają silniej w złym aniżeli w dobrym kierunku. Spomiędzy czynników wyliczonych przez pana K. kto wie, czy nie najsilniejszy nacisk należałoby położyć na pewną sumę wyobrażeń społecznych, które tworzą tak zwaną „opinię publiczną”. Owa to bowiem opinia jest źródłem nie tylko bieżącej, przeciętnej literatury i sztuki, ale jest jeszcze tym przewodnikiem, który zwykłej jednostce wskazuje dobrą lub złą drogę, nawet bez udziału literatury i sztuki. Przez ile to wieków na przykład u nas były w pogardzie rzemiosła i handel, ile to dziś ludzi tylko opinia pcha do gimnazjów zamiast do szkół fachowych, ilu to wyrosło próżniaków, a ile zginęło majątków dzięki owej opinii, która pomiatała pracą i płaszczyła się przed zbytkiem?... Każdy człowiek jak wahadło oscyluje między dwoma obowiązkami życia: jednym jest praca, drugim użycie w miarę sił i środków, ale za pracę. Tymczasem u nas istnieją całe klasy społeczne, dla których jedynym celem jest: szyk, wygoda, dostatek, zabawa — słowem — użycie, pracę zaś uważa się za klęskę i hańbę. Dopóki wyznawca tej teorii posiada majątek lub opłacające się stanowisko — wszystko idzie dobrze. Nudzi się biedak, choruje, ale — jeszcze nie popełnia występków. Lecz gdy jego wyobrażeniom o szyku i stosunkach towarzyskich nie odpowiada należyty dochód roczny, gdy musi wydawać więcej, niż ma, a następnie już i to, czego nie ma i mieć nie będzie, wówczas staje się człowiekiem „wykolejonym” i powiększa własną osobą tą armię, spośród której wychodzą przestępcy. Sądziłbym, że dla uleczenia społeczeństwa z choroby „wykolejonych” nie tyle należałoby myśleć o poprawie dzienników, powieści, teatru itp., ile o tym, ażeby zmieniły się nasze poglądy na pracę. Dopóki elegancki próżniak będzie miał pierwszeństwo 2 — Prus, Kroniki, t. XII - 17  przed pracownikiem, dopóki będziemy bratać się z ludźmi, o których wiadomo: gdzie wydają pieniądze, lecz nie wiadomo, skąd ie biorą, dopóki zamiast zasady: „każdemu wedle jego stosunków i wydatków”, nie postawimy zasady: „każdemu wedle jego zdolności i pracy”, dopóty społeczeństwo musi przyjmować na siebie winy „wykolejonych” i występki Strzeleckich i Karaimskich. Każdy bowiem z nich może powiedzieć: — Jakąkolwiek mam naturę — gorszą czy lepszą — byłbym inny, gdybyście mnie gwałtem nie wpychali na złe drogi, gdybyście nie uczyli sposobbm poglądowym, że o wartości człowieka nie stanowi jego charakter i czyny, ale jego wydatki i stosunki. Ponieważ, według „Ateneum”, do czynników wykolejających człowieka należy sztuka, najwłaściwiej więc zakończyć kronikę wizytą w Towarzystwie Sztuk Pięknych. Znajduje się na niej w tej chwili „nowość sezonowa”, mianowicie: środkowy salon wzdłuż, wszerz, z góry na dół i z dołu do góry zapełniony obrazami „na konkurs”. Ponieważ jednak znawstwo sztuki i wyrokowanie o jej objawach stanowi wyłączny przywilej tych, którzy 1. płacą rs 5 rocznej składki na rzecz Towarzystwa, 2. nie zapomną we właściwym czasie przyjść na sesję, więc... Więc konkurs już został rozstrzygnięty pierwej, nim obrazy miała czas obejrzeć publiczność i wypowiedzieć o nich uwagi. Stanisław Witkiewicz, może jeden z najgłębszych, jacy są, krytyków malarstwa, polemizując z Towarzystwem Zachęty o odrzucone przez nie obrazy Chełmońskiego („Życie”, nr 1), uronił mimochodem dość osobliwe zdanie: „Astronomowie twierdzą, że takich konstelacji, jakie są w tym obrazie (Chełmońskiego) nie ma na niebie rzeczywistym, że to na chybił trafił narzucone punkciki, jest to zarzut nie dotyczący artystycznej wartości obrazu. Prawda w sztuce nie zależy od prawdziwości sytuacji przedstawionej — niebo Chełmońskiego z całym swoim nieporządkiem astronomicznym jest zupełnie prawdziwe.” - 18  Zapewne, jeżeli Chełmoński miał zamiar przedstawić ko$iec świata i chaos wszystkich rzeczy. Jeżeli jednak chodziło mu o niebo takie, na jakie od paru tysięcy lat patrzą ludzie, wówczas należało mu pilnować się astronomicznych porządków. „Rozrzucone punkciki” zamiast konstelacji, pomieszczenie Oriona na niebie czerwcowym albo Herkulesa w grudniu jest takim samym skandalem, jak wymalowanie rogów koniowi albo drzew pomarańczowych na szczycie Świnicy. Malarzom jednak bardzo trafia do gustu „prawda artystyczna” zamiast realnej, czego liczne dowody spotykamy między obrazami nadesłanymi na konkurs. Oto jest Pierwszy śnieg... Las, kilka dzików i wrona. W dali księżyc bardzo bliski nowiu, który zatem powinien być tuż przy słońcu. Ale artysta gardzący „niebem astronomicznym” umieścił księżyc przed widzem, a słońce za widzem, jak tego dowodzą szczyty drzew, nieco jeszcze oświetlonych. Oto trzy aniołki. Jeden z nich umieszczony na prawo ma taką minę, jakby z listu Ha joty przeczytał ustęp: „Poniżej gardła zrobiło mi się raptem pusto, a potem wnet bardzo pełno...” Oczywiście, aniołek doznaje w tej chwili pierwszych symptomów choroby morskiej, jest więc aniołkiem chorym. Na obrazie jednak, dzięki zasadzie „prawdy artystycznej”, nazywa się „aniołkiem modlącym się”... Oto grupa kobiet i mężczyzn ubranych w kostiumy z końca zeszłego wieku. Widzimy upudrowane twarze, kolorowe aksamitne fraki, źle wyprane pończochy, obrus od Brajbisza itd. Są to oczywiście aktorzy, którzy robią próbę ze świeżo nadesłanymi im kostiumami. Tak mówią ich postawy i fizjognomie. Ale ponieważ prawda życiowa nie obowiązuje malarzy, więc obraz nosi tytuł: Król się bawi. Czym on się bawi? Czy brakiem własnych łydek, czy tym, że jego dworzanin w fiołkowych spodniach ma szpadę przy lewej nodze i lewą kieszeń wypchaną zapewne drobnymi przedmiotami z królewskiej szkatułki lub jego go to walni? Równie pysznym jest wyjątek z opery Mojżesz. Prawodawca ludu izraelskiego (basso profundo) po powrocie z góry Synai śpiewa arię. W głębi obrazu corps de balet ubrany... tylko we 2* - 19  włosy, tańczy scenę uwodzenia, na prawo dwu obdartych Żydków z Tykocina pod namiotem nie mniej obdartym grają w kości. Albo — Nad kolebką... Mężczyzna w czerwonych spodniach, pończochach, w czerwonej kurtce i takimże płaszczu, duma nad dzieckiem w kołysce. Ten pan jest oczywistym katem: świadczy stojący za nim miecz, nawet zakrwawiony w pobliżu rękojeści (w owych bowiem czasach ścinano głowy nie klingą, ale rękojeścią). Ale co ten kat robi nad kolebką, czym się martwi, co znaczy?... o tym Bogu jednemu wiadomo. Ponieważ jednak „prawda artystyczna” jest (płótno, ramy, farby), więc — można zapomnieć o braku treści. W ogóle jednak konkurs prezentuje się dość przyzwoicie. Szczególniej dobrze wyglądają sceny z życia chłopskiego, gdzie „prawda artystyczna” więcej jakoś godzi się z prawdą realną. Pierwszą nagrodę, bardzo słusznie, otrzymał pan Wacław Szymanowski za obraz: Kłótnia Hucułów, malowany z ogromną siłą, plastyką i- prawdą. Ten nie potrzebuje komentarzy, dość bowiem spojrzeć, ażeby poznać, że chodzi tu nie o kwestie historyczne czy społeczne, wymagające tomu objaśnień, ale — że jacyś ludzie kłócą się, i to energicznie. Jest to jeden z najlepszych obrazów, jakie widzieliśmy na naszej wystawie. Nr 20; dn. 20 stycznia Prace etnograficzne obu „Kurierów”. — Kanalizacja w Towarzystwie Kredytowym Miejskim i w Towarzystwie Lekarskim. — Odezwa „Wszechświata”. Zdaje się, że w dniu dwudziestym stycznia mamy już prawo sformułować ogólny pogląd na początek roku 1889. Otóż zaczyna się on poważnie, a nawet więcej niż poważnie, bo — etnograficznie. Odkładając na później powagę, zajmiemy się naprzód etnografią. „Kurierowi Warszawskiemu” nadesłano w tych dniach aż spod Częstochowy ludzką czaszkę. Redakcji tego właśnie było potrzebo  ba. Więc na cześć nowego nabytku wydała bal „z Mierzwińskim” i postanowiła wezwać całą Europę do sprawdzenia niezwykłego faktu, że: w takim a takim piśmie znajduje się ludzka czaszka. Zważywszy jednak, że Europa, aczkolwiek chciwa wrażeń, może nie łakomić się na oglądanie czaszek dziennikarskich, redakcja uznała za konieczne znaleziony pod Częstochową przedmiot awansować na „czaszkę wojownika rasy skandynawskiej”, o której to rasowości czy wojowniczości mają świadczyć „liczne szramy”. Dziś koledzy nasi mają kłopot. Każdej bowiem nocy, w porze układania rannego numeru, zgłasza się do redakcji jakiś nieboszczyk chcący sprawdzić, czy: czaszka „wojownika rasy skandynawskiej” nie jest jego własnością. Były już śmiertelne szczątki heidelberskiego studenta, który miał w życiu dwadzieścia pojedynków. Był „brat łata”, który od czasów Jana Kazimierza do Stanisława Augusta chadzał z szerpentyną i rąbał się na każdym sejmiku i jarmarku. Był nareszcie monachijski filister, któremu za życia rozbito czterdzieści kufli na głowie. Z wojowników jednak „rasy skandynawskiej”, jacy zginęli pod Częstochową, dotychczas nie zgłosił się żaden. Oni bowiem, będąc żołnierzami armii regularnej, nie mieli prawa narażać swoich czaszek na „liczne szramy”, które dowodzą nie tyle wojennych zamiłowań albo „rasy^ skandynawskiej”, ile raczej częstych awantur po knajpach. Wobec etnograficznych zdobyczy „Warszawskiego” — „Kurier Codzienny” nie mógł pozostać w tyle. Postanowił nawet zakasować kolegę i w tym celu:’ 1) kazał sobie nie tylko spod Częstochowy, ale nawet z San Francisco nadesłać: 2) wiadomość dotyczącą nie wojownika, bo ci zwykle bywają zadłużeni, ale — bogacza, który umarł bez testamentu; 3) aby tym goręcej zainteresować czytelników, „Kurier Codzienny” donosi, że ów bogacz, nazywający się Philips vel Martin, urodził się w okolicach Wilna; 4) ażeby nareszcie pobić współzawodnika nawet wyższością rasy, napomknął, iż „pochodzenie zmarłego jest semickie”. - 21  Wobec tak silnych strzałów „Kurier Warszawski” zdecydował się ukryć swoją „czaszkę skandynawską” w archiwum redakcji i milcząc przyznać zwycięstwo „Codziennemu”. Nie ma jednak róży bez cierniów. Wprawdzie bowiem naszej redakcji nie nachodzą nieboszczyki, ale za to szturmują do niej żywi. Każdy z nich rad by odziedziczyć jakąś schedę bodajby w San Francisco i prawie każdy miał krewnego Filipa czy Marcina, który zniknął bez wieści, a więc mógł znaleźć się nawet w Kalifornii i tam zrobić majątek. Wprawdzie niektórym z interesantów przeszkadza „semickie pochodzenie” zmarłego bogacza. Radzą więc sobie w sposób bardzo prosty i — nie wierzą w to. „Zaginiony stryj mój, Filip — pisze jeden z reflektantów — istotnie opuścił kraj, ale Semitą nie był...” „...Kochany nasz dziadek Marcin — objaśnia drugi — mógł zrobić majątek w Ameryce; muszę jednak zastrzec, że był on od niepamiętnych czasów szlachcicem...” Jedna zaś z pięknych czytelniczek, nie ograniczając się na przeczeniu, wprost zarzuca redakcji oszczerstwo i woła: „...Może szanowny autor, który tak śmiało twierdzi, że świętej pamięci Filip-Marcin, dwóch imion, niewiadomego nazwiska, był Semitą, może autor zechce objaśnić nas: w jaki to sposób przekonał się o jego semickim pochodzeniu?...” Cóżkolwiek bądź, ruch, wywołany w społeczeństwie przez dwa jego przodujące organa, może wzmocnić już i tak silne u nas zamiłowanie do studiów etnograficznych. Należałoby tylko skorzystać z okazji i ogłosić odpowiednie konkursy w tym na przykład rodzaju: Czym różnią się czaszki wojowników „rasy skandynawskiej” od czaszek choćby filistrów niemieckich? Jakim sposobem można poznać, że umierający bez testamentu bogacze są „pochodzenia semickiego”? Nb. Pierwszeństwo, przynajmniej w naszym „Kurierze”, będą miały rozprawy pisane przez damy. Po dyskusjach w Towarzystwie Kredytowym Miejskim, gdzie tout au plus dowiedziono, że kanalizacja Warszawy jest niemiłą dla powonienia, szkodliwą dla zdrowia, a zabójczą dla właści- 22  cieli domów, ten sam temat wytoczony został przez opinią Towarzystwa Lekarskiego. Tu kwestia stanęła od razu na innym gruncie, a mianowicie: Kanalizowanie nie jest bynajmniej wynalazkiem zrobionym w Warszawie. W Europie bowiem i Ameryce skanalizowano już około setki miast i wszędzie stwierdzono jeden fakt, że: „Śmiertelność i chorobliwość skutkiem kanalizacji zmniejsza się”, pod warunkiem jednak, że skanalizowane są nie tylko ulice, ale i domy. Po tym twierdzeniu następuje krótki rachunek: „Gdyby skutkiem skanalizowania miasta (a więc i jego domów) śmiertelność w Warszawie spadła tylko o sześć na tysiąc, wówczas mielibyśmy co roku mniej o dwa tysiące siedemset osób zmarłych, mniej o osiemdziesiąt jeden tysięcy chorych i mniej o milion sześćset dwadzieścia tysięcy dni choroby.” Innymi słowy. Przypuszczając, że każdy warszawianin ocalony od śmierci, produkuje tylko za rs czterysta wartości, a każdy dzień choroby pochłania tylko rs jeden, kop. pięćdziesiąt, mielibyśmy oszczędności: na zmarłych rs milion osiemdziesiąt tysięcy, na chorych rs dwa miliony czterysta trzydzieści tysięcy, razem rs trzy miliony pięćset tysięcy rocznie. Jest to rezultat, bardzo zresztą prawdopodobny, wobec którego lamenta gospodarzy domów muszą usunąć się na drugi plan. Prawda, że kanalizacja domów należy do rzeczy kosztownych i dla gospodarzy uciążliwych; lecz na to jest sposób: w długoterminowych pożyczkach z możliwie niskim procentem. Ale żeby dla ocalenia trzech tysięcy rs jednorazowo na domu miasto traciło trzy miliony rs i dwa tysiące siedemset ludzi rocznie, to już żaden rachunek. Inną poważną sprawę na powinszowanie Nowego Roku wytoczył „Wszechświat”, tygodnik poświęcony popularyzowaniu nauk przyrodniczych. Głos jego da się streścić w niewielu słowach. „Publiczność nasza w ogóle nie lubi nauk przyrodniczych; woli romanse albo kalendarze humorystyczne. Wprawdzie obok milionów zwykłych śmiertelników znajduje się około dziesięciu - 23  tysięcy ludzi, których byt materialny związany jest z postępami przyrodoznawstwa (rolnicy, przemysłowcy, lekarze), ale i ci... nie zajmują się naukami przyrodniczymi. Skutek jasny. Książki, traktujące o tych działach ludzkiej wiedzy, nie rozchodzą się, liczba autorów i badaczy musi się zmniejszyć i — w końcu dojdzie do zera. To byłoby fatalne, a na to się zanosi. Wyobraźmy sobie Robinsona, który zamieszkawszy pustą wyspę, nie starałby się jej poznać. Co w takim razie będzie jadł, w co się odzieje, gdzie zaśnie, czym ubezpieczy się od możliwych niespodzianek ze strony klimatu i zwierząt?... Rzecz prosta, że ten nieopatrzny Robinson po kilku dniach uczuje potrzebę powieszenia się, a i wtedy jeszcze będzie musiał «poznać», która z suchych gałęzi utrzyma go? Człowiek na tym świecie jest jak Robinson na swej wyspie: ze wszystkich stron otacza go natura i jej tajemnicze prawa, od których zależą wszystkie jego radości i cierpienia, cały byt, cała przyszłość. Czy mieszkamy jak ludzie spokojni i dobrze myślący na powierzchni ziemi, czy śladem warchołów wznosimy się w powietrze, czy jak krety ryjemy się w skałach, zawsze i wszędzie ogarnia nas natura niby ocean rybę. Uciec od niej nie można, bo ona jest tym ciepłem, światłem, powietrzem i pokarmem, które utrzymują nasze życie, tym deszczem i śniegiem, który nas udręcza, kamieniem, z którego wznosimy mieszkania, żelazem i drzewem, z których wyrabiamy narzędzia. Całe życie nasze od pierwszego krzyku do ostatniego tchnienia jak najściślej związane jest ze zjawiskami natury. Niechby atmosferze przybyło trochę więcej kwasu węglanego, człowiek i wszystko, co się rusza, musiałoby zginąć. Brak wapna albo potażu w gruncie robi go jałowym, kropla wody z bagien nadgangeskich szerzy cholerę... I na odwrót: wszystko, co stanowi chlubę i potęgę cywilizacji, począwszy od busoli kończąc na machinach parowych i telegrafach, wszystko to polega na umiejętnym zbadaniu i opanowaniu sił przyrody...” Tak mówiłem natchniony, a musiałem mówić przekonywająco, skoro słuchacz mój wpadł w entuzjazm i zawołał: - 24  — Masz pan rację, musimy zaszczepić u nas gust do nauk przyrodniczych, a wiesz pan, w jaki sposób? Oto wszystkie „Wszechświaty”, „Pamiętniki Fizjograficzne”, Fizyki, Botaniki i tak dalej będziemy dołączali jako nadzwyczajne dodatki... do „Kuriera Świątecznego” i „Muchy”. Nr 36; dn. 5 lutego Brak nowin. — „Pamiętnik Fizjograficzny” i los naszych uczonych. — Nielepiej dzieje się dziennikarzom wobec spółek. — Sprawa kukizowska po osiemnastu posiedzeniach. — Galicyjska ustawa służbowa i jej praktyczne skutki. Nie dawniej jak przed kilkoma godzinami miałem honor rozmawiać z bardzo dystyngowaną damą. Przywitanie było oryginalne. Ledwie blask jej słonecznych spojrzeń oświetlił moją nicość, zapytała: — No i cóż?... — Jak to cóż?... Widzę panią, więc — jestem, jakby powiedział Kartezjusz. — Nie o to mi chodzi, czy pan jesteś, ale o to: co słychać? — Słychać tylko jedną rzecz: niebiański głos pani, zresztą nic. — Jak to nic, a Paryż?... — W Paryżu wieża Eiffla pochyliła się na dwa centymetry, ale obecnie jest doprowadzona do porządku. Ordo est anima mundi, porządek jest duszą świata, jak mawiali starożytni. — A Boulanger? — Jaki Boulanger? Boulanger jest mitem; w rzeczywistości nie ma żadnego Boulangera... Jeżeli jednak chodzi pani o doniosłe wypadki, które dopiero będą miały miejsce w Paryżu... — Właśnie o te mi chodzi — odparła niecierpliwie dystyngowana dama. — Jeżeli tak, więc proszę o sekundę cierpliwości... — Daję panu minutę... — Nawet minutę przyjmę z wdzięcznością i zaczynam. - 25  Otóż jeden z naszych restauratorów wybiera się na wystawę paryską z całym arsenałem, ażeby zaznajomić Francuzów z rozkoszami czysto polskiej kuchni. Ponieważ przestałem wierzyć w istnienie polskiej kuchni, więc czym prędzej pojechałem do jednej ze sławniejszych restauracji, prosząc, ażeby mi pokazano rejestr czysto polskich potraw. Dano mi go i przeczytałem: „Potage — côtelettes — roast-beef — coquilles — vol-au-vent — entre-côte” i tak dalej, i tak dalej. — Ależ, panie — przerwała dama — od dawna wiem, że u nas w każdym przyzwoitym domu i w każdej szanującej się restauracji kuchnia musi być francuską. — W takim razie po co z nią jeździć na wystawę? Chyba w celu pokazania Francuzom, jak smakują francuskie potrawy na polskiej friturze ?... — Nic mnie to nie obchodzi... Ja chcę nowości. — Nowości?... Otóż, jakby w przewidywaniu, że pani zechce nowości, wynaleziono biurko, które zarazem może być... łóżkiem. — Więc cóż z tego? — To, że odtąd będziemy mieli atrament w łóżkach, a pchły w biurkach... — Ależ pan jesteś nieznośny!... Mów pan coś o Berlinie, o... — O Berlinie? Berlin leży nad Spreą. Do roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego pierwszego był stolicą królestwa pruskiego, obecnie jest stolicą cesarstwa niemieckiego. — I tyle? — Tyle. — No, więc powiedzże mi pan co o Wiedniu... — O, bardzo przepraszam... O takich rzeczach... — Wielki Boże, ten człowiek mnie zabija!... — Proszę cofnąć oskarżenie. Zabójstwo przez kodeks kryminalny jest wyraźnie zabronione. — Więc z panem nie ma o czym mówić? — Owszem. Można ze mną pogadać o rzeczach bardzo interesujących, na przykład o „Pamiętniku Fizjograficznym”. — Mów pan o czymkolwiek! Mam pół godziny czasu i muszę go czymś zapełnić, bo moje nerwy... — Tylko, proszę panią, bez żadnych nerwów... Nerwy niech - 26  pani zachowa dla wygody czcigodnego jej małżonka, nie dla mnie. Dystyngowana dama poczęła szarpać chusteczkę ząbkami, białymi jak kość nosorożca, a ja... Proszę uważać, co mówiłem. Dystyngowana słuchaczko! Pani, która masz tak subtelne współczucie, że należysz do pięciu towarzystw opiekujących się ludźmi i do jednego interesującego się losem zwierząt, powinnaś wiedzieć o dwóch polskich naukowych wydawnictwach, które pomimo całej swojej wartości znajdują się w smutniejszym położeniu aniżeli nieprawe dzieci albo przestępni chłopcy. „Druk ośmiu tomów «Pamiętnika Fizjograficznego» — mówi odnośna redakcja — pochłonął rubli dwadzieścia pięć tysięcy, zaś ze sprzedaży wydawnictwa uzyskano nie więcej nad rubli dziesięć tysięcy. Skąd zatem czerpać środków na dalsze powodzenie «Pamiętnika»?... Ludzie dobrej woli, pomóżcie nam przekonać ogół o racji naszego istnienia. Wszak każdy w swym kółku znajdzie kogoś, dla kogo sprawa badania kraju nie będzie obojętna, a drobny wydatek (rs pięć) na przedpłatę «Pamiętnika» nie doprowadzi do ruiny. Czytelnicy (nie dla książki, której czytać nie będziecie, zostawcie ją na półkach szafy, aż dopóki do jej czytania nie dorosną wasi synowie lub wnucy), nie dla książki, ale dla poparcia celów naukowych złóżcie przedpłatę na «Pamiętnik Fizjograficzny».” Odezwa gorąca, nawet za gorąca. Gdyby uczeni nasi, zamiast badać kraj, zgrywali się w karty i naciskani przez komornika 0 zapłacenie długów musieli odwoływać się do ofiarności publicznej, jeszcze i wtedy nie potrzebowaliby przemawiać w tak tkliwy sposób. Przecie datek pięciorublowy na podtrzymanie „Pamiętnika Fizjograficznego” nie byłby żadną łaską ze strony publiczności. Społeczeństwo równie dobrze potrzebuje mieć uczonych ludzi 1 uczone książki, jak tenorów, aranżerów lub własne gmachy dla Towarzystwa Sztuk Pięknych. Jeżeli więc kupno trzyrublowego biletu na bal, składka na naukę tenora, datek na budowę pałacu nie uważa się za dobrodziejstwo, z jakiej racji ma nim być kupno tomu „Pamiętnika” za rs pięć? - 27  Proszę zobaczyć ten „Pamiętnik”. Pietkiewicz pisze w nim o wiatrach panujących w Warszawie, Siemiradzki i Michalski o geologicznej budowie Królestwa, Znatowicz o chemicznym składzie, wody wiślanej, Łapczyński, Błoński, Paczoski M. Twardowska o naszych roślinach, Wrześniowski, Taczanowski o krajowych zwierzętach itd. Zapytasz, pani: co nas obchodzą te badania? Bardzo wiele. Uczeni, przebiegający kraj w celu poznania go, podobni są do armii, która zdobywa nowe terytoria, gdzie, być może, kryją się nieobliczone bogactwa. Kto pani zaręczy, że w którejś z warstw geologicznych, dopiero zanotowanych przez Siemiradzkiego, nie spoczywa żelazo, cynk, miedź, może węgiel, może sól, a choćby tylko doskonała glina i żwir? Kto zgadnie, czy w liczbie roślin, od tylu lat spisywanych przez Łapczyńskiego lub panią Twardowską, nie znajdzie się jakaś tej wartości co: mak, ricinus, wronie oko albo nawet kapusta? Czy wreszcie jakiś mizerny owadzina, zapisany dziś dla osobliwości, nie stanie się z czasem tak użyteczny, jak: kantaryda, jedwabnik, koszenilla? Teoretyczne poszukiwania naukowe są podobne do gry w loterię: dziesiątki tysięcy biletów będzie pustych, a jeden wygra miliony. Narody cywilizowane ciągle robią takie badania, robią ich tysiące co roku w dziedzinie chemii, fizyki, mechaniki, geologii, botaniki itd., itd. Toteż każdy rok daje im jakąś wygraną, która pokrywa wszystkie stawki, a co kilkanaście lat przynosi zyski nieobliczone. Dlaczegóż my mielibyśmy wyrzekać się tej najszlachetniejszej loterii, która nikogo nie demoralizuje, często wygrywa, a zawsze uczy? Dlaczego nam rubli pięć na „Pamiętnik Fizjograficzny” miałoby się wydawać czymś straconym, nam, którzy w roku wydajemy po trzydzieści rubli na loterię klasyczną, a po setki na bale dobroczynne, koncerta dobroczynne i własne gmachy? Nędzny los być polskim uczonym! Nie tylko musisz darmo oddawać swoją pracę, nie tylko musisz do niej dopłacać, ale jeszcze musisz prawie żebrać, ażeby ją przyjęli „dobrzy ludzie”... — Za pozwoleniem — odpowie jakiś bankier. — Uczeni nie mają pieniędzy, ale za to sławę... - 28  I to bajka. Za lat sto, dwieście, trzysta... potomkowie nasi (o ile do tego czasu zakonserwują się numery „Kurierów”), będą wiedzieć: jak wyglądała pani X w piórze, pani Y w kolii, pani Z w aksamitnej sukni... Ale jak wyglądali nasi matematycy, botanicy, zoologowie w swoich wyszarzanych surducikach i dziurawych butach, kto o tym będzie wiedział?... „Kuriery” nie zajmują się uczonymi. Na wszelki więc sposób lepiej być damą fatygującą się na cel dobroczynny aniżeli naszym uczonym. Co mówię, damą!... Lepiej być „kiełżem podziemnym” aniżeli uczonym... W ósmym tomie „Pamiętnika” napisał profesor Wrześniowski artykuł O trzech kiełżach podziemnych. Co za diabeł ten „kiełż”?... Szukam i znajduję dziesięć tablic rysunków, które przedstawiają w najdrobniejszych szczegółach osobę środkującą z postaci między pchłą i rakiem. Ale proszę zobaczyć, z jaką czcią opisano tę poczwarę. „Długość ciała 11 milimetrów, głowy 0,75 milimetra, tułowia 5,9 milimetra. Długość nasady 2,3 milimetra, długość pierwszego członka tej nasady 1 milimetr, drugiego członka tejże nasady 0,87 milimetra, trzeciego członka...” Jezus, Maria!... ile on ma członków, ten robak?... I czy który z naszych uczonych po trzydziestu latach pracy doczeka tego honoru, ażeby go tak szczegółowo opisali, na milimetry wymierzyli mu głowę, tułów, członki i — wszystko to wyrysowali choćby na jednej tablicy? Lepiej więc być nawet kiełżem podziemnym aniżeli uczonym u nas, quod erat demonstrandum. A teraz — napisawszy tyle i tak wymownych rzeczy o „Pamiętniku Fizjograficznym” — proszę jego redakcję o jedną łaskę. Niech mi wystawi świadectwo, podpisane przez rządcę domu i potwierdzone przez cyrkuł, że: oprócz „Pamiętnika” redakcja nie dała mi żadnego „prezentu” ani w formie śniadań, ani w gotówce. Dzieją się bowiem u nas rzeczy ciekawe. Panowie X, Y, Z tworzą jakąś spółkę, którą na zewnątrz reprezentuje, dajmy na to, pan X. Reprezentant zazwyczaj obchodzi redakcje, niekiedy i pojedynczych dziennikarzy, i tłomaczy im w sposób wymowny, że powinni reklamować spółkę, ponie- 29  waż otwiera ona nowe gałęzie pracy, jest młodą, potrzebuje poparcia i tak dalej. No, i redakcja albo pojedynczy literat na cztery rogi świata otrębuje zalety spółki jako instytucji młodej, która stwarza nowe źródło zarobków itd. Po niejakim czasie zgłasza się do redakcji albo do pojedynczego literata jakiś pan U, V, W i — kładąc rubla albo paczkę rubli na stole — mówi: — Niech tam pan będzie łaskaw pamiętać o moim interesie. — Hę?... — No, przecież darmo nie chcę reklamy. — A ja nie biorę pieniędzy za reklamy. — Wolne żarty — śmieje się pan U, V lub W. — Przecież w rachunkach tej spółki, co to ją pan tak gorliwie reklamował, wyraźnie stoi napisane: „Na zjednanie spółce poparcia dzienników wydano rubli srebrem tyle a tyle...” — Mnie dano?... — Może i panu, czy ja wiem. Sens moralny, że ciężkim jest położenie dziennikarza. Jeżeli nie chwali jednych, a nie potępia innych czynów, jeżeli nie sądzi i nie reklamuje, mówią o nim, że jest nieużyty, że go nie obchodzą interesa społeczne. A jeżeli reklamuje, wówczas zapisują go w rachunkach rozmaitych instytucji, choćby nie wziął wycofanej z kursu kopiejki. Co do mnie, pomimo cierpkich doświadczeń, będę pisywał reklamy, komu mi się podoba i za co mi się podoba! Upraszam tylko o jedną łaskę, ażeby ci wszyscy, którzy mi dadzą łapówkę, brali ode mnie kwit, na którym wyraźnie będzie napisane: ile dali i za co dali. W przeciwnym razie zawsze będę mógł się wykręcać i przed publicznością odegrywać rolę niewiniątka, z którą jest nawet nie do twarzy człowiekowi w moim wieku. Bardziej jednak zdumiewające wiadomości aniżeli niepowodzenia naukowych wydawnictw albo „rachunki” spółek nadchodzą z Galicji. Naprzód toczy się tam, jak wiadomo, słynny proces kukizowski. Rzecz, o ile ją przedstawił akt oskarżenia, wyglądała tak... - 30  Stary i skąpy ksiądz Tchórznicki miał pieniądze. W celu wydobycia ich, oskarżona Strzelecka zadała duchownemu narkotyk w herbacie, oskarżony Strzelecki wykonał na księdza zamach morderczy, po czym matka i syn, zabrawszy pieniądze, jak najstaranniej zacierali ślady i zwalali winę na inne osobistości. Tak sprawa przedstawiała się w punktach głównych i tak, widać, rozumiały ją władze, skoro nie tylko nakazano aresztować Strzeleckich, ale jeszcze — nie wypuszczono ich nawet za wysoką kaucję. Dziś zaś, po kilkunastu dniach nudnych rozpraw, wyglądających na walkę między prezesem sądu i świadkami a prokuratorem, sędzią śledczym i ajentem, dziś sprawa przedstawia się nieco inaczej. Strzelecki, jak twierdzi jego służba, nocował w domu, krew na jego bieliźnie nie pochodziła z morderstwa, więc on nie bił księdza. Strzelecka ma być dobrą kobietą, przy tym wątłych sił; nie ona dawała księdzu herbatę, więc znowu nie ona spełniła zamach. Nareszcie pieniądze, znalezione u niej, równie dobrze mogły być wzięte podczas choroby księdza i wbrew jego woli, jak i na jego żądanie; ksiądz bowiem wydaje się być kompletnie niepoczytalny. Nie przesądzając wyniku procesu, jeżeli oskarżenie nie dostarczy jakichś bardzo przekonywających dowodów, nie zdziwimy się uwolnieniu Strzeleckich. Dziwić by się raczej należało lwowskiej policji, że nie umiała stanowczo odszukać sprawców zamachu, a sądowi, że tak udręcza ludzi. Jeżeli bowiem Strzeleccy są niewinni, stała się im wielka krzywda. Więzienie i taki proces, który nawet obojętnego drażni, byłby zbyt ciężką karą za umycie podłogi i wypranie koszuli poranionego księdza, który zresztą w tej chwili więcej myśli o swoich pieniądzach aniżeli o ranach. Co zaś jest najgorsze, że prokurator z góry zapowiada odwołanie się do kasacji. Innymi słowy: gdyby przysięgli uniewinnili Strzeleckich, sąd pomimo to mógłby ich zatrzymać w więzieniu aż do nowego procesu. Wobec odzyskania pieniędzy przez księdza, braku pretensji z jego strony i dotychczasowego przebiegu sprawy, byłoby to nieludzkim okrucieństwem. - 31  Sąd może się mylić, osobliwie wówczas, gdy podejrzani brakiem taktu sami wikłają się w poszlaki. Ale pastwić się nie powinien. Cała przygoda tego, być może, uczciwego, ale mocno niepoczytalnego staruszka, niewarta jest tylu świadków, tylu tortur, a nawet czasu. Proces kukizowski jest jednakże kwiatkiem wobec skandalu nazywającego się: „Ustawą służbową,” która przeszła przez sejm galicyjski. Jak łatwo zgadnąć, ustawa ta ma na celu uregulowanie stosunków pomiędzy tak zwanym pracodawcą, czyli panem, a robotnikiem, czyli sługą. A ponieważ, jak wiadomo, nasi słudzy są leniwi, hardzi, nieuważni, niewdzięczni, nieucywilizowani i tak dalej i nie zawsze robią tak, jak nam przypada do gustu, więc... Więc siedemnasty paragraf ustawy dozwala „panu” stosować do „sługi” karę... cielesną!... Pyszna instytucja! Wyobrażam sobie, gdyby „Kurier Codzienny” ze swoją redakcją tudzież panami Gebethnerem i Wolffem przeniósł się do Lwowa, ile ja, niżej podpisany, otrzymałbym plag co tydzień... — Panie P. — mówi pan Wolff (bo Gebethner nogę złamał i leży) — panie P., dlaczego nie dałeś na niedzielę Kroniki? — Nie byłem usposobiony. — Usposobiony?... — dziwi się pan W. — A zredagujcież no mu „odcinek”!... I w tej chwili rzuca się na mnie armia kolegów, a mój przyjaciel Ol., który nigdy się nie spóźnił, odlicza mi tyle plag, ile jest jednostek w siedemnastym paragrafie „Ustawy”. Pan Wolff, jak Wolff, może by jeszcze pofolgował człowiekowi (Gebethner mniej, bo to sportsmen i nawet leczy się na złamaną nogę z batem pod pachą). Ale na przykład pan Halpert z Kolei Nadwiślańskiej, ile by to razy on, wszedłszy pomiędzy swoją „służbę”, zawołał: — A posmarujcie mu „brankard”!... Paragraf siedemnasty miałby tę dobrą stronę, że dziewięć dziesiątych ludności męskiej nie potrzebowałoby nosić szelek. Po co szelki, jeżeli, jak mówi Pismo święte — „nie wiecie dnia - 32  ani godziny”, kiedy wam „posmarują brankard” albo „zredagują odcinek”? Najzabawniejsze jest to, że członkowie sejmu galicyjskiego uchwalając „Ustawę służbową”, mogą również... nie nosić szelek. Rzecz prosta: każdy deputowany jest „sługą” swoich wyborców. Każdy więc wyborca, a przynajmniej trzech wyborców (dwóch trzyma za głowę i nogi, a jeden wykonywa paragraf siedemnasty) mieliby najzupełniejsze prawo „interpelować” swojego posła od strony brankardu... O tym nie pomyślał liberalny sejm, wszak prawda, piękna pani? Nr 151; dn. 2 czerwca Nowy dramat pt. Persowie. — Nasza gościnność, wymagania kupców i ciekawość dam. — Wystawa pracy kobiet. — Co to jest wyrób kobiecy. — Opinie Persów o pokoju małżeńskim i gorsetach. — Walka o Drogę Warszawsko-Wiedeńską. — Przyczyny roznamiętnienia prasy. — Czy nasi akcjonariusze są aniołami. — Kiedy Belgijczycy będą dobrzy albo nawet i lepsi. TL rzy wypadki sezonowej doniosłości trafiły się w miesiącu maju. Kolej Warszawsko-Wiedeńska wpadła w moc belgijskiego najazdu. Otworzono wystawę pracy kobiet. I nareszcie — odwiedzili nas autentyczni Persowie w baranich czapkach, z oliwkową cerą i trzydziestoma milionami franków gotówką. Szczęśliwi zaś prenumeratorowie „Kuriera Codziennego” mieli jeszcze czwartą przyjemność: doczekali się bowiem ukończenia Lalki, co w epoce wieży Eiffla i fonografu Edisona odpowiada doczekaniu lat Matuzalowych. Kto Lalkę przeżył — wiele przeżył. Opis powyższych wydarzeń chronologia radziłaby zaczynać od początku. Ponieważ jednak, jeżeli kiedy, to w maju, na3 — Prus, Kroniki, t. XII - 33  leży dbać o względy płci nadobnej, więc zaczniemy od — Persów. Jakoż przyjęliśmy ich z otwartymi rękoma. Nie tylko wszystkie pola, łąki, lasy i ogrody przyodziały się w perską barwę, ale jeszcze na warszawskim bruku snują się zielone kapelusze, zielone kaftaniki, zielone parasolki, ba! całe szeregi głów przypominających świeżą sałatę. Nasz zapał dla Persów staje się po prostu nieznośny. Biedni synowie Iranu nie mogą kupić jednego diamentu wielkości cytryny, nie mogą obstalować jednego szczerozłotego serwisu, ażeby natychmiast nie znalazło się kilkunastu reporterów płci obojej, którzy z notatnikami w rękach wołają: — Pokaż no pan!... opowiedz no pan!... A co pan sądzisz o naszym kraju?... A już za powozami uganiają się takie tłumy, jakby w tym narodzie szybkobiegaczy każda kobieta chciała wedrzeć się do perskiego haremu, a każdy mężczyzna pragnął zostać pazikiem, choćby przy skromnym junkrze, który pilnuje szachowskich skarbów. Dziw, doprawdy! że wśród powszechnego rozgorączkowania nie zdobyli się jeszcze na specjalny adres do Jego Królewskiej Mości Szacha — nasi szachiści, którzy, dlatego że są szachistami, mogliby uważać się za perskich obywateli a nawet rościć sobie pretensje do owych czerwonych skrzyń, dniem i nocą pilnowanych przez trzech żołnierzy. Trzydzieści milionów perskich franków tak zamąciły głowy ludziom, że dziś każdy kupiec minorum gentium tylko stoi przed sklepem i patrzy, czy gdzie nie pokaże się jaka śniada cera albo barania czapka. O co zaś kol wiek spytasz go: o papier szpilek czy o paczkę zapałek — kłaniając się do ziemi, odpowiada: — Należy się trzydzieści milionów franków... Należy się trzydzieści milionów franków... Dowiedziawszy się o tej pożądliwości trzydziestu milionów franków, wielki wezyr miał zawołać z przestrachem: — Ależ, na brodę Mahometa, przyjechaliśmy tu jako Persowie, a wyjedziemy jak Szkoci!... - 34  Szkoci zaś, o czym wiadomo czytelnikom, obchodzą się bez tej części ubrania, która zajmuje środkowe miejsce pomiędzy kamaszami a stanikiem. I pod wpływem patriotycznej trwogi o swoją narodowość wydał następujące objaśnienie: Jakkolwiek prawdą jest, że Persowie mają zamiar zakupić pewną liczbę brylantowych spinek, pierścieni i zegarków tudzież złotych i srebrnych naczyń do obdarowania nimi gościnnych mieszkańców Warszawy, niemniej jednak: Nie mogą każdemu kupcowi i za każdy drobiazg płacić trzydziestu milionów, ponieważ sami posiadają takową sumę w jednym jedynym okazie. Nie mogą również choćby tej pojedynczej kwoty zostawić w Warszawie, ponieważ jadą jeszcze do Berlina, Paryża i Wiednia, gdzie ludność jest również skorą do wejścia w przymierze z perskimi frankami, a nierównie bardziej pomysłową w wydobywaniu ich z cudzej kieszeni. Z tego powodu na zakupy szmaragdów, szafirów, brylantów tudzież złotych i srebrnych naczyń w Warszawie skarb perski może przeznaczyć tylko dwadzieścia tysięcy franków dziennie, i to nie dla jednego kupca. Jednym z pierwszych miejsc, jakie zwiedzili Persowie, była ,,Wystawa pracy kobiet”. Może zachęciły ich do tego dzienniki, w których napomykano, że pewne interesujące gałęzie pracy kobiet przedstawiają się na wystawie nie tylko w formie okazów, ale nawet w akcji, jak: szycie, robota pończoch i tym podobne. Praca kobiet!... Weź furę nici lnianych, bawełnianych i jedwabnych, furę płóciennych, sukiennych i jedwabnych gałganków dużych na owinięcie palca; dodaj do tego furę paciorków, zeschłych liści, szkiełek, guziczków, pestek, trochę drzewa i trochę porcelany — a będziesz miał materiały, którymi posługują się drobne rączki. Potem przez kilka miesięcy zacznij układać najnieprawdopodobniejsze desenie z owych pestek, szkiełek i gałganków, zrób najrozmaitszymi nićmi tyle ściegów, ile upłynęło minut od narodzenia Chrystusa, to, co zlepisz, pomaluj z wierzchu i dodaj 3* - 35  mu kolorową podszewkę ze spodu, a — będziesz miał typowy damski wyrób. ■Tylko pamiętaj jeszcze o jednej ostrożności: ażeby ten wyrób nie zdał się nikomu na nic. Ażeby na kombinacji, zwanej ,,poduszką”, nie można było sypiać, na „podstawce” nic stawiać, na „talerzach” nic jadać — „nożami” nic nie rozcinać. Jeżeli zaś masz do czynienia na przykład z lustrem, wymaluj na jego powierzchni tyle roślin lądowych i wodnych, tyle ptaków i motyli, ażeby sam diabeł nie mógł się w nim przeglądać. To dopiero zasłuży na nazwę wystawowej produkcji kobiecej. Czym pojedyncze wyroby damskie w sferze ogólnej pracy, tym jest ich wystawa w dziedzinie wszelkich wystaw. Mówię tu o przedmiotach zgromadzonych na pierwszym piętrze, bo działu włościańskiego jeszcze nie widziałem. Ta sama obfitość szkiełek, szychów i gałganków, zlepionych bardzo misternie i ułożonych bardzo ponętnie, ta sama obfitość barw i blasków i... zupełny brak celu. Po co to jest?... Co to ma przedstawiać?... Czy całość pracy kobiecej? Chyba nie... Albowiem nasze kucharki, pomywaczki, pokojówki, dójki, akuszerki itd. również pracują, ale działalności ich nie widać na wystawie, ani „w formie okazów”, ani „w akcji”. Może to będzie historia rozwoju pracy kobiecej w ostatnich latach?... A więc: bielizna szyta ręcznie i szyta maszynowo, takież hafty, takież pończochy?... I to nie! A może jest to zbiór wyrobów oryginalnie polskich?... Takiej bielizny, sukien, haftów, jakich nigdzie indziej nie robią?... To pytanie zadał sobie Jego Królewska Mość Szach i po dwugodzinnym z całą świtą poszukiwaniu przedmiotów charakterystycznie polskich, znalazł... kilka deseni perskich!... — Cóż jest oryginalnego w działalności waszych kobiet?... — miał zapytać. — Tylko to, że: gdzie są dwie polskie damy, wnet zaczyna się konwersacja francuska z podlaskim akcentem — odpowiedziano. W tej samej chwili świta Jego Królewskiej Mości zebrała się - 36  w ostatnim gabinecie pierwszego piętra, gdzie stoi łóżko i kołyska. — Co to jest? — zapytał jeden z dygnitarzy. — Pokój małżeński — objaśnił tłumacz. Jednemu z perskich gości natarczywie proponowano, ażeby obejrzał gorsety. — Pierwsze w kraju gorsety!... Dla dziewczynek, dla panien, dla matron, dla osób chodzących pieszo i jeżdżących konno, dla zdrowych, chorych i spodziewających się... — A co to jest gorset? — zapytał gość. — To jest ubranie do... Pers chmurnie spojrzał na zapraszającą. — Proszę pani — odparł — w moim kraju nie częstuje się gości papierkami od karmelków... Ale ani przyjazd Szacha wśród publiczności, ani wystawa pracy kobiet wśród kobiet nie wywołała takiego roznamiętnienia, jakie wybuchło w dziennikach wobec walki o Kolej Warszawsko-Wiedeńską między belgijskimi akcjonariuszami i finansistami tutejszymi. Postawmy kwestię jasno. Tu zdaje się leży powód, że w starciu między belgijskimi i miejscowymi akcjonariuszami prasa nie zachowała dość zimnej krwi, wymyślając na kredyt Belgijczykom, a reklamując akcjonariuszów tutejszych. Kto ma stryczek na gardle, temu oczy na wierzch wyłażą. Trzeba też dodać, że w wystąpieniach prasy niemałą rolę odegrywało — uczucie rozczarowania. Kiedy rok temu pan Lysen wszedł do zarządu Drogi Warszawsko-Wiedeńskiej, dzienniki rozpływały się z radości. „Oto — pisano — poważny finansista, pan Lysen, wsparty na francuskich i belgijskich kapitałach, wyrzucił butnego Niemca Hansemana... Serdecznie witamy naszych nowych sprzymierzeńców itd.” Ale nim rok upłynął, już zaczęły pękać szwy na warszawskobelgijskim przymierzu. Wnet bowiem rozeszły się pogłoski, że: pan Lysen nie jest właściwie panem Lysenem, ale jakimś zamaskowanym panem Bertrandem; , - 37  że nie jest „poważnym finansistą”, ale „giełdowym spekulantem”; że nie stoi na czele solidnych kapitałów belgijskich i francuskich, ale wynajmuje sobie akcje i „słomianych akcjonariuszów”, co i my robić potrafimy; że nareszcie przyjechał tu nie po to, aby w przymierzu z nami wypędzać „butnych Niemców”, lecz aby we własne ręce ująć zarząd Drogi Warszawsko-Wiedeńskiej. W zamian zaś obiecywał belgijskim akcjonariuszom, że za pomocą rozmaitych manipulacji podniesie im dywidendy z dziewięciu na trzynaście, a nawet na dwadzieścia rubli od akcji, która pierwotnie warta była sześćdziesiąt rubli. Wobec tak czarno malowanego smoka nasi akcjonariusze musieli zajaśnieć archanielskimi blaskami, chociaż i ich postępowanie można by poddać nieco surowszej krytyce. Nie twierdzę, ażeby źle rządzili Drogą Wiedeńską, kiedy władza była w ich rękach. Owszem. Płacili sporo dywidendy, zebrali spory kapitał, a publiczność nie była gorzej obsługiwana ani robotnicy gorzej traktowani przez nich, aniżeli dzieje się to na wszelkich innych kolejach. Zdaje się, że pod tymi względami historia dróg żelaznych nie będzie im miała nic do zarzucenia. Ale... (bo gdzież nie ma owego ale) akcjonariusze miejscowi mieli w rękach złote jabłko i chociaż wiedzieli, że jest złotym, wypuścili je jednak z rąk... A jeżeli je wypuścili dobrowolnie, to... po co ja na przykład miałbym nad nimi płakać albo mieć pretensję do ich zwycięzców?... W sprawie przejścia Drogi Warszawsko-Wiedeńskiej w ręce Belgów dzienniki widziały tylko złośliwość Belgów i ich chciwość na dwudziestorublowe dywidendy. Lecz gdzie na świecie jest akcjonariusz, który by zamiast dziewięciu rs nie pożądał trzynastu łub dwudziestu rs dywidendy? I czy jakakolwiek złośliwość szerzyłaby spustoszenie na tym padole, gdyby nie utorowało jej drogi zaniedbanie? Jakiś pan Lysen czy Bertrand, jakiś „spekulant giełdowy” mógł na chwilę stanowczą zebrać przeszło czterdzieści tysięcy - 38  akcji, a nasi poważni finansiści, którzy od kilkudziesięciu lat rządzili albo choć znali wartość Drogi Warszawsko-Wiedeńskiej, wystąpili do śmiertelnego boju ledwie z dwudziestoma sześcioma tysiącami akcji... Toteż za złe, jakie nas w tej przegranej może spotkać, zarówno będą odpowiedzialni belgijscy, jak i tutejsi działacze. Dlaczego akcje Drogi Warszawsko-Wiedeńskiej uciekły za granicę, odpowiedź prosta. Jeżeli akcja, przynosząca siedem rs dywidendy, była wartą u nas sto rubli, to dla Belgów, kontentujących się czterema procentami, była warta sto siedemdziesiąt pięć rs. Belgowie zatem mogli płacić sto siedemdziesiąt pięć rs za akcję, a nasi akcjonariusze woleli mieć sto siedemdziesiąt pięć rubli zamiast rs sto. No — i akcje uciekły do Belgii i zapewniły zwycięstwo Belgom. Że podobny handel akcjami złotej, bo nie żelaznej, drogi mogli prowadzić zwyczajni śmiertelnicy, panowie Ol., Prus, Mgła, S. i tak dalej (o ile wiem, panowie ci nie wiedzą nawet, jak wygląda akcja?), temu nie ma się co dziwić. Ale że mogli się ich wyzbywać potężni nasi finansiści, choćby przez wzgląd na własny interes, choćby przez uwagę na „dobro ogółu” — to już naprawdę jest rzeczą nie do darowania. Przecież na stracie Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, jeżeli kto, to oni stracą najwięcej, oni i ci, którzy im byt swój powierzyli. Toteż w chwili decydującego starcia nasi panowie walczyli tylko frazesami, Belgijczycy — akcjami. I nawet nie okazywali ochoty do przyjęcia udziału „w wyczerpującej dyskusji”... Ach, te „wyczerpujące dyskusje”, jaka to klęska! My „dyskutujemy”, a inni biorą nas za łeb... My mamy za sobą głosy dzienników i „opinię publiczną”, a tamci — akcje, wciąż akcje i tylko akcje... W rezultacie — nie ma za co reklamować tutejszych akcjonariuszów. Belgijczycy jednomyślnie zatwierdzili emeryturę dla pracowników Kolei, nie są więc tak strasznymi hultajami, jak ich przedstawiamy. Jeżeli zaś: nie pozbawią chleba ludzi pracujących na Kolei — i — - 39  nie *będą szykanować publiczności wysokimi taryfami — możemy się na nich wcale nie gniewać. A gdyby nadto: zaprowadzili ułatwienia w ruchu towarowym i pasażerskim, powiększyli zarobki ludziom już pracującym, umieli stworzyć nowe źródła pracy i nareszcie zbliżyli się do zasady: „Każdemu wedle zdolności, a każdej zdolności wedle zasługi”, wówczas moglibyśmy być nawet im wdzięczni za „najazd”. Przyszłość zaś pokaże, jaką wybiorą drogę: wyzysku czy rozboju. Nr 164; dn. 16 czerwca Rozmyślania o zimie wśród upałów. — Moje zgryzoty, ideały i marzenia. — Wyprawa malarzy monachijskich na Witkiewicza. — Czym jest Witkiewicz w naszej krytyce malarskiej. C zy pamiętasz, czytelniku, tę piękną porę, kiedy mieszkanie zamykałeś na podwójne okna, a drzwi opatrywałeś krajką? Czy pamiętasz te czasy, kiedy kładłeś na siebie osiem łokci trykotu, sześć łokci syberyny, około dwóch funtów gutaperki na nogi i półtora puda zwierzęcych futer na grzbiet?... I kiedy pomimo to wszystko siedząc w tramwaju, w cukierni albo na koncercie, wrzeszczałeś wniebogłosy: — A zamykajcie drzwi! Dodając w duchu: „Diabli nadali z tym zimnem...” Dziś — spocony, zziajany, ogłupiały z gorąca, nie możesz nawet wyobrazić sobie, że: ten sam termometr, który obecnie pokazuje dwadzieścia osiem stopni nad zero, przed pół rokiem spadał do piętnastu stopni niżej zera. I zdaje ci się, iż jesteś ofiarą przewidzeń, kiedy pomyślisz, że te same wiślane piaski były pokryte lodem, że w tym samym powietrzu, które dziś nasyca pył rozpalony, kiedyś unosiły się płaty śniegu... Oto obraz ludzkiego przeznaczenia! W zimie tęsknić za latem, w lecie płakać za zimą; mając w sercu spokój umierać z nudów, - 40  zaś w niepokoju — z rozpaczy. A w tak gwałtownych zmianach doli: na złe [z] gorszego i na gorsze ze złego, nie dano nam nawet tej pociechy, ażebyśmy podczas letnich skwarów mogli wyobrażać sobie bodaj zimowe chłody! Nędzne życie! Co do mnie, gdybym był Panem Bogiem, to nie zmieniając ludzkiej natury, która w najlepszej edycji jeszcze będzie podłą, poprawiłbym przynajmniej świat zewnętrzny. Na zimę stworzyłbym zapasowe słońce, a na lato — bezpłatną lodownię. Dwuręczne małpy przy tym by się gryzły, ale przynajmniej w umiarkowanej temperaturze... Mnie osobiście tegoroczne upały zrobiły dwie krzywdy. Naprzód — kompletnie pozbawiły mnie towarzystwa; posiadam bowiem przyjaciół tak wrażliwych na gorąco, że biedaki od rana do wieczora kryć się muszą po piwnicach. — Gdzie pan?... — Pewno u Lesisza. Aha! Idę do Lesisza. — Jest tu pan?... — Tu nie ma, ale jest zapewne u Fukiera. Uhum! Idę do Fukiera. — Czy zastałem pana?... — Ma być dzisiaj... Uszanowanie panu dobrodziejowi... Ale pewno zasiedzieli się u Lenartowicza. I tym sposobem cały dzień schodzi mi na odszukiwaniu przyjaciół, których wreszcie znajduję ku wieczorowi w „Wodewilu”, ale już tak „ochłodzonych”, że trudno wydobyć z nich chrześcijańskiego słówka. »Druga krzywda, wyrządzona mi przez spiekotę, dotyczy nie stosunków, ale mojej własnej konstytucji duchowej i fizycznej. O nieba! jakże mi się robić nie chce... Zdaje mi się, że zamiast krwi płynie mi w żyłach potrójny ekstrakt próżniactwa i ospalstwa, wzmocnionego emulsją z najgorszych skłonności. Zamiast czytać — leżę, zamiast pisać — włóczę się z kąta w kąt. Myśli ciągną mi się jak krowy zaprzęgnięte do pługa, leniwie krążąc około jednego tylko pytania: dlaczego Pan Bóg nie stworzył mnie foką, która cały dzień ma prawo siedzieć w wodzie? albo - 41  przynajmniej — dlaczego nie jestem fabrykantem wody sodowej? Takie skromne życzenia — a przecież nie mogą się spełnić. Gdyby panowie Gebethner i Wolff, porzuciwszy, ze względu na ogórkowe czasy, interes księgarski i wydawniczy, otworzyli tego lata na Ujazdowie bałagan dzikich ludzi i innych osobliwości natury, chętnie podjąłbym się grać w nim rolę syreny. Byle mnie od rana do wieczora nie wyjmowano z wanny i dwa razy na dobę częstowano pilznerem. Mam nawet w głowie cały porządek widowiska. OBRAZ i Defilada współczesnych znakomitości politycznych: Bismarck, Boulanger, Carnot, Crispi, Ojciec święty — wykona dr Wł. Olendzki. OBRAZ II Wielkie ćwiczenia gimnastyczno-akrobatyczne konno i pieszo — wykona G. Gebethner z synami. OBRAZ III Nadzwyczajny wylew wód w Ameryce Północnej. Kilkanaście miast zniszczonych, kilkanaście tysięcy ludzi utopionych — wykona redakcja „Kuriera Codziennego”. W tym obrazie występuje po raz pierwszy syrena i zostaje do końca reprezentacji. (Uprasza się o niedotykanie przedmiotów.) Antrakt Aria pod tytułem Śpiew syreny, wykonają panowie — G. Gebethner (młodszy) i T. Czapelski (duet). OBRAZ IV (pomysł i układ Z. Przybylskiego) Napad Indian na pociąg kolei Oceanu Spokojnego, wiozący zakonnice — wykona R. Wolff z synami tudzież z personelem księgarni, redakcji „Kuriera Codziennego” i „Tygodnika Ilustrowanego”. - 42  OBRAZ V Sprawozdanie z widowiska w tonie życzliwym i swobodnym, do porannego numeru — napisze A. Mieszkowski. Summa summarum — upał jest nieznośny. Skutkiem czego sprawa, na którą powinienem był wrócić uwagę jeszcze w końcu maja, sama jakoś odłożyła się do połowy czerwca. Jakaż to sprawa? Naturalnie dziennikarsko-malarsko-polemiczna. Czerwiec bowiem należy do tych miesięcy, w których najbezpieczniej jest mówić o sztuce. Jeszcze w marcu roku bieżącego Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych wystawiło obraz Rozena pod tytułem Przegląd kawalerii na Saskim placu. Tysiące ludzi przypatrywało mu się... Krytyka niefachowa oddawała mu wielkie pochwały, przynajmniej ustnie. Nagle wystąpił St. Witkiewicz, malarz, a zarazem literat, i ocenił Przegląd kawalerii ze stanowiska technicznego. „Tendencją tego obrazu — mówi Witkiewicz — jest: przedstawienie .z możliwą ścisłością sprzączek, pętelek, łańcuchów, ostróg, uszu, chrapów i w ogólności drobnych składowych części żołnierskiego ubrania i końskiego ciała... Autor zrobił w swoim obrazie tylko to, co się da wykreślić przy pomocy środków, jakimi się robią rysunki techniczne. Domy, konie, armaty, żołnierze i jenerałowie, wszystko to zdaje się być rysowane cyrklem, ekierką, grafionem. Lecz wszystkie te przedmioty są pozbawione cech, które w naturze odkrywa bystra i wrażliwa obserwacja albo fotografia momentalna. Jest to obraz dla dzieci. Powinien by on wisieć w niemieckiej szkole freblowskiej i służyć do rzeczowego objaśnienia odpowiedzi na pytanie: Was ist eine Cavalerie-Revue?” W obrazie nie ma natury ani życia. „Jest tylko kolejno przesuwany jeden i ten sam model... Cały szwadron ma jednakowe i jednako źle narysowane i osadzone w kołnierzach głowy i wygląda jak zgromadzenie opasłych prałatów z przyprawionymi wąsami, bez potrzeby trzęsących się na koniach, a tak do siebie podobnych, iż zdają się pochodzić z jednej rodziny. - 43  Wszystkie twarze zdają się rudo-czerwonymi krążkami wszystkie barwy lokalne w dalszych planach są przybrudzone, konie maści kasztanowatej są jakby obdarte ze skóry” itd. W konkluzji zaś mówi Witkiewicz: „Dziś niepodobna już imponować ani zdumiewać choćby całą setką dobrze opracowanych rękawów czy strzemion, ale — trzeba dawać człowieka żywego, konia żywego, słońce, niebo, nawet dachówki żywe, drgające światłem. W przeciwnym razie zmora naszych idealistów: kolorowana fotografia, stać będzie nieskończenie wyżej od obrazu zbudowanego z mnóstwa szczegółów, zrobionych sumiennie i starannie, lecz nie dociągniętych do doskonałości. Albo — albo. Albo indywidualność artysty, jakikolwiek jego temperament, dziwactwo, szaleństwo, uczucie, co kto chce, albo — obiektywne przedstawienie życia, ale życia prawdziwego, nie zaś modelów cierpliwie kopiowanych.” Musiałbym chyba przytoczyć cały artykuł Witkiewicza, ażeby pokazać czytelnikowi sposób pisania tego krytyka-artysty. Lecz i z powyższych cytat można poznać, że Witkiewicz patrzy na obrazy okiem fachowego znawcy, a pisze ze wściekłą energią. Krytykowanym to nie szkodzi, czytelnika uczy sądzić, a naszą, nieco zatęchłą, prasę odświeża. Innego jednak zdania było grono malarzy monachijskich; panowie ci bowiem, przeczytawszy ocenę Przeglądu kawalerii, w liczbie jedenastu, z J. Brandtem na czele, wystąpili przeciw Witkiewiczowi z protestem. Nie zbijali w nim technicznych zarzutów krytyka, nie dowiedli mu, że mylił się albo że był stronny, lecz zaprotestowali tylko... „przeciw sposobowi i formie, w jakiej pan Witkiewicz wypowiada swoje poglądy, i to przeciw współkoledze”. Wyprawa jedenastu na jednego jest sama przez się charakterystyczną; w niej bowiem chodzić może nie o przekonanie, ale wprost o zgniecenie przeciwnika, o zakneblowanie mu ust raz na zawsze. Cóż dopiero, gdy walkę taką wytacza się niesłusznie!... Toteż nie dziw, że Witkiewicz wybuchnął i w dwóch numerach „Życia” w cierpki sposób odpowiedział „protestantom”. - 44  Na zarzut, że jego „sposoby” pisania krytyk są złe, odpowiada krótko: „Każdy robi teorię ze swego temperamentu. Ja jestem zdania, że: kto chce jakieś zasady burzyć i na ich miejscu stawiać nowe, ten powinien rozumować spokojnie i zimno, a dowodzić z całą pasją, na jaką zdobyć się może.” Zresztą — mówi — „nie używam nigdy ani grubiańskich obelg, ani tak ulubionych przez warszawską krytykę płaskich pochlebstw, tego służalstwa wobec «mistrzów», tej uprzejmości dla «naszych znanych».” Wyjaśniwszy swój sposób krytykowania, Witkiewicz z wielką bystrością wskazuje słabe strony protestu monachijskich malarzy. „Ja mówię — słowa Witkiewicza — że pan Rożen robi rude cienie i nie umie malować obrazów wielkich rozmiarami, zaś panowie ci, zamiast, powiedzieć: «Nieprawda! pan Rożen nie robi rudych cieni i umie malować dekoracyjnie», panowie ci występują w obronie aż «czterech godności» — godności krytyki, prasy, publiczności i artystów.” Tymczasem zaś: „Kiedy warszawska krytyka pisała tym panom płaskie i idiotyczne pochlebstwa, kiedy tytuły ich obrazów podnosiła do znaczenia filozoficznych traktatów, kiedy w sponiewieranym żargonie reporterskim nazywała ich: «naszymi sympatycznymi mistrzami» i tak dalej, wtedy — nikt z was nie zawołał: «Czujemy się w obowiązku zaprotestować w imię godności...» Godność malarza wymaga, żeby go oceniono za malarstwo, za talent, jak godność szewca polega na tym, żeby nie robił reklamy swoim butom reputacją zyskaną na przykład szyciem kamizelek. Malarzom zaś monachijskim chodzi o to, żeby ich szanowano za «ducha», za uczucie, za patriotyzm, może za filantropię... Jagiełło zbił Krzyżaków, Czarnecki przepłynął Bełt, ale chwała za to... spada na malarzy. W ich jedynie umysłach powstały te wielkie zdarzenia!... Toteż sławę «wielkiego, głębokiego artysty», dzięki tej metodzie krytykowania, zdobywał każdy, komu udało się wziąć - 45  mniej lub więcej popularny i drogi czułym sercom temat, bez względu na to, czy obraz, jako malowidło, jako wyraz talentu i indywidualności, miał lub nie jakąkolwiek artystyczną wartość.” Dość już cytat. Ciekawszym dla czytelników będzie fakt, że nie tylko malarze protestują przeciw Witkiewiczowi, ale że nadto — dzienniki... lękają się drukować jego artykułów, tak pełnych życia i treści!... Zdawałoby się, że nasza prasa jest cichym bagienkiem, gdzie wolno kwakać żabom i drzemać ślimakom, ale gdzie najlżejszy powiew świeżego powietrza wywołuje burzę. Malarstwo nasze, jak każde malarstwo, jak każda rzecz na świecie, musi przechodzić epoki niemowlęctwa i dzieciństwa, zanim dosięgnie dojrzałości. Że już się urodziło i istnieje, więc cieszy i dumą napełnia publiczność; ale że bodaj czy nie znajduje się jeszcze w fazie dzieciństwa, nic zatem dziwnego, że ma pełno wad i niedoskonałości. Słusznie mówią monachijscy „protestanci”: „Witkiewicz, pomijając stronę psychiczną obrazów, tłumaczy teorię cieniów, świateł, refleksów, ruchów, zapominając o tym, że my, malarze, to także wszystko obserwujemy i znamy, a cała trudność na tym polega, ażeby nie tylko wiedzieć, ale i wykonać. I tak już jest dużo, jeżeli artysta w swoim dziele choć drobną cząstkę tego osiągnie...” Tu właśnie leży rdzeń kwestii. Każdy obraz, choćby o najprostszym temacie, czy to będzie: „Witold zwyciężający Krzyżaków”, czy: „Chłop rąbiący drzewo”, każdy obraz ma dwie strony. Stronę psychiczną, czyli temat, który może napisać na karteczce obok ceny i — stronę techniczną, to jest owe: barwy, światła, cienie, refleksy, ruchy i tak dalej. Otóż publiczność i niefachowi krytycy kładą główny nacisk na owe karteczkowe tematy i nawet, nie patrząc na obraz, z góry gotowi są zachwycać się: „Zwycięstwem Witolda lub Zamoyskiego”. Malarz dostaje wieńce i oklaski za temat, a tymczasem techniczne strony obrazu są wciąż zaniedbane. Jest to skandal. - 46  Bo co na przykład powiedziano by o powieściopisarzu, który w taki sposób opisałby swoją bohaterkę: „Była to dama płaska jak arkusz papieru, z porcelanową twarzą. Dama ta miała zamyślone oczy, wesołe usta, a ręce rozpaczliwie zaciśnięte. Dama ta, stojąc na trawniku barwy zielonego sukna, rzucała cień na prawo, choć słońce miała z frontu. Poza tą w końcu damą zamiast nieba i powietrza było widać popielate płótno z brunatną smugą u dołu.” Czytelnik powiedziałby, że literat opisujący w taki sposób człowieka i naturę jest wariatem albo kpi z publiczności. Tymczasem prawie każdy malarz co dzień dopuszcza się podobnych błędów. Jego przedmioty nie mają ani właściwych barw, ani nawet wymiarów, jego przestrzeń jest płaska i bez powietrza, jego człowiek ma w każdej części ciała inną fizjonomię, a jego grupy ludzi, na przykład przypatrujących się nagiej kobiecie, mają takie miny, jakby patrzyli na kołek w płocie albo nudzili się, nim wyprowadzą ich spoza kulis. Czy nasza krytyka zwraca dostateczną uwagę na podobne uchybienia, wykraczające przeciw ortografii, składni i logice malarstwa?... Wcale nie. Ona woli wypowiadać dziwaczne poglądy, których obfitość zacytował Witkiewicz: „Szeregując wybłyski dążeń nowych według ich wartości wewnętrznej, zamierzamy przede wszystkim zaznaczyć tu istnienie myśli.” Albo: „Idealne pojęcie realnej rodzajowości nadaje mu ton moralny, który łącząc się harmonijnie z technicznym, materialnym tonem malowidła, podnosi je nad powszedniość rutynicznej faktury.” Albo: „Takiego mistrza palety może starczyć na dzieło miarodajne, • dzieło będące najgodniejszym pomnikiem; jest on poetą pędzla, zaklął w kształty szlachetne i powiewno-posągowe ideały, wyśnione w głębiach narodowego ducha.” Czytając, zdaje ci się, że jesteś w szpitalu chorych na tyfus; - 47  tymczasem to nie są bredzenia gorączkujących, ale — sądy warszawskich krytyków o polskim malarstwie... Czy wobec tego nie mogła publiczność dostać zawrotu głowy i czy sztuka malarska może u nas wyjść z powijaków? Przeciw takiemu ogłupianiu ludzi na płótnie i na papierze „z całą pasją, na jaką go stać” wystąpił Witkiewicz. Jak buhaj na czerwone sukno, tak on przez parę lat rzucał się na krytyków piszących mętne albo zgoła puste frazesy, a rozbiwszy ich, sam wziął się do krytykowania obrazów. Uderzyły go przede wszystkim ogromne wady techniczne, więc na nie kładzie dziś najważniejszy nacisk. Po prostu żąda, aby malarz, przystępując do jakiegoś tematu: małego czy wielkiego, historycznego czy rodzajowego, wymarzonego czy rzeczywistego — nie popełniał tych błędów, które stanowią: elementarz, ortografię i gramatykę malarstwa. Ja osobiście zgadzam się nie na wszystkie zdania Witkiewicza. Za lekko traktuje on Taine’a i niby to broniąc zasady indywidualności nie chce uznać, że indywidualność malarza przejawia się w utworach symbolicznych, a nawet w zupełnie kiepskim malowaniu. Ale swoją drogą ten autor, przeciw któremu protestuje aż jedenastu malarzy, a ze dwadzieścia dwa pisma boi się drukować jego artykułów, jest najznakomitszym u nas krytykiem malarstwa, wybornym rysownikiem i malarzem nie gorszym od reszty swoich kolegów. Nade wszystko zaś pisze i maluje to, co gruntownie rozumie i głęboko odczuwa, a całe jego życie jest ilustracją tej smutnej prawdy, że — u nas nie popłaca wielki umysł i wielkie serce, ale głośna reklama i stosunki. Nr 177; dn. 29 czerwca Cechy czasu. — Napaść „Gil Blasa” na fizjologa Brown Seąuarda za wynalazek. — Atak „Głosu” na pana Kościelskiego za politykę. — Fabryka kobiecych zegarków na tle kobiecej kwestii. — Potyczka „Chorążego” z damami. Kiedy „wsparty na łokciu, z rozwianym włosem i oczyma utkwionymi w niebo”, zapytywałem się, w jaki sposób można by scharakteryzować bieżącą epokę? Duch Poezji (szata biała, skrzydeł para, w ręku trzyma lutnię, śpiewa rezolutnie) podszepnął mi następujący sonet: Żle być kobietą, gorzej muzykiem, Jeszcze gorzej uczonym, najgorzej politykiem. i Doza natchnienia zaaplikowanego mi przez muzę była tak silną, że z resztek pozostałych od sonetu mogłem jeszcze sfastrygować jego krytykę, także w poetyckiej formie: Wierszyk banalny, Lecz ma sens moralny... Co nie każdy rymotwórca może powiedzieć o swoich utworach. Naprzód tedy słówko o goryczach uczonego. W połowie czerwca rozeszła się wieść, że znany (nie twierdzę, że ja go znam) fizjolog Brown Seąuard wynalazł ani mniej, ani więcej, tylko... eliksir młodości, cudowny płyn, którego poszukiwano przez całe wieki średnie. — Patrzcie — mówił ten znakomity uczony na posiedzeniu publicznym. — Patrzajcie na mnie... W tej chwili jestem zgrzybiały siedemdziesięcioletni starzec... Mam zgięty kark, głos przytępiony, drżące ręce... A teraz... W tej chwili uczony zastrzyknął sobie pod skórę kilka kropel odmładzającego eliksiru i... „Zgięta jego postać wyprostowuje się, oczy nabierają blasku, głos dźwięku, myśli płyną jak woda górskich potoków...” Jeżeli wiadomość ta nie jest blagą, na którą mocno wygląda, 4 — Prus, Kroniki, t. XII - 49  jeżeli wielki fizjolog zamiast eliksiru młodości nie zastrzykuje sobie zwykłej morfiny i nie dostał bzika, słowem, jeżeli Brown Seąuard wynalazł jakiś nowy środek podniecający i utrzymujący energią życia, w takim razie zrobiłby duży wynalazek. Odmłodzić zapewne nikogo nie odmłodzi; ale w wypadkach ciężkich chorób może podtrzymać siły pacjenta i niejednego uchronić od śmierci przedwczesnej. Zresztą zaczekajmy, naprzód, na potwierdzenie pogłoski, następnie na decydujące próby. Innego przecież zdania jest jeden z najpoczytniejszych dzienników francuskich „Gil Blas”, który w artykule Faustomania, napisanym z ogromną werwą, straszliwie napadł na Brown Seąuarda. Autor prowadzi nas przede wszystkim do pracowni uczonego i objaśnia, w jaki sposób robi się ów eliksir młodości. — Widzicie — mówi — tego posępnego starca między retortami, butlami, cęgami i temu podobnymi? Jest to fizjolog, który przez całe życie pastwił się nad biednymi zwierzętami. Zdzierał skórę z twarzy małpom, ażeby pokazać grę muskułów, ucinał nogi ptakom, wyrywał serca psom i tak dalej. A teraz spojrzyjcie na tę klatkę, w której tuli się do siebie kilka zręcznych, czyściutkich, wylęknionych świnek morskich... Brown Seąuard zbliża się do nich, chwyta jedną, wyrywa jej jakiś organ i zakrwawioną, jęczącą rzuca na ziemię. Potem robi to samo drugiej, trzeciej, szóstej... W jakim celu tak strasznie pastwi się nad nimi?... Ażeby z ich młodych organizmów wydobyć swój eliksir odmładzający starców... Ale odmładzający tylko w jednym kierunku. Po zażyciu nowego środka wszystko zostanie w nich, jak było: siwe włosy, czaszki łyse, zsiniałe i bezzębne usta. Odmładzają się tylko zdolności erotyczne... Cóż to za widok starych bab i obrzydliwych dziadów uganiających się za miłością!... Artykuł „Gil Blasa” robi silne wrażenie. Wstrętnie wyglądają te katusze biednych zwierząt, ten eliksir amoroso, to przyśpieszone bicie serca w babach i dziadach, a nade wszystko sam Brown Seąuard. Rozrzuciwszy podobny manifest w dostatecznej - 50  liczbie egzemplarzy po Paryżu, łatwo można by rozkołysać tłumy i pobudzić je do ukamienowania fizjologa i zburzenia jego pracowni. I bez wielkiego zachodu Paryż ocknąłby się w owej pięknej epoce sprzed trzech lub czterech wieków, kiedy to lekarz, chemik, a nawet fizyk i mechanik, przyłapany na naukowych doświadczeniach, szedł naprzód na tortury, potem na stos za czarnoksięskie praktyki... Zapewne, przykrym jest los morskiej świnki (zwyczajnym świniom zawsze lepiej na świecie), którą Brown Seąuard poddaje operacjom; temu samemu jednak nieszczęściu ulega połowa zwierząt domowych, choć dla nich „Gil Blas” nie ma ani jednej łzy żalu. Haniebnym wynalazkiem byłby eliksir tak jednostronnie odmładzający starców, lecz tymczasem nie wiadomo, czy jest takim mianowicie i czy nie stanie się potężnym środkiem lekarskim w innych zupełnie kierunkach. Nowe odkrycia zawsze raziły ludzi o ciężkich głowach. Wyklinano system Kopernika, szczuto Darwina, szydzono z machiny parowej, z elektryczności, w ostatnich czasach z hipnotyzmu. Z tym wszystkim diabelnie prędko cofamy się ku wiekom średnim, jeżeli najpopularniejszy dziennik najoświeceńszego miasta, podczas najwspanialszej wystawy — może w taki sposób odzywać się o pracy uczonego! I to jeszcze kto rzuca klątwy na Brown Seąuarda, ale „Gil Blas”!... Ten sam, który całą sławę opiera na artykułach właśnie przeznaczonych do „odmładzania starców”! Oczywiście, zląkł się nieoczekiwanego współzawodnika. Z gwałtowniejszą aniżeli „Gil Blas” werwą, choć z mniejszą porcją dowcipu, napadł nasz „Głos” — wprawdzie nie na Brown Seąuarda za naukowe doświadczenia, ale na pana J. Kościelskiego za jego polityczne oświadczenia. Pan Kościelski jest członkiem pruskiej Izby Panów. Od czasu do czasu opuszcza swTói parowski fotel, aby wejść na mównicę i udzielić rządowi kilku poufnych rad co do sposobu postępowania z nękanymi przez niego Poznańczykami. Rząd notuje te rady w pamięci i robi, jak mu się podoba, a pan Kościelski wraca na swój fotel i siedzi na nim, jak się jemu znowu podoba; co 4* - 51  jest najlepszym dowodem, że między obu stronami, pomimo eleganckich pozorów, nie ma serdeczniejszego porozumienia. Nieczęste mowy swoje pan Kościelski chętnie przeplata ozdobami retorycznymi, które jeżeli nie olśniewają Europy ani nawet wzruszają Prusaków, to przynajmniej głaszczą serca najbliższych sąsiadów mówcy. „W przyszłej walce Wschodu z Zachodem — woła raz — Polacy będą po tej stronie, z którą łączy ich tysiącletnia kultura...” „Polacy i Niemcy — zapewnia innym razem — schodzą się w jednym punkcie, w sferze wielkich celów politycznych...” Wykrzykniki niekoniecznie ścisłe. Polacy bowiem z Niemcami nawet w piwiarniach nie lubią się schodzić, i to jeszcze około tak ważnego punktu, jakim jest kufel piwa. Z drugiej zaś strony inny Poznańczyk zapewnia, że Poznańczycy w przyszłej walce Wschodu z Zachodem wystąpią przeciw Niemcom. Ale zapalczywy „Głos” nie tak patrzy na mowy pana Kościelskiego. On widzi w nich niebezpieczeństwo publiczne; ozdobne wystąpienia mówcy nazywa „czelnością”, „wstrętnymi i nikczemnymi umizgami”, a jego samego „zdrajcą”. Miałem przyjemność widzieć parę razy w życiu pana Kościelskiego. Widziałem go, jak z całą prostotą jadł kiełbaski parowe, a następnie, w sposób całkiem zwyczajny, pił piwo. Gdyby mi kto powiedział, że jest to zły śpiewak albo niezręczny tancerz, uwierzyłbym bez namysłu; ale na nadawanie mu rangi „zdrajcy” zgodzić się nie mogę. Ani też chwalić polemiki, opartej na wymysłach, które nikogo nie uczą, a które wymyślany ma wszelkie prawo jednym uchem słuchać, drugim wypuszczać. Tym bardziej że słówko: „zdrajca”, dobrze wygląda tylko w ustach kucharek, wymyślających strażakom, że unieszczęśliwili je na całe życie. Jeżeli „Głos” przypuszcza, że aforyzmy pana Kościelskiego mogą „obałamucić” prostaczków, w takim razie na odbałamucenie ich był tylko jeden sposób: nie wymyślać mówcy, lecz wyjaśnić kwestię. „Polacy będą po tej stronie..” — zapewnia pan Kościelski. Z c z y m będą?... Ze swoją dyplomacją, ze swoją solidarnością czy kapitałami?... - 52  A może dadzą owej „stronie” wielkich uczonych, których wynalazki przechylą szalę zwycięstwa? Nie posiadamy nic z tego wszystkiego, więc komu i na co może przydać się nasz współudział? „Polacy będą po tej stronie, z którą łączy ich tysiącletnia kultura...” Pomijam kwestię: o ile zapuściła u nas korzenie tysiącletnia kultura. Lecz choćby nawet sprawa kultury miała pierwszorzędną wagę, to jeszcze można by zapytać: dlaczego mianowicie mielibyśmy łączyć się z kulturą niemiecką. Starszą od niej jest grecka i rzymska, oryginalniejszą — bodajby chińska. Więc gdybyśmy nawet w „przyszłej walce Zachodu ze Wschodem” kierowali się względami kultury, to jeszcze i wówczas nie potrzebowalibyśmy padać w objęcia Niemcom. Jest to naród niewątpliwie godny podziwu za swoją pracę, wiedzę, systematyczność i triumfy, jakie odnosił na różnych polach. Lecz bynajmniej nie jest ani jedynym, ani najlepszym przedstawicielem kultury. „Polacy i Niemcy — według pana Kościelskiego — stykają się w sferze wielkich celów politycznych...” O tak!... Czy widział kto, w jaki sposób wilk „styka się” z baranem?... Naprzód, wyrywa mu jeden bok, wysysa cząstki łatwiej strawne (von Podbielscy, von Leszczyńscy), wypluwa kości (wydalenia) i miażdży zębami części bardziej łykowate (patrz system rządów w Poznańskiem). Później robi to samo z drugim bokiem. Takie „stykanie się w sferze wielkich celów politycznych” trwa już od wieków, że się zaś nie zmieni — dowodem Szlezwig, Alzacja, Kamerun... Przypuśćmy jednak, że znalazłaby się grupa ludzi, którzy godząc się na „wielką politykę” pruską i zakochani w jej kulturze, na wypadek „walki Zachodu ze Wschodem” znaleźliby się „po stronie...” i tak dalej. No, a jeżeli Niemcy, co jest bardzo a bardzo prawdopodobne, przegrają w tej walce „na dwa fronty”? Co wówczas stanie się z nimi, a nade wszystko z ich niefortunnymi sprzymierzeńcami?... Czy stronnictwo „kultury i wielkich celów politycznych” wzięło to kiedy w rachubę?... - 53  Tak wyglądają fakta, których żaden mówca nie zmieni, choćby wszelkimi językami przemawiał we wszystkich parlamentach. Nie ma zatem celu kogoś ciągnąć na Tarpejską Skałę. Uśpiona przez jakiś czas „kwestia kobieca” znowu wyprysnęła w paru dziennikach; dotknięto zaś jej z dwóch stron: ekonomicznej i moralnej. Na wystawie pracy kobiet panna Babczyńska, kształcąca się w Szwajcarii na zegarmistrzynią, otrzymała złoty medal. Powodem tego odznaczenia był — naprzód zegarek, własnoręcznie zbudowany przez pannę Babczyńską, a po wtóre wieść, że pani ta po ukończeniu studiów chce założyć w Warszawie fabrykę zegarków, przy której mogłoby znaleźć zajęcie około dwustu kobiet. Przeciw udzieleniu tak wysokiej nagrody wystąpił pan Ed. Siwiński dowodząc, że laureatka, budując zegarek, nie zrobiła nic osobliwego, bo zegarek każdy zegarmistrz zbudować potrafi. Nadto ostrzegł, że w Warszawie, z powodu szwajcarskiej konkurencji, nie utrzyma się żadna fabryka zegarków, nawet prowadzona wyłącznie przez same kobiety. Owa zaś konkurencja ma być tak potężną, że u nas nawet bardzo uzdolnieni w swoim fachu zegarmistrze sami nie robią zegarków, ale tylko reperują albo — składają z części już gotowych, nadesłanych z zagranicy. Że sędziowie i sędziny z wystawy pracy kobiet dały pannie Babczyńskiej złoty medal, nic w tym nienaturalnego. Nasze panie tak w ogóle mało robią, tak rzadko czymśkolwiek zajmują się, a jeszcze rzadziej fabrykacją zegarków, że dzieło panny Babczyńskiej mogło piękne sędziny wprawić w zachwyt. „Dziwna chłopu wątroba, kiedy nie widział mięsa” — mówi przysłowie. Że znowu pan Siwiński może mylić się twierdząc, iż w Warszawie nie utrzyma się fabryka zegarków, to również fakt... Szwajcaria bowiem nie jest tak niepokonanym konkurentem, czego dowodzi istnienie fabryk zegarków: francuskich, angielskich, niemieckich, ruskich, a nade wszystko amerykańskich, które nawet szwajcarskim robią potężną konkurencję. - 54  Ale w tym pan Siwiński zdaje się mieć słuszność, że: ani inicjatywa do założenia naszej fabryki zegarków nie wyjdzie od panny Babczyńskiej (myśl tę nierównie dawniej poruszył pan Woroniecki), ani też, że podobną fabrykę będą prowadziły, w liczbie dwustu, same kobiety... Kobiety trzeba wyemancypować, ale nie „przeemancypować”, nawet we względzie ekonomicznym. Kobiety są niewątpliwie krzywdzone i wyzyskiwane jako żony, kochanki, córki, siostry, matki, a nade wszystko jako pracowniczki. Na domiar zaś złego istnieje wiele przesądów, które paraliżują moralny i ekonomiczny rozwój kobiet, wprost nie dopuszczając ich do pewnych gałęzi pracy. Otóż według mego słabego pojęcia, nie ma takiej gałęzi zajęć, w której kobiety nie mogłyby zajmować, a nawet nie zajmowały w praktyce, posad odpowiednich ich siłom. Widzimy je przy dzieciach jako mamki, piastunki i nauczycielki, przy chorych i starcach jako dozorczynie, przy zmarłych jako babki kościelne. Spotykamy je w arsenałach przy wyrobie ładunków, na wojnie jako wiwandierki i siostry miłosierdzia, przy roli jako żniwiarki i kopaczki, nawet w obserwatoriach jako rachmistrzynie. Jestem również pewny, że mogłyby pisywać obrony adwokackie, wykonywać rysunki i rachunki inżynierskie, leczyć chorych, sądzić przestępców, godzić zwaśnionych i wybierać posłów. Słowem, że mogłyby wykonywać wszystkie rodzaje prac spełnianych dziś przez mężczyzn, o ile takowe nie przekraczają ich sił fizycznych i umysłowych. Kobiety nie będą orały ziemi, ale mogą ją pleć; nie będą kuły armat, lecz mogą je polerować; nie będą administrowały państwem, lecz mogą służyć w biurach; nie stworzą teorii naukowej, lecz mogą ją wykładać i stosować w praktyce. Nie założą również pierwszej w kraju fabryki zegarków, lecz mogą w niej pracować. Dzisiejsze społeczeństwa potrzebują takiego mnóstwa rąk i głów, że usuwać kobiety od pracy byłoby szaleństwem. Owszem, dopuśćmy je do każdego zawodu, ale — oddajmy im te piętra - 55  i szczeble, którym wydołają ich siły, zajmując sami stanowiska trudniejsze i niebezpieczniejsze. Daleko musi być posunięta sprawa emancypacji kobiet, jeżeli już dziś mówi się o niej w konserwatywnym „Słowie” i jeżeli do legionu obrońców płci uciśnionej zapisał się nawet felietonista tego organu — ultrakonserwatywny Chorąży. Ponieważ jednak Chorąży jest nie tylko świeżo nawróconym „emancypantem”, ale w dodatku — nawróconym częściowo, a znowu płeć piękna nawet gazet nie lubi czytać uważnie, więc — pierwszy manifest Chorążego został przyjęty z nieufnością. Jedna z korespondentek „Słowa”, pani Z. R., wystosowała do redakcji kilka wyrażeń tej treści: „Bardzo smutnym jest usposobienie kobiety, której jedyną myślą, jedyną dążnością, jedynym upragnionym celem życia jest mąż... Dla kobiety szczęście w małżeństwie jest to wielki los, wygrany na loterii życia; gdy tymczasem kobieta sama wszędzie i zawsze może wytworzyć sobie stanowisko, byt niezależny, znaleźć przyjaźń, szacunek, obudzić przywiązanie, sama się przywiązać, być użyteczną w swoim kółku i w swoim zakresie... Więc po cóż tak uparcie dążyć do jednego tylko wyjścia (notabene za mąż), gdy życie jest tak piękne, bogate, wzniosłe i tak dalej.” Na to odpowiada Chorąży: „Trudno odmówić powyższym uwagom słuszności. Bo chociaż tylko Adam był stworzony na obraz i podobieństwo Boskie, a Ewa jedynie na pociechę Adamowi, to jednakże, już na XIX wiek ery chrześcijańskiej, zbyt może literalnie trzymamy się tradycji starego zakonu... Istotnie. Wszakże przewodnią myślą wychowania kobiet klas wyższych i średnich nie jest dziś chyba nic innego, tylko rozwinięcie sztuki podobania się mężczyznom. Do tego celu zmierza wszystko: powaby zewnętrzne, inteligencja, talenta, nawet cnoty domowe. Wszystko to są akcesoria mające zapewnić zwycięstwo w walce o... konkurenta i męża.” Taką to liberalną satyrę przeciw konserwatywnym poglądom na wychowanie kobiet napisał Chorąży... - 56  Damy jednakże nie wniknęły w ducha jego odezwy, a może nawet nie odczytały jej do końca. Lecz znalazłszy słowa: „chociaż tylko Adam był stworzony na podobieństwo Boskie, a Ewa...” i tak dalej — uderzyły na alarm. Pan Chorąży — woła jedna z czytelniczek „Słowa” — dotknął kobiety w samej podstawie ich ludzkiej i chrześcijańskiej godności... Pan Chorąży żartuje z kobiet, w bukietach, jakie im podaje, więcej jest cierni niż kwiatów, a wobec sprawy zdrowego postępu kobiet gra dwuznaczną rolę wątpliwego przyjaciela, żadnego zaufania nie wzbudzającego opiekuna. Nareszcie pan Chorąży mylnie powołuje się na Pismo święte, w Genezie bowiem napisano: „I stworzył Bóg człowieka na wyobrażenie swoje; na wyobrażenie Boże stworzył go: mężczyznę i białogłowę.” W odpowiedzi Chorąży zacytował znowu Genezę, aby dowieść, że Ewa powstała z Adamowego żebra. Mimo to cbżałowany: „nie tylko nie miał zamiaru dotykać kobiet w samej ich ludzkiej godności, ale przeciwnie... W imię tej godności, podniesionej przez naukę Chrystusa i kult Matki Bożej, protestował przeciw niewłaściwemu kierunkowi w wychowaniu kobiet, mającemu na celu stworzenie w kobiecie li tylko pociechy mężczyźnie.” Ponieważ dotknięta w swej godności korespondentka przytoczyła tylko dwa wiersze z Pisma świętego, a Chorąży aż dwanaście, on więc jest bieglejszy w kwestiach teologicznych. Czy mu to jednak powróci stracone zaufanie u płci pięknej? bardzo wątpię. Na domiar bowiem złego ów Chorąży (tym razem w „Niwie”) stanowczo zganił treść obrazu pod tytułem Fryne. Oświadczył nadto, że „bezwzględna cześć dla piękności ciała jest rzeczą pogańską i że on, jako chrześcijanin, może tylko na chwilę, i to jeszcze drogą psychicznego nakazu, przyodziać się w pogańską duszę”. No!... kto tylko „na chwilę” i „jeszcze drogą psychicznego nakazu” gustuje w płci nadobnej, ten już chyba nigdy nie pozyska jej względów. - 57 Nr 1851 dn. 7 lipca Komedia Bałuckiego pod tytułem Ciężkie czasy. — Jej prawdziwy temat i przesadzone charaktery. — Mały traktat o oszczędności, walce o Drogę Żelazną Warszawsko-Wiedeńską i propagowaniu oszczędności. W teatrzyku „Belle-vue” od tygodnia grają komedią M. Bałuckiego pod tytułem Ciężkie czasy, której godzi sią nieco obszerniejszą wzmiankę poświęcić. Nie byłem na pierwszym przedstawieniu tej sztuki, ale na szóstym czy na siódmym; miałem więc czas przysłuchać się ludzkim sądom, które jak zwykle można odnieść do dwu typów. Jedni wymyślają na Bałuckiego, że sponiewierał szlachtę; inni twierdzą, że Ciężkie czasy jest to komedia, którą wszyscy powinni by widzieć i uczyć się z niej... Nikogo jednak nie spotkałem, który by Ciężkie czasy nazwał sztuką nudną, co dało mi dużo do myślenia. Współcześnie bowiem w „Wodewilu” przedstawiono inny utwór sceniczny pod tytułem Pałac i rudera, na który nikt się nie oburzał, lecz wszyscy z rzadką u nas jednomyślnością utrzymywali, że jest to sztuka diabelnie nudna. Muszę wreszcie dodać, że ja sam, który nie miałem odwagi nawet spojrzeć na Pałac i ruderę, na Ciężkich czasach byłem od początku do końca i nie tylko ubawiłem się, ale nawet... doznałem jakby uczucia skruchy. To coś znaczy, bo ludzie w moim wieku niełatwo się skruszają, a z drugiej strony „my, dramatopisarze”, nie lubimy bawić się na sztukach naszych współzawodników. Sztuka Bałuckiego jest tendencyjna. Ale... co to znaczy tendencyjność?... Dramato-, powieścio-, a nawet kroniko-pisarze komponują swoje utwory jednym z dwu sposobów: tendencyjnie, vel dedukcyjnie i realistycznie, vel indukcyjnie. Jeżeli autor, przypatrując się społeczeństwu, dostrzeże w nim jakieś nowe charaktery ludzkie, jakieś nowe cele, do których ci ludzie dążą, czyny, które spełniają, i rezultaty, ]akie osiągają, i w sposób bezstronny opisuje to, co widział, wówczas tworzy on powieść lub dramat realistyczny. Utwór ów będzie miał tym - 58  więcej interesu, im przedstawione w nim charaktery, cele i czyny są nowsze i trafiają się częściej. Lecz można pisać i innym sposobem. Można wziąć jakieś zdanie ogólne, na przykład „szlachta jest rozrzutna i dlatego bankrutuje”, „Żydzi są oszczędni i bezceremonialni i dlatego zdobywają wpływowe stanowiska”, „chłopi są ciemni i dlatego każdy ich wyzyskuje”. Można sobie wziąć taki temat i zilustrować go za pomocą charakterów i wypadków, więcej lub mniej prawdziwych. Utwór taki będzie się nazywał tendencyjnym, vel dedukcyjnym i będzie miał tym większą wartość. Im prawdziwszy jest jego temat, czyli owe zdanie ogólne, tym prawdziwszymi, częściej spotykanymi są wprowadzone przez autora charaktery i wypadki. Ciężkie czasy są sztuką dedukcyjną, vel tendencyjną, ponieważ Bałucki, o ile się zdaje, zamierzył w niej przedstawić naszą lekkomyślność w życiu wewnętrznym i nasze... (bardzo przepraszam...) fagasostwo w stosunku do obcych, byle utytułowanych przybłędów. Temat sztuki jest prawdziwy, nawet bardzo prawdziwy, i to stanowi olbrzymią zaletę; wypadki są trochę niezwykłe, a charaktery przesadzone i to stanowi wadę Ciężkich czasów. Do galicyjskiego szlachcica, pana Lechickiego, ma przyjechać, czort wie co za jeden, książę Tutafoni czy Tofano, mniejsza o nazwisko. Książę ten nic nikomu w Galicji nie zrobił i nigdy tam nie był, tym niemniej sąsiedzi pana Lechickiego chcą na gwałt zrobić księciu owację. Za co?... Za to, że jest księciem, że ma stosunki w Wiedniu. Więc pan Lechicki ogromnym kosztem odnawia swój dom i meble, jego sąsiedzi, ustroiwszy się we fraki, przebierają muzykantów Żydków za Krakowiaków, sadzają na koń parobków, a nawet biją we dzwony, strzelają i krzyczą: „Wiwat!”... Każdy zaś z nich w zamian za udział w owacji chce — małej rzeczy... orderu, posady w Wiedniu albo choćby podziękowania. Zapał dla gościa posuwa się jeszcze dalej, znajduje się bowiem jakaś panna Idalia Giętkowska, quasi arystokratka, gotowa zaofiarować staremu dziadowi serce i rękę. Nie dość na tym, - 59  sam bowiem pan Lechicki, za radą syna, gotów oddać księciu swoją jedynaczkę Bronię, choć panna już ma narzeczonego, a gość jeszcze o nią nie pytał... Naturalnie, książę nie przyjeżdża, ale zamiast niego spada na dom Lechickich wiedeńska kokota, panna Natalia, która kiedyś uprzyjemniała życie młodemu Lechickiemu, a dziś przyjeżdża po... trzy tysiące guldenów za szkody i straty. Młodzieniec dla uniknięcia skandalu zamyka kokotę w pokoju siostry, a szlachta, dowiedziawszy się, że tam ukrywa się ktoś z Wiednia, gotuje się nawet do wyłamania drzwi, byle tylko: „zobaczyć ekscelencję i polecić się jej protekcji”. Szczęściem, narzeczony panny Lechickiej, niejaki Rembowski (młodzian cnotliwy, pracowity itd.), płaci kokotce owe trzy tysiące guldenów i wyprowadza ją tylnymi drzwiami do powozu. Wzburzonej zaś szlachcie tłumaczy, że ekscelencja z pobudek politycznych musiała chronić się przed owacjami, lecz że zasyła im piękne ukłony. Takim jest główne wydarzenie w komedii, nieco naciągnięte; za to inne wypadki są prawdziwsze. Kiedy panowie przy butelkach wina płaczą na ciężkie czasy albo kiedy pan Bajkowski opowiada o pijatyce urządzonej przez „inteligencję” z powodu założenia towarzystwa wstrzemięźliwości „dla chłopów”, to — już widz czuje realny grunt pod nogami. W niektórych scenach satyra Bałuckiego staje się po prostu straszliwą. Kiedy pani Kwaskiewiczowa, która nie lubi ogonów u sukien, kładzie jednak suknię z ogonem na przyjęcie znakomitego gościa „dla dobra kraju”, kiedy panna Idalia uczy się, jak ma siedzieć dla skokietowania księcia, kiedy panowie wybijają zamknięte drzwi albo — krzyczą „Wiwat!” odjeżdżającej kokotce, wówczas zdaje ci się, że autor plunął nam w twarze zakrwawioną śliną. Tak, my tacy jesteśmy... Dla stosunków, dla protekcji, dla rozgłosu gotowiśmy schować w kąt godność osobistą, „rzucić paltot pod nogi księciu”, ba, nawet nasze własne osoby. Temat główny: lokajstwo, jest zupełnie prawdziwy i ze sceny robi wrażenie, jakby nas kto dotykał rozpalonym żelazem. Charaktery w Ciężkich czasach są w gruncie rzeczy prawdzi- 60  we, lecz w przedstawieniu niezbyt nowe i skarykaturowane. Hulaka Bajkowski, pesymista Kwaskiewicz, ąuasi-arystokrata Giętkowski, niby postępowiec i człowiek praktyczny, a w rzeczy samej blagier Julian Lechicki, wreszcie idiota Gienio Kwaskiewicz, ci istnieją w życiu. Ale cechy ich nie wykazują się w tak potwornej potędze, a na scenie już bywały przedstawiane. W rezultacie sztuka dzięki swemu tematowi robi mocne wrażenie. Trzeba jednak dodać, że w życiu lokajstwo, hulatyka, głupota i handel kobiecym ciałem kwitną nie tylko między szlachtą, lecz na większej części froterowanych posadzek. Owszem, można by powiedzieć, że jeszcze między szlachtą jest najwięcej poczucia honoru. Wyprawiać owacyjki i pełzać około znakomitości lubimy wszyscy, szlachta jednak robi to nieco taktowniej, a przynajmniej nie wyłamuje drzwi ani też włazi oknami. Jest w sztuce Bałuckiego o tyle nudna, o ile cnotliwa i rozsądna figura, szlachcic Rembowski, który mniej więcej raz na kwadrans pali sąsiadom naukę moralną najczęściej na temat oszczędności. — Im mniej masz dochodu, panie kochany — mówi ten pan — tym mniej wydawaj. Ja sprzedałem powóz, a jeżdżę dryndulką, odprawiłem ekonoma i sam go zastępuję, syna zrobiłem leśniczym, a że nie stać mnie na majonezy i wino, więc jadam kluski i piję wodę. Dlatego mam pieniądze, na ciężkie czasy nie narzekam. Dziś gawędy takie są śmieszne nie dlatego, ażeby nie tkwiła w nich najświętsza racja, lecz — że w sprawie reform publicznych nie słowa znaczą, ale czyny. Miły Boże, ile to każdy z nas nasłuchał się będąc dzieckiem, naczytał się będąc młodzieńcem, sam nagadał o oszczędności w wieku dojrzałym i... jakoś nic... Wszyscy wydajemy wszystko, co mamy, a nawet więcej, niż mamy, bo wydawanie jest cechą naszych czasów i atrybutem społecznej niedojrzałości. Przyjdą jednak inne czasy, i to niedługo, kiedy, jak dziś jest modą wyrzucanie pieniędzy i zbytek, tak wówczas będzie modą gromadzenie pieniędzy i powściągliwość w wydatkach. Kiedy do szyku należeć będzie częstowanie gości nie winem i ostrygami, ale wodą i kaszą... - 61  Przyjdą takie czasy albo... będzie z nami bardzo źle!... Rażące światło na owe przyszłe biedy rzuciła sprawa Kolei Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej. Chwilowo walka między belgijskimi Kserksesami i miejscowymi Temistoklesami uciszyła się... Kserkses-Lysen niby to obalił miejscowy zarząd, ale znowu obaleni wysadzili w powietrze jego zarząd, a nade wszystko trzynastorublową dywidendę. Ambo meliores — obaj równie silni przeciwnicy: jedni ilością akcji, drudzy stosunkami. Być może, iż nic sobie nie zrobią i zawrą pokój, o czym nawet napomyka się w gazetach. Być może, iż nawet nie sprawdzi się przysłowie: „Pany pogodzą się, a chłopy dostaną w... szyję...” Ale swoią drogą jest źle... Jest źle, bo dziś już wszyscy wiemy na pewno, że kolosalna większość akcji Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej znajduje się za granicą. Kolej więc ta nie jest naszą, ale obcą instytucją. Jest źle, bo jeżeli nawet zostanie zawarty pokój warszawskc-belgijski, to tylko dzięki protekcji kapitalistów niemieckich, a w szczególności jakiegoś pana Hansemana, którego rok temu nazywaliśmy „butnym i nienawistnym Niemcem”, a dziś zasypujemy go komplementami na kredyt. Jak owa szlachta z Ciężkich czasów równie na kredyt robiła owacje wiedeńskiemu książęciu, który pomimo to nie przyjechał. Jest bardzo źle, bo nie tylko akcje Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, ale akcje wszystkich naszych kolei żelaznych, listy Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego i miejskich różnych fabryk i kopalń, wszystko to — lokuje się po większej części za granicą. Gdyby więc przyszło do jakiejś likwidacji, wówczas Holendrzy, Belgijczycy, a nade wszystko Niemcy staliby się bez wystrzału właścicielami bodaj czy nie połowy naszej nieruchomej własności. Ciekawa zaś rzecz: co byśmy wówczas jedli, a nawet na czym byśmy siedzieli i czym oddychali?... Zaprawdę, są to bardzo „ciężkie czasy”!... I nawet nie można powiedzieć, ażeby ten stan rzeczy był następstwem braku instynktów do oszczędności w naszych masach. Że coś się oszczędza, widzialnym znakiem jest kasa oszczędności, mająca z górą milion rubli i kilkadziesiąt tysięcy - 62  uczestników. Dowodem Kasa Przemysłowców, Towarzystwo Wzajemnego Kredytu itd., nie licząc instytucji prowincjonalnych. Że się oszczędza, dowodem: chłopi na wsi, rzemieślnicy i służba w miastach; każdy z tych biedaków chowa w garnku lub skrzyni jakieś kilkadziesiąt rubli gotówką, które jednak — leżą nieruchomo, właścicielowi nie przynoszą procentów, a niekiedy zgoła przepadają. Otóż tu leży rdzeń kwestii. Dajmy za wygraną z wykładami oszczędności rozrzutnikom, bo oni jej się nie nauczą; ale raczej — dajmy sposobność do robienia oszczędności ludziom normalnym. Za granicą istnieją kasy oszczędności przy szkołach, które już w dzieciach zaszczepiają ten pożyteczny nałóg. Dalej, istnieją podobne kasy przy każdej stacji pocztowej, co jest kolosalnym ułatwieniem dla starszych. W Anglii zaś jest nawet lepiej: tam bowiem istnieją apostołowie oszczędności, którzy przez amatorstwo obchodzą knajpy z puszkami kas oszczędności i tak pięknie umieją zachęcać, że każdy pijący piwo odkłada parę groszy na złą godzinę. U nas zamiast kas oszczędności mamy kantory loterii, a zamiast apostołów z puszkami mamy — albo ajentów sprzedających zagraniczne losy na loterię, albo knajpowych muzyków, którzy po odegranej sztuczce obchodzą z talerzem w ręku publiczność. Zwyczaje te należałoby zmienić i kto wie, czy na Towarzystwie Przemysłu i Handlu nie leży obowiązek wystarania się o podobne reformy. A że nawet apostołów oszczędności, chodzących z puszkami po knajpach, nie zabrakłoby u nas, dowodem są ci szlachetni kasjerzy i buchalterowie kas groszowych, którzy bezinteresownie całe lata w nich przesiadują. Ale jaki to ma związek z akcjami kolei żelaznych albo z listami Towarzystwa Kredytowego, leżącymi dziś za granicą? Ma, i bardzo jasny. Gdyby raz zaczęła się propaganda oszczędności na wielką skalę, można by zachęcać drobnych kapitalistów do nabywania papierów krajowych. Nie każdy zadowolni się czterema procentami kas oszczędności i chętniej weźmie - 63  piąć procent albo sześć procent; niejeden również chce mieć oszczędności u siebie. Nic zaś nie byłoby łatwiejszego jak wytłumaczyć tym panom i paniom, że list zastawny równa się gotówce, a zaś akcja kolei żelaznej może być lepsza od kasy oszczędności. Tym sposobem powoli i stopniowo nasze papiery kredytowe dałyby się wycofać z zagranicy i już przestalibyśmy obawiać się ogólnego bankructwa na rzecz Niemców, a przynajmniej niespodzianek w rodzaju tej, jaką nam urządził pan Lysen. Nr 206; dn. 28 lipca Kwestia kobieca na kongresach. Tak zwana ,,emancypacja” jest olbrzymią kwestią społeczną. W samej Europie obchodzi ona nie tylko sto siedemdziesiąt milionów kobiet, ale i sto sześćdziesiąt milionów mężczyzn. Kobiety sądzą, że równouprawnienie, dając im większą swobodę i więcej praw, powiększy zarazem ich szczęście. Mężczyźni zapytują: czy nadanie rozległych swobód pięknym towarzyszkom nie stanie się dla brzydkiej połowy ludzkiego rodu źródłem zamętu i nieszczęść? Nie koniec na tym. Ponad mężczyznami bowiem i kobietami stoją ogólne interesa społeczne, mające również swoich przedstawicieli, i to silnych. Ci zaś z wszelką słusznością stawiają sobie pytania: Co będzie, jeżeli do polityki, prawodawstwa, sądu i administracji dopuścimy płeć, która może wprawdzie wydawać postanowienia lub wyroki i podpisywać traktaty, lecz — żadnego z nich ani wykonać, ani nawet obronić nie potrafi?... A co się stanie z dzisiejszą organizacją, jeżeli kobiety naprawdę wywieszą hasło: „Każdy człowiek, mężczyzna czy kobieta, powinien móc swobodnie rozporządzać sobą i swymi czynami?...” W następstwie czego żaden na przykład ojciec nie mógłby - 64  być pewnym swoich dzieci i — przestałby łożyć na ich utrzymanie. Już ten jeden drobiazg wywołałby tak kolosalny przewrót w stosunkach społecznych, że nie wiadomo, czy zniosłaby go dzisiejsza cywilizacja. Sprawa zatem jest bardzo ciężka, a nawet wprost niebezpieczna, gdyby chciano ją rozciąć jednym zamachem. Na nieszczęście dla świata wszystkie reformy społeczne rozwiązują się powoli i stopniowo. Kwestia zaś równouprawnienia kobiet znajduje się dopiero w sferze dyskusji i bardzo drobnych ulepszeń. Nasze więc pokolenie może jeszcze z całym spokojem zastanawiać się nad nią. Materiału do podobnych rozmyślań nie brak. Nie dalej jak w ciągu ostatniego miesiąca, w kwestii kobiecej słyszeliśmy jakby trzy wielkie głosy ze strony samych kobiet. Są one bardzo znaczące i wskazują, że w sprawie emancypacji między kobietami istnieją trzy stronnictwa: konserwatywne, realistyczne i postępowe z odcieniem krańcowym. Stronnictwo konserwatywne tworzą damy angielskie: żony, córki i siostry lordów, które twierdzą, że — żadna emancypacja nie jest potrzebną. Trudno dziwić się, że tak mówią kobiety bogate, wpływowe i otoczone hołdami. Dla nich, traktowanych jak bóstwa, równouprawnienie byłoby czystą stratą: zniżyłoby je do ludzkiego poziomu, ponad którym znajdują się dzisiaj. Stronnictwo realistyczne tworzy „kongres prac i instytucji kobiecych”, który odbył się w Paryżu przy udziale Juliusza Simona. Na tym kongresie nic nie mówiono o „prawach” kobiet, dobrze rozumiejąc, że: nim kto zażąda nowych praw, musi wylegitymować się z nowych zasług. Nie „żądano” więc, tylko „wykazywano” zasługi kobiet na różnych polach działalności. Mówiono więc: co kobiety zrobiły dla filantropii i moralności (opieka nad ubogimi, chorymi i więźniami, propaganda pokoju, wstrzemięźliwości i oszczędności), co dla wychowania, a co dla nauk, literatury i sztuk. I tylko w czwartej sekcji przedstawiono w sposób obiektywny: jakim jest dzisiejsze położenie kobiety wobec kodeksu cywilnego. 5 — Prus, Kroniki, t. XII - 65  Na tym kongresie Simon wypowiedział dwa ciekawe zdania. Naprzód zaprotestował przeciw opinii, że francuskie kobiety są zepsute. Jest to fałsz, rozgłoszony przez ludzi, którzy, nie znając Francji, sądzą o niej z kurtyzanek albo z powieści poświęconych kurtyzanerii. Przeciętna Francuzka jest kobietą czystą i pełną honoru, a jej cnoty niemałą odgrywają rolę w kwestii dzisiejszego dźwigania się Francji. Nie mniej znaczącym było zdanie Simona, że: kwestia emancypacji kobiet stanęła dziś tak, iż — postępem dla niej będzie pewne cofnięcie się... Może mówiąc to Simon miał na myśli drugi kongres, współcześnie odbywający się w Paryżu, pod hasłem „praw” kobiecych. Było to zgromadzenie dosyć krzykliwe i niesforne... Wypowiedziano na nim dużo rzeczy słusznych, trochę przedwczesnych i trochę... dziwacznych... Kiedy kongres domaga się, ażeby zniesiono demoralizujące więzienie Świętego Łazarza (w Paryżu dla kobiet), kiedy żąda, aby kobiety były rewidowane przez kobiety, ażeby dano im szkoły zawodowe, przytułki pracy i dopuszczono je do wszelkich zajęć fachowych — tym punktom jego manifestu można było przyklasnąć. Nie mniej sprawiedliwym byłoby żądanie rozwodu, który już istnieje we Francji, tudzież — rewizji Kodeksu Cywilnego w tym, co dotyczy kobiet. Niejednokrotnie bowiem w stosunkach rodzinnych, a osobliwie małżeńskich, kobieta staje się po prostu niewolnicą i ofiarą człowieka głupiego, brutalnego, rozpustnika albo utracjusza. Równouprawnienie w sferze tych stosunków wyda najlepsze skutki: uszlachetni bowiem kobietę, a przez nią i mężczyznę; co najmniej zaś zredukuje liczbę krzywd, jakich dziś doznają żony od mężów nie tylko bezkarnie, ale nawet bez możności zaprotestowania. Do tej pory „kongres praw kobiecych” jest w porządku. Prawdziwy zaś chaos sprzeczności i dziwactw zaczyna się w punkcie dość jasno sformułowanym przez pannę Marię Deraisme. „Społeczeństwa i państwa — mówi panna D. — zbyt wielką opieką i ograniczeniami otaczają stosunki płciowe. Ograniczenia są szczególniej liczne w stosunku do kobiet dzięki upowszech- 66  nionemu mniemaniu, iż fizjologiczno-płciowe instynkta i ich potrzeby są mniej rozwinięte i gwałtowne niż u mężczyzn... Za miłość poza małżeństwem społeczeństwo i państwo karze kobietę: pierwsze moralnie — odtrącając ją od siebie, drugie — czyniąc z niej drogą administracyjną prostytutkę...” Słowem, panna Deraisme zdaje się żądać równouprawnienia dla kobiet i na punkcie stosunków miłosnych. Wolno mieć kochanki mężczyźnie, kawalerowi czy żonatemu, niechże będzie wolno mieć kochanków pannie i mężatce. Tak dalece wierzę w potęgę praw natury i zdrowych umysłów ludzkich, że nawet i na tym punkcie, gdyby to ode mnie żale* żało, zniósłbym ograniczenia prawne. „Niech każdy człowiek — mężczyzna czy kobieta — swobodnie rozporządza sobą i swymi czynami”, tylko... niech przygotuje się na ponoszenie skutków... Pani sądzi, że dla kobiety zabawniej jest mieć kilku wielbicieli, a bezpieczniej rachować na kilku opiekunów niż na jednego?... Wybornie!... Tylko niechże panią nie drażni tytuł: kobiety publicznej, i nie obraża to, że kobiety, mające wprost przeciwną opinię pod tym względem, nie będą wdawać się z panią. Każdy ma prawo rozporządzać nie tylko swoją osobą, ale i swymi opiniami i stosunkami. Ludzie nie są ideałami. Pełno mężczyzn ma kochanki i sporo kobiet mają kochanków. W życiu patrzy się na to przez szpary, jako na nieszczęście, które notabene zawsze trzeba czymś okupić. Niemniej mężczyna zbyt często zmieniający kochanki nazywa się rozpustnikiem, który to tytuł przeszkadza mu nieraz, w najliberalniejszych krajach, zostać na przykład członkiem parlamentu lub pełnić honorowe urzędy; kobieta zaś tyle cierpi, że chyba tylko wielka miłość może uchronić ją od desperacji. Ale żeby na jakimś kongresie z nieszczęścia robiono zasadę ogólną i wręcz zachwalano prostytucję, to już jest wypadek oryginalny. Piękne to słówko: równouprawnienie; chciałbym jednak wiedzieć: do czego doszlibyśmy stawiając jako zasadę równouprawnienie powszechne? Przy budowie domu Paweł nosi cegły, Gaweł rysuje plan; równouprawnijmy ich i pozwólmy Gawłowi nosić cegłę, a Pa5* - 67  włowi rysować plany. Będzie mądry, kto zamieszka w domu wybudowanym w taki sposób! Pan Aramburo śpiewa i bierze za to paręset rubli na wieczór, pan Prus słucha i płaci za to parę rubli na wieczór. Równouprawnijcież mnie z panem Aramburo. Płaćcie mi i słuchajcie moich treli, bo inaczej będę się czuł pokrzywdzonym!... Lecz nie, nikt mnie słuchać nie będzie, a na pana Aramburę ja sam pójdę. Mężczyźni są pokrzywdzeni wobec kobiet pod wieloma względami. One chodzą wydekoltowane, my opięci; my padamy im do nóg, a one drwią z nas; my się za nie strzelamy, a one nawet nam ran nie opatrują, tylko felczerzy. Warto by zwołać kongres „praw męskich”, który by tym nieprzystojnościom zaradził. A kobiety, czy są równouprawnione jedne wobec drugich? Któraż z nich nie wyzyskuje swojej piękności, sprytu czy majątku, bez względu na swoje pokrzywdzone siostry — brzydkie, naiwne lub ubogie?... Nie będzie to żadna nowina, ale najświętsza prawda, że świat składa się z samych nierówności, których źródła zazwyczaj trzeba szukać w naturze rzeczy. Najjaskrawiej okazuje się to przez zestawienie kobiety z mężczyzną w sprawach dotyczących miłości... Kto, na przykład, winien, że skutkiem sercowych uniesień matką zostaje nie mężczyzna tylko kobieta? A kto temu winien, że mężczyzna, choćby miał dziesięć żon jednocześnie, może mieć zdrowe dzieci, gdy tymczasem kobieta uprowidowana w kilku mężów albo nie ma potomstwa, albo strasznie liche? Kto winien, że kobieta zawsze jest pewną swego dziecka, podczas gdy mężczyzna ma tę pewność tylko dzięki wielkiej moralności kobiety? I jak rozstrzygnąć kwestię „ojcostwa” w wypadku, gdy kobieta zechce mieć kilku równouprawnionych wielbicieli? Niektóre desiderata „kongresu praw kobiecych” są wprost piramidalne. Między innymi, pomimo zasady równouprawnienia, „uwodziciel ma płacić uwiedzionej trzecią część swoich dochodów”... - 68  A, na miłość boską, zróbcież nas czym prędzej kobietami!... Natychmiast postaramy się o to, ażeby „uwiódł” nas pan Bloch, pan Kronenberg, pan Wertheim (senior) i... kariera gotowa... Można by w ten legalny sposób zabezpieczyć sobie parękroćstotysięcy rubli rocznie i jeszcze mieć pretensję do publicznego szacunku. W rezultacie nadajmy wszystkie prawa kobietom. Przyznajmy im równość wobec mężów, łatwy rozwód, prawo do wszelkiej pracy i urzędu, a nawet „swobodę rozporządzania sobą i swymi czynami”. Będą kobiety, które skorzystają z tych swobód, będą i takie, które z nich korzystać nie zechcą. My zaś ze swej strony zyskamy jasną sytuację, która jest tyle przynajmniej warta co równouprawnienie. Może stracimy wiele złudzeń, ale też łatwiej nam przyjdzie oceniać charaktery kobiece i nasze własne. Nr 291; dn. 21 października Kronikarz zaczyna oglądać się po gazetach. — Reformy w „Kurierze Codziennym” i aforyzmy z „Kroniki Rodzinnej”. — W jaki sposób „Słowo” pobiło demokratów i dostało cięgi od „Izraelity”. — Dlaczego rzekomy manifest Alliance Israelite musiał być sfałszowany. Skoro tylko przyjechałem do Warszawy, idę naturalnie zobaczyć, co się dzieje? No, samo miasto reformuje się nie na żarty. Przemalowano cztery domy od stóp do głów, a w jednym okna, przebudowano dwa mostki, a na Nowym Swiecie widzę, że układają bruk nowy. Tylko roboty kanalizacyjne nie przerwały się ani na chwilę, a dorożkarze po dawnemu rozjeżdżają przechodniów. Wchodzę do „Kuriera Codziennego” na Trębacką. W sieni zatrzymuje mnie ktoś z administracji. — Bój się pan Boga — mówi — nie idź na górę! — Albo co?... — Wł. Ol. pisze artykuł polityczny... — Więc i cóż? • - 69  — Ależ, panie, on pisze z takim rozmachem, że wszystko wobec niego wylatuje za drzwi! W zeszłym miesiącu cała redakcja uciekła aż pod Bernardyny... „Jeżeli on w taki sposób załatwia sprawy polityczne, to cóż by było, gdyby wziął się do niepolitycznych?...” — myślę wędrując ku Bernardynom. W redakcji wszyscy zajęci. Jeden rysuje, drugi koryguje, trzeci załatwia jakąś interesantkę, czwarty chodzi po pokoju z rękoma w kieszeniach i blaskiem natchnienia w oczach. — Cóż nowego? — pytam. — Nie przeszkadzaj mi pan — odpowiada — bo dyktuję z „Kroniki Rodzinnej” aforyzmy w kwestii: Jak być szczęśliwymi w małżeństwie. Pisz pan... — zwraca się do oficjalisty. „Mężczyzna powinien lubić swój dom, ale nie powinien jednak ciągle w nim przesiadywać...” — Ja tak robię — mruczy ten, któremu dyktują. „W ogóle lepiej jest, kiedy rano wyjdzie z domu i powróci wieczorem...” — No, ja wychodzę wieczór, a wracam z rana — szepce oficjalista. — Pisz pan, bo zecerzy czekają — gromi go dyktujący i mówi d^lej: „Paragraf piąty. Dobrą żoną jest ta, która umie zachować środek...” — Nie tak prędko! — woła ten, któremu dyktują. „Środek pomiędzy skąpstwem a marnotrawstwem.” „Paragraf szósty. Jest pewien fanatyzm w miłości, tak jak w religii, i ten, kto silnie kocha, staje się — zbyt często wymagającym...” — To już było. — W takim razie pisz pan: „Ostrożna jazda jest konieczną tam...” — Cóż to, u diabła, ma za związek ze szczęśliwym małżeństwem? — wybucha ten, któremu dyktują. — Małżeństwo nie jest przecie dorożkarstwem. — Pisz pan! — woła gniewnie dyktujący. — Pan nie będziesz poprawiał „Kroniki Rodzinnej”. - 70  Nudzą mnie te spory, więc idę do referenta, który załatwił interesantkę i ma dobry humor. — Cóż słychać? — pytam. — Nic. Zmieniliśmy format „Kuriera”. — I straciliście połowę prenumeratorów? — Nic nie straciliśmy. Z jakiej by zresztą racji? — O! z jakiej... — mówię. — Już z Krakowa przyszła wiadomość, że robiliście szwindle. — Ani nam się śni. — Ech! czy tylko jesteś pan pewny? — Najpewniejszy. Przecież czytają nas ludzie i nie omieszkaliby wymawiać nam tego. — Więc jeżeli nie zrobiliście szwindlu, to może macie zamiar go zrobić. — W jakim celu? Czy ażeby stracić dobre imię, czy też prenumeratorów?... — Nie zapieraj się pan, drogi panie! Przecież wyliczano mi całą litanię szacherek, które w najbliższym czasie macie zamiar wykonać. Słyszałem to od ludzi bardzo poważnych. — A skądże ludzie poważni wiedzą o tym? — Przeczuwają. Macie w redakcji takiego Wł. Ol., który od świtu do zmroku wstrząsa Europą, a do świtu... — Niepokoić się o wstrząsanie Europy należy do Bismarcka, nie do ludzi poważnych. — To może Czesław?... On nosi trochę za długie włosy... — Czesław jest poeta, więc gdyby ostrzygł włosy, cóż by rozdawał w upominku damom, które pragną choć cząstkę jego posiadać? — A Jan Maurycy?... Referent od załatwiania interesantek uderzył się w czoło. — Wiesz pan co? — zawołał — że to jest prawdopodobne!... Jan Maurycy ma ten nieszczęsny ogród zoologiczny, co niektóre pisma uważają za konkurencję, a niektórzy piszący za pogróżkę... Tak nie podobał mi się ten koncept, że opuściłem „Kuriera Codziennego” i nic nie dowiedziawszy się, poszedłem do „Słowa”. Nie lubię wprawdzie szlacheckiej polityki, szlacheckiej ekonomii ani szlacheckiej filozofii; lecz gdy chodzi o jakieś - 71  informacje drażliwe, osobliwie w rzeczach tak zwanego honoru, to już wolę szlachciców. Uprzedzenie i nic więcej. W „Słowie”, gdym nadchodził, huczało jak w ulu: wszyscy współpracownicy znajdowali się na środku redakcji, rozprawiając i machając rękoma. Lecz gdym wszedł, skoczyli do biurek myśląc, że idzie prenumerator. Dopiero przypatrzywszy mi się, ochłonęli i powrócili do przerwanego zajęcia, polegającego na oglądaniu młodej, lecz mądrej suczki, która umiała wywracać kozły na głowie. — Cóż nowego? — pytam. — Nic. Prenumerata idzie... Wziąłem na stronę jednego z najpoważniejszych konserwatystów. — Czy prawda — spytałem — że „Kurier Codzienny” zrobił jakiś szwindel? Zamyślił się i odparł: — Nic nie słyszałem. Gdyby coś podobnego zrobił, to przecież donieśliby koledzy... — Ale ma zamiar zrobić szwindel? — O tym wiedzieć nie mogę — odparł — bo dotychczas, jeżeli miał kto zrobić szwindel, to spomiędzy nas nikogo nie wzywał na sesję. W tej chwili wyjaśniło mi się wszystko. Istotnie, chyba tylko ci mogliby wiedzieć o nieczystych „zamiarach”, których w czasie obrad nad nimi wezwano by na sesję jako mężów zaufania. W najodleglejszym pokoju redakcji, którego dotychczas nie sprofanowała stopa żadnej kobiety, kronikarz „Słowa” (z wierzchu zimny jak lodowiec, wewnątrz burzliwy jak samowar) ¡wśród ciszy i samotności święcił najnowszy triumf, a starał się nie myśleć o swej najnowszej porażce. Kiedym spojrzał na niego, zdawało mi się, że mam przed sobą tom Zbioru praw i postanowień (którego jest redaktorem), opatrzony na marginesach wyjątkami z Pisma świętego i sentencjami moralnymi. — Aha! — rzekł — ja miałem rację... Odwołaliście waszą potwarz na szlachtę. Pan H. nie tylko nie chciał zgubić pan- 72  ny M., ale jeszcze dał jej obrońcę i płacił koszta obrony. Szlachta zawsze tak robi, choć na niej psy wieszacie. — Więc dlaczegóż pan H. żądał od pana D. wytoczenia procesu pannie M.? — Bo mu chodziło o dowiedzenie się, czy panna M., którą jego syn chciał zaślubić, jest osobą moralną. — Niezwykły to sposób przekonywania się o czyjejś moralności! Co pan masz jednak za powód do triumfu? — A mam. Bo kiedy wy szkalowaliście szlachtę i głosiliście, że dwaj szlachcice, ażeby zapobiec mezaliansowi, oddali pod sąd biedną dziewczynę, ja pisałem, że szlachty nie należy spotwarzać... — A pannę służącą można skarżyć o kradzież? — Przecież ma zupełną satysfakcję, bo ją sąd uniewinnił. Gdyby nie proces, mogłyby do końca życia prześladować ją domysły i pogłoski. — To samo trafiło się pp. H. i D. Gdyby prasa nie sformułowała stawianych im zarzutów, kwestia nie wyjaśniłaby się i do śmierci prześladowałyby ich domysły i pogłoski. W życiu trafiają się tak zawikłane wypadki, gdzie nikt nie winien, choć wszyscy się oskarżają; wówczas jedynym lekarstwem jest jawność. — Zawsze jednak nie powinniście tak lekceważąco odzywać się o szlachcie... — A wy bronić jej na kredyt. Ale co tam, powiedz pan lepiej: jak to było z manifestem Alliance Israélite?... Triumfujący przed chwilą kronikarz „Słowa” zrobił taką minę, jakby chciał zamknąć swoje serce, tj. najnowszy tom Zbioru praw i postanowień, i naturalnie — rozmowa urwała się. Z nowym manifestem zdarzyła się zabawna historia. Jedno z niemieckich pism konserwatywnych ogłosiło dokument, napisany niby to przez Alliance Israélite do galicyjskich Żydów. Treść jego była krótka i węzłowata: „Wy, Żydzi — mówiono — owładnijcie Galicją, wyprzyjcie ze wszystkich stanowisk ludność miejscową, a my, bogacze, należący do Izraelskiego Związku, dopomożemy wam pieniędzmi.” Kronikarz „Słowa” pięćdziesiąt dwa razy na rok zaleca prasie - 73  ostrożność w rozpowszechnianiu pogłosek, które mogą być fałszywymi. Lecz ponieważ tym razem chodziło o Żydów, którzy aczkolwiek są arystokracją, ale nie mają herbów, więc... nie wytrzymał. I nie tylko wydrukował rzekomy manifest Alliance Israélite, ale jeszcze za jego autentyczność stoczył kilka gorących utarczek. Na próżno „Izraelita” upewniał go, że takiej odezwy nie mógł wydać Związek Izraelski, gdyż podobny manifest byłby niedorzecznością, mieszaniem się w cudze sprawy, byłby wreszcie niezgodny z usposobieniem członków Związku, którzy są przecież zapalonymi francuskimi patriotami. Kronikarz „Słowa” trwał w swojej zapamiętałości, wierzył w prawdziwość odezwy, a tkliwe serce „Izraelity” sztyletował mnóstwem wykrzykników lub szarpał znakami zapytania, którymi zaopatrywał jego argumentację. Cóż jednak pokazało się w rezultacie?... Że Związek Izraelskinie wydał takiego manifestu ani do galicyjskich, ani do jakichkolwiek innych Żydów. Tym razem triumfuje „Izraelita”, ale blado, jakby przypuszczał, że kronikarz „Słowa”, który nie ufał argumentom pana Peltyna, może nie ufać i protestowi pana Goldszmidta. Za ten sceptyczny nastrój kronikarza „Słowa” jest odpowiedzialny przede wszystkim sam „Izraelita”: za słabo dowodził. Ja gdybym w imieniu „Izraelity” chciał dowieść, że manifest Alliance Israélite był fałszywy, zacząłbym zupełnie z innej beczki. „Moi panowie! — powiedziałbym. — Rzekoma odezwa Związku Izraelskiego nigdy nie istniała i istnieć nie mogła, z powodów następujących: 1. Wszelkie odezwy wojenne, a taką byłaby powyższa, mają przede wszystkim tę niedogodność, że kompromitują i piszących je, i tych, do kogo są wydane. Piszący nie tylko odkrywa w nich swoje plany, ale jeszcze pokazuje siły swojej armii, co jest głupstwem, którego Żydzi nie mają zwyczaju popełniać. 2. Wszelkie obietnice mają tę kapitalną wadę, że się ich prawie nigdy nie wypełnia. Żydzi w tych sprawach są bardzo doświadczeni; odebrawszy więc manifest, który zapewnia ich - 74  o pomocy Rotschildów, Bleichroederów itd., straciliby do nich zaufanie, czego znowu ci życzyć sobie nie mogą. 3. 	Wszelkie projekta, osobliwie bardzo rozległe, są zazwyczaj układane przez ludzi, którzy mają słabość do gadania, a niechęć do czynów. W wypadkach zaś szczególnych projekt ma wartość o tyle, o ile jest nowym. Otóż, jeżeli chodzi o zapanowanie nad Galicją przez Żydów, manifest Alliance Israélite nie tylko nie podaje żadnych nowych wskazówek, lecz jest bardzo niedołężnym zdefiniowaniem tego, co się dzieje w rzeczywistości. Jeszcze bowiem nie istniał Związek Izraelski, kiedy Żydzi już starali się opanować galicyjski handel, zawładnąć gotówką, mnożyć ją za pomocą przepysznych procentów, kupować nie tylko rozległe dobra ziemskie, ale nawet chłopskie zagrody itd. Czegóż w tej sprawie mógł Żydów nauczyć manifest Związku? Niczego. Narobiłby tylko hałasu w dziedzinie stosunków, które daleko skuteczniej załatwiają się po cichu. Nie, członkowie Alliance Israélite nie mogli popełnić takiego błędu. Nie mogli podawać wskazówek, gdyż ich nie potrzebują współwyznawcy. I nie potrzebowali dopiero obiecywać im pomocy, skoro już złożyli dwanaście milionów guldenów na rzecz fachowego ukształcenia Żydów. Co po jałowych manifestach tam, gdzie przemawia język faktów?” No, ale czas przerwać tę wędrówkę po pismach i zacząć rozglądać się w życiu. Nr 297; dn. 27 października Wyjazd Gladiatora na zimowe wakacje. — Co by było, gdyby Weloński zamienił się na Welinmana. — Niedola subiektów mojżeszowego wyznania i ich petycja. — Wyjaśnienia pod adresem „Izraelity”. P odobno rzeźba Welońskiego pod tytułem Gladiator wyprowadza się już z sali Towarzystwa Sztuk Pięknych do prywatnego lokalu. Ale uspokójcie się. Pomimo odezwy J. Keniga, Gladiator - 75  wynosi się nie dlatego, ażeby, broń Boże, został kupiony, ale tylko na zimowe leże... Takich amatorów, którzy kupowaliby rzeźby po parę tysięcy rubli, nie ma u nas; ci zaś, jacy są, wolą żywe gladiatorki bez siatek aniżeli spiżowego Gladiatora z siatką. Więc wynosi się Gladiator, może dlatego że już znudził publiczność i Towarzystwo Zachęty, a może na własne żądanie. Istotnie, z tą podniesioną ręką i wyciągniętymi palcami, wyglądał on jak uczeń, który mówi: „Panie profesorze — na pauzę...” Przynajmniej tyle w nim dopatrzono. A ponieważ prosi się „na pauzę” już od kilku lat, więc go nareszcie wypuszczają. Nikt go nie kupił i nikt nie kupi, bo w tym społeczeństwie chorych na idealizm ludzie nie ośmieliliby się marnym kruszcem profanować sztuki. Może zresztą chcą Welońskiemu dać okazję do złożenia „hojnej ofiary na ołtarzu itd.”. Wszak wielcy malarze: Matejko i Siemiradzki, już złożyli „hojne”, a nawet królewskie ofiary „na ołtarzu itd.”, dlaczegóż nie mógłby jej złożyć rzeźbiarz Weloński? A jeżeli jej nie złoży, więc nie jest „wielkim” i nie ma racji ubiegać się za kupowaniem jego wyrobów, quod erat demonstrandum. Wyobraźmy sobie jednak, co by się stało, gdyby nagle rozeszła się wieść, że nazwisko Pius Weloński jest tylko pseudonimem, pod którym, jak fiołek w trawce, ukrywa się zupełnie kto inny, na przykład: pan Pinkus Welinman?... Przede wszystkim — ogarnęłoby nas zdumienie tak silne, że pod jego hipnotycznym wpływem Towarzystwo Zachęty zapomniałoby odesłać Gladiatora do prywatnej kwatery na zimowe leże. W tydzień później rzeźba po raz drugi zostałaby wysunięta na środek, ażeby publiczność jeszcze lepiej mogła ją obejrzeć. Następnie tu i owdzie rozległyby się głosy, że: „jednak to jest coś...” A w miesiąc — może znalazłby się Gladiator w oddzielnej sali z osobnym wchodem, na jakimś bardzo jasnym tle, ażeby lepiej odbijały jego wdzięki. Tłumy publiczności zbierałyby się podziwiać arcydzieło, tym razem już „naszego mistrza”. Odkrywano by coraz to nowe piękności w jego postawie, w jego twarzy, słowem, we wszystkim, co widać i czego nie widać. I bardzo prędko czytalibyśmy - 76  w gazetach, że: Pan X-man, mecenas krajowej sztuki, kupił Gladiatora za trzy tysiące rubli, umieścił go w swoim własnym gabinecie i jeszcze, dla spotęgowania efektu rzeźby, kazał mu wprawić w postument tabakierkę grającą. Następnie — sprowadzilibyśmy naszego Piusa do Warszawy, wyprawilibyśmy mu jedną ucztę publiczną i kilkanaście prywatnych rautów. Na zakończenie zaś wynajęlibyśmy mu pracownię bodaj w Hotelu Europejskim i urządzilibyśmy procesję pięknych dam, które dla dobra sztuki blaskiem swych kształtów podniecałyby jego twórczość. Ale ten zwyczajny Weloński nie doczeka się u nas podobnych owacji dla bardzo wielu powodów. On sam przez niedorzeczną skromność nie ośmieli się przekonywać ogółu, że jest „wielkim i znakomitym”, a inni znowu nie zechcą narażać na reklamę jego skromności przez szacunek dla samych siebie. W tłumie widzów zawsze znajdzie się jakiś pan Kapelusznicki, który powie, że on piękniejsze posągi wyrabia z czekolady aniżeli Weloński ze spiżu, jakiś pan Wstążnicki, któremu nie wypada chwalić rzeźbiarzy, bo jego przyjaciel, rzeźbiący fajansowe filiżanki, obraziłby się o to, a nareszcie jakiś pan Bibulski, u którego znaczy tylko król, dama i walet, nie zaś Gladiator, nie rachujący się nawet między młódkami. Słuszność nakazuje wyznać, że nie wszyscy Welinmanowie cieszą się protekcją możnych mecenasów i prasy. Dowodem subiekci wyznania mojżeszowego, pracujący na Nalewkach i przyległych im okolicach. Biedacy ci, po kilkuwiekowych oczekiwaniach ,,na uznanie” ze strony swoich pryncypałów, musieli uciec się aż pod macierzyńskie skrzydła policji i błagać pana oberpolicmajstra o skrócenie im sklepowej pracy. „Nie żądamy — mówili w podaniu — ani milionowych dochodów, ani rozgłosu, ani hołdów ze strony naszych wielbicieli, ani ofiar ze strony wielbicielek. Na to jeszcze za wcześnie. Prosimy tylko, ażeby wolno nam było orać w sklepach dwanaście godzin na dobę zamiast szesnastu.” „Podobno higiena — płaczą w dalszym ciągu subiekci — zaleca istotom dwunożnym osiem godzin spać, osiem poświęcić wypoczynkowi i rozrywce, a tylko przez osiem godzin pracować. - 77  Tymczasem cały ów czas odpoczynku i rozrywki odbierają nam nasi pryncypałowie, a wciąż nienasyceni, radzi by jeszcze odzwyczaić nas od jedzenia i spania.” Bolesny ten okrzyk dowodzi, że starozakonni ziomkowie nasi, dobiwszy się grosza bodaj na założenie sklepu, drą skórę nawet ze współwyznawców. A przecież jeżeli kto, to właśnie ci subiekci za swoją pracę i wierność zasługiwaliby na odrobinę miłosierdzia. Któż bowiem, jeżeli nie oni, cały dzień na słocie i zimnie wystają w otwartych drzwiach sklepów od rana do nocy zapewniając schrypniętym głosem przechodniów, że: „u nas wszystkiego dostanie”? Kto, jeżeli nie oni, sprzedawszy parę skarpetek, prośbą lub groźbą zachęcają raz złapanego kundmana, ażeby jeszcze kupił: krawat, szelki, spinki albo materiał na spódnicę? Kto na każdym łokciu tkaniny urywa bodaj milimetr, a na każdym funcie innych towarów bodaj miligram na benefis właściciela sklepu? Kto myli się w wydawaniu reszty albo podsuwa gościowi fałszywe czterdziestówki dla dobra kasy? W zamian za tyle poświęceń co otrzymuje subiekt od swego pryncypała? Lichą pensję, z której ledwie można podzelować wyszarzany chałat, zjeść kawałek chleba ze śledziem na cały dzień i przespać się w nędznej izbie, z której porządny pies uciekłby na podwórze. Mimo to pryncypał nie lęka się, jakby na drwiny, powierzać tak wysysanemu biedakowi całych pak z towarami albo i setek rubli. Gdy zaś wygłodzony i ogłupiały z bezsenności plenipotent ma jeszcze tyle sprytu, że zabrawszy pieniądze zmyka z nimi do Hamburga, wówczas pryncypał wyklina go i wydziwia, daje znać na policję, rozpuszcza całą pocztę żydowską za zbiegiem, a gazety piszą: „I znowu jeden kantorowicz ulotnił się za granicę...” Jakby nie rozumieli, że nieszczęśnik ten za pieniądze, przeznaczone na opłatę wekslu pryncypała, nie może przecież zakładać interesu w Warszawie. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość i pryncypałom. Skoro tylko subiekci ich zaczęli kokietować policję, natychmiast kilkudziesięciu właścicieli sklepów oświadczyli gotowość zmniejszenia godzin pracy z szesnastu na dwanaście. - 78  — Dlaczegożeś pan wcześniej nie pomyślał o tej reformie? — pytał ktoś kupca świeżo nawróconego na humanitaryzm. — Nu, bo oni się nie upominali — odparł kupiec. — Jeżeli kto nie mówi, że mu jest źle, to jemu musi być dobrze. „Kto nie mówi, że mu jest źle, temu musi być dobrze...” Słowa te należałoby wypisać złotymi literami na marmurowej tablicy i zawiesić w miejscu o tyle widocznym, ażeby ją odczytywać mogła przynajmniej raz na tydzień redakcja „Izraelity”. W zeszłej kronice, mówiąc o rzekomym manifeście Alliance Israelite, ośmieliłem się zrobić uwagę, że ów manifest jest fałszowany. Związek Izraelski bowiem nie potrzebuje ani uczyć swoich współwyznawców sztuki zdobywania Galicji, gdyż oni robią to sami, ani dopiero obiecywać im pomocy, skoro już ofiarował im dwanaście milionów guldenów na zakładanie szkół rzemieślniczych i przemysłowych. „Izraelicie” nie tylko nie podobał się mój pogląd, ale, co gorsza, od razu wyprowadził go ze stanu moralnej równowagi. Ubiera się tedy w pokutnicze szaty i wysunąwszy się na przód kazalnicy wymyśla mi od „złośliwców”, „bezwstydników” i „antysemitów”, którzy „rozszerzają przesądy i sieją nienawiść ku potomkom Izraela”. Dziwna rzecz. Od kilkunastu lat „z gryzącym sarkazmem” odzywam się o księżach, szlachcie, o naszych kupcach i rzemieślnikach, o niemieckich przemysłowcach, a przecież nikt z tych panów nie oskarżał mnie o złość, rozszerzanie przesądów i sianie nienawiści. Lecz gdy pierwszy raz potrąciłem o stanowisko Żydów, zaraz mi zrobiono wojnę. Pozwoli „Izraelita”, że dam mu krótkie objaśnienie. Nie mam zamiaru poprawiać wyroków Opatrzności; ponieważ zaś ta nie stworzyła mnie Semitą, więc i ja nie zrobię się antysemitą. Nigdy nie odmawiałem Żydom praw do istnienia, nawet do zajmowania najpomyślniejszych i najwydatniejszych stanowisk; mam też w Bogu nadzieję, że i na przyszłość nigdy z moich pism nie padnie słowo nie tylko nienawiści, ale nawet nietolerancji. Nie myślę jednak taić, skoro to spostrzegłem, że rozwój elementu izraelskiego na wielu polach dokonywa się w sposób nieproporcjonalny, który zachwiewa równowagę - 79  społeczną, a tym samym podkopuje zasadą „równouprawnienia”. A tę chyba zasadą Żydzi powinni bardzo czcić i pielęgnować. Oto przykład jeden z najbliższych. W Galicji Żydzi stanowią dziesięć procent ogólnej ludności. Zatem wedle zasady równouprawnienia powinni stanowić dziesięć procent nie tylko między posłami, urzędnikami, adwokatami, lekarzami, kapitalistami, ale także między kupcami, rolnikami i nareszcie rzemieślnikami. Wprawdzie Żydów jest bardzo wielu w handlu, a bardzo mało w rolnictwie, ale trudno. Zrobiła to przeszłość, a może wyrównać dopiero odległa przyszłość. Cóż się jednak dzieje w naszych czasach z rzemiosłami? Cała Galicja ma czterdzieści trzy szkół fachowych, na co wydaje rocznie sto osiemdziesiąt cztery tysiące guldenów, znaczy to, że Żydzi powinni by tam mieć tylko cztery szkoły fachowe żydowskie, z rocznym budżetem osiemnaście tysięcy guldenów. Tymczasem przychodzi Alliance Israelite i ofiarowuje Żydom aż dwanaście milionów guldenów, za które panowie ci mogą utrzymać nie cztery, ale trzydzieści trzy szkoły fachowe... Pozostaje więc jedno z dwojga: Albo miejscowa ludność Galicji złoży sto osiem milionów guldenów na ufundowanie szkół wyłącznie dla siebie. Albo za kilkanaście lat ukształconymi rzemieślnikami w Galicji będą tylko Żydzi, a ich separatyzm zyska nowy, potężny przywilej i pobudkę. Czy to zaś będzie zgodne z zasadą równouprawnienia?... „Izraelita” powie, że dzieci chrześcijańskie, o ile będzie miejsce, mogą uczyć się w żydowskich szkołach fachowych. Ślicznie dziękuję! Ja sam kolegowałem z Żydami w gimnazjum i w Szkole Głównej i może byłem nienajgorszym kolegą. Ale oni byli w mojej szkole, nie ja w ich. „Jestem dla cudzoziemek bardzo gościnna — zawołała pewna Francuzka na kongresie damskim w Paryżu. — Jestem gościnną, przyjmę je ze wszelkimi honorami, ale... mego łóżka nie odstąpię żadnej z nich.” My także nie odstąpimy swoich łóżek, nawet w imię huma- 80  nitaryzmu i filantropii, i zapowiadamy to zawczasu, ażeby nam znowu kiedy nie wyrzucano: „Dlaczego żeście się nie upominali?... Kto nie mówi, że mu jest źle, temu musi być dobrze.” Nr 304; dn. 3 listopada Legendy i sprawozdania o Lucce. — Ci, którzy czekają na sale noclegowe i przyszły komitet damski. Z dwu rzeczy, które miały się stać w upłynionym tygodniu, jedna już się stała, a z drugą jeszcze nie wiadomo, co będzie. Tym, co się stało, był koncert Lucci; tym, „co jest jeszcze spowite w tajemniczych mgłach przyszłości”, są — noclegowe sale. Jeżeli prawda, że kobieta jest sfinksem, to chyba największym sfinksem, najtrudniejszą do zbadania zagadką jest Paulina Lucca. Jest ona bowiem jedyną na naszym globie istotą, która przychodziła na świat trzy razy. Albowiem według opinii wrogów urodziła się w roku 1835. Według przyjaciół — w roku 1841 czy 1842. Według zaś jej własnych wspomnień — w roku 1844. Na domiar chaosu wszystkie trzy wersje opierają się na drukowanych dokumentach. Dyskusja o wieku płci pięknej jest w ogóle nieprzyzwoita, tym nieprzyzwoitsza w obecnym wypadku, że znakomita śpiewaczka raczej oddala aniżeli zbliża daty swoich urodzeń. Albowiem w rzeczywistości: Jako pani Wallhofen przyszła na świat około roku 1879. Jako pani Rhaden ujrzała światło dzienne co najmniej w roku 1855. A jako śpiewaczka urodziła się w dniu pierwszego występu na scenie, co w każdym razie musiało nastąpić w kilkanaście lat po fatalnym roku 1835. Tyle naczytałem się o piękności, geniuszu, filantropii, głosie i wysokich stosunkach pani L., że już uważałem za zbyteczne fi — Prus, Kroniki, t. XII - 81  iść na jej koncert. I wcale tego nie żałuję. Jako profan, z pewnością nie oceniłbym subtelniejszych zalet jej śpiewu, z głównymi zaś zapoznałem się ze sprawozdań. Wbrew tedy, że „głos Lucci już nie może marzyć o nutach z dwoma i trzema dodanymi liniami” (Rhaden, Wallhofen, ale która trzecia?...), ale że „co najwyżej wznosi się do tego c, przy którym stoi złowróżbny obniżający B-mol”. Wiem również, że: „inne nuty, a nawet g, jakkolwiek pewne i czyste, już puszku aksamitnego nie posiadają”. Wiem nareszcie, że: „tylko u dolnych podstaw, gdzie sopran graniczy z kontraltem, zachowało się parę nut rzeczywiście wspaniałych”. Odczytawszy raz i drugi taką ocenę głosu Lucci, domyślam się jednego z dwojga: albo że sprawozdawcy dostali jakieś miejsca przy estradzie, już nie sześcio-, ale chyba piętnastorublowe, albo że wyższe ukształcenie muzyczne pozwala recenzentom widzieć oczyma duszy to, czego nie dojrzy śmiertelna źrenica. Ja bo w życiu słyszałem parę dobrych śpiewaczek, ale: czy i które nuty ich głosu posiadają „aksamitny puszek”, ocenić bym nie potrafił. Bodaj to być specjalistą! Wielkie na słuchaczach wrażenie miał zrobić Król olch, którego znakomita artystka śpiewała aż czterema różnymi głosami. — To tylko Lucca potrafi!... — wołali zachwyceni sprawozdawcy. Zachwyt tym razem nieusprawiedliwiony; biegli bowiem twierdzą, że każda kobieta potrafi śpiewać nie czterema, ale nawet dziesięcioma głosami. Jedyny wyjątek stanowi (jak mówią) matka wszystkich nieszczęść rodu ludzkiego, Ewa, która będąc w raju, śpiewała tylko dwoma rejestrami: Jednym do męża, Drugim do węża... Wszystkie zaś jej następczynie (oprócz, rozumie się, głuchoniemych) już władały nierównie rozleglejszą skalą. Czym jednak najtrwalej zapisać by się powinna Lucca w pamięci Warszawy, to istotnie „wspaniałymi” cenami. Za krzesła w pierwszych rzędach, skąd można było nie tylko - 82  słyszeć artystkę, ale jeszcze widzieć najdrobniejsze szczegóły jej toalety i pokazać własną, płaciło się rs sześć. Za krzesła w dalszych rzędach, gdzie już nie można było okazać swej toalety w całym blasku, tylko w „nutach górnych” — rs pięć. Za krzesła w ostatnich rzędach, gdzie już niknęła toaleta i skąd nie można było odróżnić Lucci od towarzyszącego jej barytona — rs cztery. Nareszcie za miejsca na galerii, gdzie dochodziły tylko owe wysokie nuty, na których „znać niegodziwy ząb czasu”, płaciło się rs dwa, kop. pięćdziesiąt. Z czego brać mamy naukę, że Paryż jest bez porównania tańszym miastem aniżeli Warszawa. Tam za prawo siedzenia na wysokości trzystu metrów płaci się tylko pięć franków, a u nas dwa i pół rubla za czterometrowe wzniesienie! Toteż nie dziwię się, że jakiś zniechęcony adorator nadesłał nam pod adresem Lucci dosyć cierpką odę, zaczynającą się od słów: Paulina Lucca Czule do serc puka, Uszy bardzo raduje, Kieszeń strasznie pompuje itd. Może dlatego, wbrew odezwom pana oberpolicmajstra, nie otworzono jeszcze w dniu pierwszym listopada przytułków noclegowych, w których każdej zimy około trzydziestu ośmiu tysięcy nędzarzy otrzymują za pięć kopiejek od osoby ciepły kąt i gorący posiłek rano i wieczór. Ach! ci nędzarze, których oczywiście na to Pan Bóg stworzył, ażeby zacierali wrażenia najbardziej interesujących koncertów!... Bo tylko pomyśleć, że za jedno miejsce galeriowe na koncert Lucci mogłoby przebiedować noc pięćdziesięciu takich panów, a za jedno miejsce w pierwszym rzędzie aż stu dwudziestu!... I już człowiekowi nie idzie w smak cały koncert. Szczególniej mogą cierpieć na tym zestawieniu znane z tkliwości serca i żywej wyobraźni damy nasze, z których każda 6* - 83  rwała się na koncert, a po koncercie nie omieszka zrobić rachunku zysków i strat, naturalnie moralnych. — Cóż z tego — powie sobie taki anioł — że Lucca podobno śpiewa dobrze?... Ja w jej śpiewie, przyznam się, nie spostrzegłam nic nadzwyczajnego, a jestem przecie od niej młodsza i ładniejsza. Czy zaś zwrócił kto na mnie uwagę?... Nie. Wszyscy byli zajęci Luccą. O tym zaś brunecie, który przez lornetę patrzył w naszą stronę, Fela mówi, że on na nią patrzył, a nawet udaje obrażoną, w co ja nigdy nie uwierzę. Czy zrobiłam na kim silniejsze wrażenie?... Niestety, nie jestem pewna. Rząd powinien zabronić zgromadzania się większej liczby kobiet w jednym miejscu, bo każdy tłum szkodzi jednostce; w tłumie najpiękniejsza powszechnieje. Ja, gdybym była rządem, wydałabym takie prawo, ażeby jedna dama na koncercie czy na balu, czy zresztą i tak... miała przy sobie co najmniej czterech panów. Potem niechby podwyższyli podatki, wszystko mi jedno. Jeszcze pół biedy, jeżeli po takiej medytacji anioł natychmiast zaśnie; co jest bardzo możliwe, gdyż według opinii biegłych, kobieta skazana na dłuższe myślenie, zasypia. Jeżeli jednak nie zaśnie i jeżeli przysłuchując się deszczowi pomyśli o jednym z tych dwustu czterdziestu, którzy podobną noc muszą przepędzić bez dachu... Aż zimno się robi!... Taki pan czy taka pani, zazwyczaj źle odziana, nie może spacerować po głównych ulicach, gdyżby ją aresztowano, a ona boi się aresztu bądź przez ambicję, bądź dla innych powodów. Tuła się tedy gdzieś nad Wisłą albo pod okopami, mimo woli rachując każdą kroplę deszczu, która wsunie się jej za kołnierz, każde stąpnięcie, po którym w jej dziurawe trzewiki wlewa się błoto. I tak chodzi sobie całą noc, stając od czasu do czasu pod jakimś gankiem albo pod bramą, gdzie mniej wprawdzie pada, ale równie jest zimno, jeść się chce i sen jak piaskiem zasypuje oczy. Jedenasta... dwunasta... pierwsza... Tak jeszcze daleko do rana, a już do ostatniej nitki przemokła odzież... druga... trzecia... I ona czy on miał kiedyś swój pokój, łóżko, rodzinę, a dziś... - 84  Nie ma nawet noclegowego przytułku, bo koncert Lucci odwrócił uwagę i pochłonął pieniądze filantropów! Co do mnie, gdybym był damą, która ma stosunki i pieniądze, ulitowałbym się nad tą błądzącą niedolą. I skorzystawszy, już nie tylko z pozwolenia, ale nawet z zachęty pana oberpolicmajstra, utworzyłbym komitet do zajęcia się przytułkami noclegowymi. Może nie każdy z tych dwustu czterdziestu urządzających majówki w czasie listopadowej nocy mógłby służyć za model cnoty; ale to pewna, że wszyscy oni i one są bardzo nieszczęśliwi i że jedynym grzechem wielu z nich jest tylko ten, iż... na koncert Lucci trzeba płacić po sześć rubli za miejsce!... Tam, gdzie entuzjasta może w ciągu paru godzin „przesłuchać” nocleg aż stu dwudziestu osób, tam mnóstwo osób musi nocować na dworze. A więc urządzamy komitet do... zaproszenia Lucci na drugi koncert. Nr 311; dn. 10 listopada Tytus Chałubiński. — Muzeum Przemysłowe i narady Towarzystwa Popierania Przemysłu. W dniu czwartym listopada umarł w Zakopanem najznakor mitszy, najszlachetniejszy przedstawiciel polskich lekarzy. Byli, są i będą między nimi głośni, uczeni, wielostronni, filantropowie, obywatele; ale takiego, który łączyłby w sobie wszystkie zalety, który by stanowił urzeczywistnienie ideału lekarza-obywatela, nie było przed nim i nieprędko zjawi się po nim. Może i znaleźliby się tacy, którzy mają pretensję, że Chałubiński nie stworzył żadnej nowej nauki. Proszę jednak powiedzieć: czy gdyby w kraju urodził się Bichat albo Pasteur. Newton albo Darwin, a choćby Kolumb albo Napoleon I, czy ci ludzie mogliby reformować medycynę, mechanikę, nauki przyrodnicze, czy mogliby odkrywać nowe części świata albo wskazywać nowe kierunki taktyce i polityce?... - 85  Jest rzeczą prawdopodobną, że jak filistry wszystkich krajów mają pewne cechy wspólne, tak i wielkie dusze mało różnią się pomiędzy sobą, bez względu na epokę, położenie jeograficzne i stanowisko społeczne. Nie mamy możności obrachować: ile komórek mózgowych posiadał Szekspir, a ile Molier, ile samodzielnych odkryć zrobił Virchow, a ile Hipokrates. Wiemy tylko, że gdziekolwiek pojawi się człowiek nadzwyczajny, wszędzie dokonywa takich rzeczy, wielkich czy małych, na jakie nie zdobędą się ludzie tuzinkowń... Czyny Chałubińskiego nie wstrząsały światem, bo też trzeba pamiętać, że wielcy działacze pojawić się mogą tylko w warunkach od dawna przygotowanych, wśród których odegrywają rolę ostatniej kropli. Gdyby „wielki” Bismarck nie znalazł dokoła siebie czterdziestomilionowych Niemiec, dojrzałej idei zjednoczenia, doskonałej administracji, niezrównanej armii, zawsze słabej Austrii i osłabionej Francji, może zamiast być kanclerzem siedziałby dziś w Spandau jako niebezpieczny wichrzyciel albo pędziłby spirytus w Warcynie. Gdyby Virchow nie miał przed sobą olbrzymiej pracy uniwersytetów niemieckich, obok siebie mnóstwa badaczy i laboratoriów, a pod ręką odpowiednich funduszów, może jako lekarz miałby sławę dobrego tancerza albo „causera”, ale nié reformatora. Chałubiński urodził się i żył na naukowej pustyni, nie mógł więc ani stworzyć, ani zreformować nauki. To jednak, co robił, zdradzało na każdym kroku człowieka przechodzącego zwykłą miarę. Był naprawdę ideałem lekarza, a do jego osoby wybornie pasowały wszystkie określenia doskonałości w tym fachu. Lekarz „powinien” stawiać trafne diagnozy — Chałubiński stawiał najtrafniejsze; powinien używać prostych środków w leczeniu — on używał najprostszych. Powinien budzić zaufanie — on budził takie, iż zdawało się, że przed jego jasnym wzrokiem sama śmierć ucieka; powinien mieć serce — on miał chyba dwa serca: jedno dla nieszczęścia, drugie dla rzeczy wzniosłych. Lekarz powinien być uczony — Chałubiński był nim, nawet poza granicami swego fachu jako botanik, mineralog i meteorolog; powinien być mistrzem — był mistrzem jako profesor swoich uczniów; powinien być obywatelem — był nim, i znowu - 86  niepospolitym. Należał do tych, którzy przyczynili się do równouprawnienia Żydów, zdjęli z nas plamę ucisku; a jeżeli z faktu tego nie umieliśmy wyciągnąć korzyści, to już nie on winien. Zasługami Chałubińskiego można by obdzielić ze czterech ludzi, a każdy miałby dosyć. Lecz jemu było ich za mało, więc jeszcze „stworzył miejscowość” — Zakopane. Pod tym względem nawet pesymistycznie usposobieni krytycy muszą mu przyznać niebywałą oryginalność. Nasi ludzie bogaci słynęli tym, że wywozili ze wsi pieniądze — on je do Zakopanego przywoził; gardzili chłopem — on go kochał, wyzyskiwali — on go wzbogacał, ogłupiali — on go oświecał. Chałubiński nie tylko nauczył naszych turystów szukać wypoczynku i rozrywki w swojskiej miejscowości, ale przyczynił się do podwojenia w niej liczby domów. Z jego i Baranowskiego inicjatywy powstała szkoła rzeźbiarska, on założył góralom kasę wkładowo-zaliczkową, poodkrywał nowe drogi w górach, wykształcił korpus przewodników, jakim równych nie ma chyba na świecie, nawet — nauczył siać górali koniczynę!... Człowiek, który bliźnim oddał jedną taką usługę, w starożytności zyskiwał przydomek półboga. Dzisiaj czasy zmieniły się. Trzeba na zakończenie dodać, że jeżeli ciało lekarskie u nas zdobyło sobie wielką powagę i szacunek, zawdzięcza to przede wszystkim tej grupie starszych kolegów, na czele której stał — znowu Chałubiński. Gdy umarł, ludzie poczynają zastanawiać się nad sposobem uczczenia jego pamięci. Aleksander Świętochowski podał nawet śmiały projekt, ażeby pochować nieboszczyka na szczycie Giewontu, nie objaśniając jednocześnie: Jakim sposobem wprowadzić zwłoki i orszak pogrzebowy na górę dosyć stromą, która w tym miejscu, gdzie się na nią wchodzi, to jest od Kondratowej Hali, przedstawia z pół wiorsty wysoką ścianę. Jak wytłumaczyć zakopiańskim góralom,* że pogrzeb na szczycie Giewontu nie byłby karą za straszne grzechy, ale hołdem złożonym ich „panu profesorowi”. Ja myślałem, że zwłoki Chałubińskiego spoczną na Skałce, w grobie dobrze zasłużonych. Na szczęście, Kraków jest widać - 87  czym innym zajęty, więc pochowają wielkiego lekarza i filantropa w Zakopanem. I tak bodaj czy nie będzie najlepiej. Chałubiński przez całe życie był wyższym od pozorów, niechże i po śmierci będzie wyższym od swego grobu. Niech spoczywa — sam jeden — z drużyną ludzi prostych i dzielnych, z którymi kiedyś przebiegał Tatry i marzył na szczycie Rysów. Na Skałce zaś można by mu wymurować tablicę z tym ewangelicznym napisem: ,,Był między swoimi i swoi go nie poznali.” * Wyobrażam sobie, jak muszą radować się ściany Muzeum Przemysłu i Rolnictwa na widok pierwszego zbioru muzealnych przedmiotów, które zgromadziła w nim Wystawa Starożytności... Dziwna instytucja to „Muzeum”. Miało zbierać i przechowywać okazy piękne i pouczające, miało być źródłem dobrego smaku dla publiczności, a wiedzy dla rękodzielników, krótko mówiąc: miało być rezerwoarem „sztuki stosowanej do przemysłu” i — jakoś nic. Zarząd Muzeum przypomina tego obiecującego ojca, który przez kilkanaście lat groził żonie potomkiem, a nawet wybudował drogocenną kołyskę, lecz — dziecko nie urodziło się. Łatwiej straszyć aniżeli dotrzymać. Może nareszcie obecna Wystawa Starożytności będzie punktem wyjścia do jakiegoś choćby małego zbioru „przedmiotów pięknych i pouczających”, bo inaczej puste sale Muzeum gotowe spalić się ze wstydu. I jak się tu nie wstydzić, jeżeli widząc tyle wolnego miejsca, rozmaici przedsiębiorcy od czasu do czasu zgłaszają się podobno do Zarządu z propozycjami coraz bardziej kompromitującymi tytuł: Muzeum Sztuki Stosowanej... Jeden chciałby gmach pobernardyński wydzierżawić na restaurację, drugi na bóżnicę a zarazem salę do tańca, trzeci na łaźnię ludową z tanią pralnią, czwarty na dom noclegowy, a już na co piąty chciałby zamienić Muzeum, nawet nie powtórzę... Wszystkich kolą w oczy niezmierne obszary wolnego miejsca, stanowiące doskonały kontrast z Muzeum Krakowskim, gdzie znowu tyle natłoczyło się okazów, że ich nawet oglądać nie można. - 88  Różne drogi wiodą do Rzymu: w Krakowie są okazy, a nie ma miejsca, w Warszawie jest miejsce, a nie ma okazów; lecz skutek ten sam. Gdyby nasze Muzeum dla honoru domu odłożyło parę gorsetów, pończoch i halek z letniej wystawy pracy kobiet, mielibyśmy choć coś niecoś oglądać i w braku „sztuk pięknych stosowanych do przemysłu” mielibyśmy przynajmniej — „przemysł stosowany do sztuk pięknych”. Ale tak... Wspomnienia powyższe uważamy za niezbędne tło dla otwartej dziś Wystawy Starożytności. Toż dopiero zdziwimy się i ucieszymy, zobaczywszy salony pierwszy raz użyte właściwie, po tylu latach niewłaściwego użytku! Byłżeby to już skutek dopiero wznoszącej się nowej „budowli” na dziedzińcu muzealnym?... Lecz w takim razie, jeżeli „budowla” zostanie wykończona i otwarta obok gmachu, możemy w samym gmachu naprawdę doczekać się stałej wystawy „sztuki stosowanej itd”. Dziwne pogłoski chodzą po mieście a propos wystawy. Kiedy wnoszono jakiś sprzęt — „cudnej piękności” biurko z epoki Merowingów czy kredens z epoki krzemienia łupanego — w głównej sali nie można go było w żaden sposób ustawić. Właściciel sprzętu oniemiał, woźni chcieli uciekać, zdawało się im bowiem, że to są czary. Cóż bowiem mogło „przeszkadzać” ustawieniu sprzętu w pustej izbie? Na szczęście wszedł sekretarz i chrząknąwszy: „E — hę!”, kazał otworzyć wszystkie okna. Istotnie, po jakiejś chwili biurko dało się ustawić; przeszkoda znikła. — Co to było, panie?... — zapytał wciąż zdziwiony właściciel biurka. — Elektryczność, magnetyzm?... Sekretarz milczał, ale osoby, przechodzące na ulicy pod otwartymi oknami Muzeum, wyraźnie słyszały jakieś długie i pomieszane dyskusje o szkołach przemysłowych, o szkołach rzemieślniczych, o szkołach wieczornych itd. Okazało się, że biurka dlatego nie można było ulokować w sali Muzeum, ponieważ pokój ten, od podłogi do sufitu był zapełniony mowami członków Towarzystwa Popierania Przemysłu i Handlu na temat szkół fachowych. Wspomnione Towarzystwo na sprawę szkół fachowych *yle zużyło elokwencji, że zabrakło jej w całej Warszawie, nawet w Stowarzyszeniu Su- 89  biektów Mojżeszowego Wyznania. Toteż panowie ci, nie mogąc dyskutować o szkołach przemysłowych niższych ani średnich, ani wieczornych, musieli, biedacy, bez dyskusji... otworzyć własną szkołę rzemieślniczą, gdzie ich dzieci bezpłatnie uczyć się będą: stolarstwa, tokarstwa i rzeźby na drzewie... Słowem — nad salonami Muzeum Przemysłowego pod każdym względem zdaje się ciężyć klątwa bardzo ciężkich porodów. Z całego serca życzymy poważnej instytucji, ażeby zmieniła system i korzystając z obecnej Wystawy Starożytności zdobyła się na jakiś stały zbiorek okazów sztuki stosowanej do przemysłu. Muzeum bowiem ma tak fatalną reputację, że już wszystkie młode małżeństwa wyprowadzają się z sąsiedztwa nawet jego gmachu. — Panie! — mówił mi jeden młody małżonek — tu wszystko jest tak strasznie bezpłodne, że lękamy się zapatrzenia... Nr 336; dn. 5 grudnia Żółkowski, gazety i publiczność. —Pan Kosiakiewicz i jego Żydzi „pod balkonem”. — Miłość w ogłoszeniach. — Odezwa do „Ofelii” i „Marcowego Kawalera”. Kiedy przez kilka dni z rzędu czytałem nekrologi Żółkowskiego: „umarł genialny aktor, umarł wielki człowiek” — „grom uderzył w naszą scenę” — „runął filar sceny” — „nie ma już po co chodzić do teatru” itd., kiedym czytał te wykrzykniki i płynące za nimi a obfite jak deszcz jesienny lamentacje, pomyślałem, że — prasa jest od tego, ażeby przesadzała. Ale kiedy w dniu dwudziestym ósmym zeszłego miesiąca zobaczyłem na placu Teatralnym sto tysięcy ludzi, oczekujących (w niezbyt zresztą skupionym nastroju ducha) na pogrzeb — ogarnęło mnie zdumienie. Bo jeżeli gazety przesadzają bardzo często, za to tłum, w rzeczach dla niego dostępnych, myli się bardzo rzadko. I jeżeli dla zobaczenia czyjejś trumny pomimo listopadowej pogody zbiera się około stu tysięcy luda - 90  obojej płci, to już ten ktoś musiał być osobistością niezwykłą. Nie widziano tam rozpaczy, nawet łez zbiorowych, nie umarł zatem żaden wódz, żaden prorok; ale jeżeli widziano sto tysięcy ludzi, to już musiał umrzeć człowiek dobrze znany, często wspominany, zatem — nietuzinkowy w swoim fachu. Nie mówimy tu o człowieku, który, gdy raz spocznie w ziemi, ma prawo tylko do modlitw. Mówimy o niezwykłym aktorze, którego bodaj czy nie najgłębiej scharakteryzował J. K. Kotarbiński, sam także aktor i w dodatku krytyk. „Żółkowski — pisze — był komikiem do szpiku kości, komikiem z temperamentu, z natury swych zasobów technicznych, był królem komików w każdym calu. [...] Przyroda wysiliła się, aby stworzyć w Żółkowskim zjawiskową organizację aktorską. Wielki artysta nie był estetycznie i literacko wykształconym, nie zajmował się rozwojem sztuki ani literatury, żył umysłowo w ciasnym kręgu pojęć. [...] Twórczość jego miała charakter instynktowy...” Do powyższej definicji trudno coś dodać; można ją tylko wyjaśnić. Żółkowski był niezawodnie genialnym aktorem, ale genialność jego była czysto instynktowa, jakby automatyczna. Umysł „świadomy siebie” musi przechodzić trzy procesy: 1° coś spostrzec, 2° fakt spostrzeżony przerobić w sobie, zazwyczaj udoskonalić go, 3° ową przeróbkę przedstawić innym ludziom. Każdemu jednak z tych procesów towarzyszy zupełna samowiedza, wskutek czego twórca nie tylko „umie” coś stworzyć, ale jeszcze „umie wytłumaczyć”, jakim sposobem stworzył, w jaki sposób przetrawiał w sobie rzecz zaobserwowaną, i nareszcie — w jaki sposób i jakimi środkami wykonał ją... Lecz nawet geniusz, ale instynktowy — obserwuje, przerabia i przedstawia, nie zdając sobie sprawy, jak i dlaczego coś zrobił. Działa on jak aparat fotograficzny: postaw mu człowieka przed soczewką, a on natychmiast pochwyci i utrwali jego rysy na płycie. I tyle. Żółkowski był genialnym aktorem, ale instynktowo genialnym. Że wybornie obserwował i że musiało mu na to dużo czasu schodzić, nie ma dla mnie żadnej wątpliwości. Nawet - 91  w początkach swojej kariery po prostu kopiował ludzi, jak o tym świadczą dawniej znający go. »Dopiero później, zapewne dzięki licznym znajomościom, zaczął przechodzić pracę wewnętrzną, która polegała na opuszczaniu rysów indywidualnych, a chwytaniu rysów typowych. To samo potrafi dziś robić fotografia, jeżeli na jednej i tej samej płytce odbijemy rysy kilku osób. Że Żółkowski mógł przedstawiać nawet potężnych władców, byle na krótką metę, nic dziwnego — bo ich widywał. Były jednak typy, których przedstawić po prostu: nie umiał, bądź dlatego, że ich w Warszawie i jej okolicach nie było, bądź że ich między widywanymi nie spotykał. W tym punkcie dużo światła na naturę geniuszu Żółkowskiego mogliby rzucić krytycy teatralni, osobliwie bliżej żyjący ze zmarłym; mogliby wskazać nawet osoby, z których pierwowzór do tej lub owej roli brał Żółkowski, gdyby... sami choć trochę umieli obserwować. Na nieszczęście, jakiekolwiek badanie jest u nas chorobą rzadszą aniżeli na przykład nosacizna u ludzi. Wiem coś o tym, choćby czytając „o niezrównanej prawdziwości figur” z czasów... Bolesława Wielkiego albo „bitew”, których żaden nie oglądał nawet przez dziurkę od klucza. Dziwny kraj, dziwni krytycy!... I dlatego całkiem słusznie zebrało się sto tysięcy na pogrzebie człowieka, który był wybornym obserwatorem, choć sam nie wiedział o tym. Natomiast pewną świadomość posiadał Żółkowski w dziedzinie „przedstawienia”. Nie zdawał sobie sprawy z tego: jak należy ułożyć rysy i postawę, ażeby pokazać pesymistę, lubieżnika albo idiotę, ale rozumiał, że: „trzy czwarte sztuki aktorskiej stanowi «gra», a resztę — deklamacja”. Skąd się wziął u nas taki człowiek? Niezawodnie z ojca, który sam był dobrym aktorem. Mozart, Józio Hofman i mnóstwo innych są dowodem, że z ojca, który jest biegły w pewnym fachu, rodzą się geniusze tegoż fachu. Przychodzi smutne nad wszelki wyraz pytanie: jakie typy odbijał ten wyborny aparat fotograficzny, Żółkowski?... Na to znowu jasno, a prosto odpowiada Kotarbiński: „Żółkowski doskonale odczuwał i odtwarzał przede wszystkim - 92  logikę «egoizmu» ludzkiego i płynących z niego przywar, pojmował trafnie nędzę i moralność zabiegów człowieka w pogoni za zyskiem, w upojeniach próżności i zadowolonej z siebie głupoty...” Kiedym na placu Teatralnym zobaczył sto tysięcy ludzi, przyszły mi na myśl słowa Chrystusa: „Po coście tu przyszli?... Czy aby zobaczyć trzcinę, chwiejącą się w pustyni?...” Ale, kiedym przeczytał artykuł Kotarbińskiego, chciałem zawołać z Lirem: — Płacz, płacz, płacz, cały świecie!... Tak jest. Płaczmy, płaczmy wszyscy po Żółkowskim. Wprawdzie nie runął filar sceny, bo inni aktorzy to, co umieją, zawdzięczają samym sobie, i tylko samym sobie; ale — śmierć zdruzgotała niezrównanej doskonałości zwierciadło naszych charakterów, a więc: „egoizmu, pogoni za zyskiem, próżności i zadowolonej z siebie głupoty”. To nie ja mówię, to mówi Kotarbiński, który nawet hie przypuszczał, że pisząc nekrolog Żółkowskiemu, odmaluje pełnymi barwami fizjognomię niektórych sfer społecznych. Przechodzimy do spraw bieżących. Zawsze dowcipny felietonista „Gazety Polskiej”, pan Kosiakiewicz, śmieje się tym razem zapewne „przez łzy” z kwestii żydowskiej, która: „pomimo tortur, jakie jej zadają docinkami, nieukontentowaniami i... drobnymi insynuacjami — nie może umrzeć, niestety! bo nie jest osobą żyjącą”. Najsilniej zaś działają na wyobrażenie pana K. „szkoły rolnicze” dla Żydów w Galicji. I już widzi oczyma duszy sto tysięcy Żydów-rolników „z tęgimi muskularni i pakownymi żołądkami”, którzy, przyszedłszy pod balkon autora projektu szkół rolniczych, wołają: — Brak nam pracy na roli, bo właściciele ziemscy Żydzi mogliby ledwie pół tysiąca nas zatrudnić. Oczywiście, pan K. nie domyśla się tego, że już dziś w Galicji sami właściciele dworskich folwarków Żydzi posiadają ogromne obszary ziemi, że za lat czterdzieści ilość ta może bardziej wzro- 93  snąć i że nie o to należy się troszczyć: czy Żydzi posiadają dosyć ziemi dla własnej pracy, lecz o to, ażeby nie posiadali jej za wiele. O tym dzisiaj musi myśleć Galicja i o tym, ażeby jej chłop coraz ciężej nie wyręczał w pracy Żydów. Owe sto tysięcy rolników Żydów „pod balkonem” tworzą obraz bardzo plastyczny. Czy jednak wyobraźnia pana K., za pomocą małego zwrotu na prawo albo na lewo, nie mogłaby przedstawić nam stu tysięcy mieszczan polskich i rusińskich, którzy, skutkiem szkół rzemieślniczo-przemysłowych Hirscha, będą musieli opuścić swój kraj? A jeżeli ci ludzie zbiorą się „pod balkonem”, to co im odpowie pan K.?... I czy szanowny autor sceny „balkonowej” wyobraża sobie serenadę, jakiej wówczas musielibyśmy wysłuchać?... Oj, kochany kolego, zdaje mi się, że pan zapomniał bardzo dobrego przepisu: do rozpatrywania każdej kwestii trzeba nakładać odpowiednie okulary. Inne do spostrzeżenia zresztą bardzo ciekawego faktu, że: „Warszawka okryła się już białym woalem zimy”, a inne do zdania sobie sprawy z faktu: dlaczego Wydział Krajowy galicyjski po prostu — zląkł się zapisu Hirscha... Ja bo także z natury jestem chłopczyk jowialny; ale kiedy widzę gromadę ludzi wkraczających na drogę, której koniec wydaje mi się niepewnym, to już wtedy — tracę humor. I wolę robić „ogromny hałas” w porę aniżeli załamywać ręce poniewczasie. Rola takiego ostrzegacza jest, wierz mi pan, bardzo niewdzięczna, ale niekiedy staje się błogosławioną. Obawa pańska, że z powodu odwiecznych instynktów handlowych Żydzi nie nauczą się orać, siać i kosić, jest płonna. Podobno w Nowo-Mińsku czy Kałuszynie są już tacy dziwni Żydzi, którzy (nie wiem, czy prawda) chodzą do Starej Wsi na roboty polne. Więcej powiem: jeżeli Żyd z musu bierze się do furmaństwa, tragarstwa, kamieniarstwa i w tych zajęciach przedstawia się bardzo sympatycznie, to nie rozumiem, dlaczego nie umiałby się wziąć do pługa, kosy i cepu?... I kto wie, czy przy tych narzędziach nie zmieniłby się do niepoznania? Na pociechę opowiem następującą dykteryjkę. Około roku 1850 wszystkie armie europejskie liczyły plus mi- 94  nus trzy miliony wojowników nieświetnie wyedukowanych. Dziś, około 1890 roku, cieszy się Europa posiadaniem dwunastu milionów żołnierzy wysoko wykształconych. Jeżeli więc w ciągu czterdziestu lat można było wyćwiczyć dziewięć milionów ludzi w fachu tak ciężkim jak wojskowość, to z jakiej, u licha, racji dobrze prowadzone szkoły parobcze nie mogłyby w ciągu czterdziestu lat wyhodować stu tysięcy rolników nawet spomiędzy Żydów, „instynktownie” mających pociąg do handlu?... Żydzi w kwestii rolnictwa i każdej ciężkiej pracy podobni są do pięknej a nadzwyczajnie niewinnej szesnastoletniej dziewicy, która nagle znalazła się... w małżeńskim pokoju. Niech więc pan nie lęka się, że oni „nie potrafią”... To tylko z początku trzeba ich będzie... z lekka przymuszać... Później, w miarę oswojenia się z treścią wykładu, może wypadnie nawet powściągać tych cherubinków od zamiłowania do roli. A propos miłości. Pewna dystyngowana (sądząc z listu) dama łaskawie zapytuje mnie: co myślę o następującym typie ogłoszeń: „Człowiek młody, przystojny, posiadający... poszukuje towarzyszki...” „Panna młoda, przystojna, posiadająca... poszukuje dozgonnego towarzysza...” Co ja o tym myślę? Proszę pani, ja pani powiem szczerą prawdę, jak na świętej spowiedzi. Gdybym był człowiekiem „młodym i przystojnym” — i gdybym doszedł do przekonania, że: wszystkie kobiety są to samice, między którymi nie warto fatygować się na wybór, to zrobiłbym takie same ogłoszenie... Zebrałbym dużo listów, z których nie wierzyłbym ani jednemu, obejrzałbym sporo fotografii, z których nie dowiedziałbym się nawet o liczbie kochanków, jacy mnie poprzedzili, i — złożywszy do kapelusza najładniejsze fotografie i najcyniczniejsze listy, ciągnąłbym na chybił-trafił. Ne wełyka w serciu tuha, Ne budesz ty, budę druha. - 95  Proszę pani, ja powiem jeszcze prawdę, jak na świętej spowiedzi. Gdybym będąc młodą, piękną i niewinną panienką, rozwódką lub wdową, przyszedł do wniosku, że cały ród męski jest to stado samców, niewiele różniących się jeden od drugiego, gdybym wierzył, że każdy, poznawszy mnie bliżej, porzuci, bo nie potrafię go niczym przywiązać za młodu, niczym zaimponować w średnim wieku i nic mu nie zostawić na starość, to także robiłbym ogłoszenia. Tylko miałbym tyle sumienności, że nie pisałbym o „dozgonnym”, ale o „czasowym” towarzyszu, i jeszcze miałbym tyle rozumu, że pisałbym od razu: „Poszukuje się mnóstwa młodych ludzi, już to inteligentnych, już to muskularnych, już to artystów, już to atletów, z których każdy, w miarę żądania, uprzyjemniałby życie. Warunki wedle możności i zamożności.” Ale, proszę pani, gdybym miał jakikolwiek ideał w sercu, jakiekolwiek uczucie osobistej godności, jakkolwiek cenił moje ciało i duszę, to przecież (osobliwie będąc kobietą) nie stawiałbym tych rzeczy obok: „flaczarni”, „umywalni”, „orzechowego garnituru mebli” albo „zgubionej suczki”. Bo to tak łatwo dać na stawkę tylko ogłoszenie, a tak przykro... przegrać aż całe życie! Proszę pani — i jeszcze powiem, jak na świętej spowiedzi. Na tym święcie niewiele rzeczy jest coś wartych; niech pani wierzy, bom nie „młody” ani „przystojny”, ale — coś niecoś widziałem. Jeżeli jednak jest rzecz, dla której warto wstać przed wschodem słońca i łapać ją jak mannę przetakiem, a złapawszy nie wypuszczać, to taką rzeczą jest miłość, miłość, o jakiej pisują poeci w sonetach, a powieściopisarze w powieściach. Każdy człowiek dwunożny może ją spotkać w życiu ale, ach!... niechaj jej nie płoszy ogłoszeniami w gazetach i w ogóle stąpaniem po tych drogach, które prowadzą do ogłoszeń. Kto jednak zdążył pozbyć się „złudzeń”, opiewanych przez rozmaitych Mickiewiczów, Mussetów, Asnyków, Czesławów i Pomianów, i kto sądzi, że lepiej znają ludzką duszę stręczyciele aniżeli poeci, ten — niech biegnie z ogłoszeniem. Tylko później, kiedyś, - 96  gdy „słońce wyda mu się mniej ciepłym, a majowe liście mniej zielonymi” i gdy poczuje serce dopiero wówczas, gdy mu je rozedrą, niechaj nie ma pretensji do świata... Bo świat zastawia różne uczty, bardzo różne!... a od naszego smaku zależy jedne z nich wybierać, inne odrzucać. A swoją drogą — dałbym rubla na cele dobroczynne, jak jestem ubogi szlachcic, gdybym mógł kiedy poznać się z taką na przykład „Ofelią” albo „Marcowym Kawalerem”. I gdybym mógł dowiedzieć się: na jakiej drodze, jakimi procesami psychologicznymi ci ludzie doszli do poszukiwania „towarzyszek” i „towarzyszy” życia... przez gazety!... Pani, czy panno „Ofelio”, panie „Marcowy Kawalerze”, odezwijcie się! Kto wie, czy z waszych osobliwych zapewne dziejów nie skorzystaliby bliźni?... Nr 343; dn. 12 grudnia Przedmowa Bourgeta. — Bazar rzemieślniczy. — Nowy poemat liryczny. Czy wystawa paryska dowiodła niewyczerpanej żywotności narodu francuskiego?... Nie wiadomo. Czy Francja zwycięży Niemców, czy odzyska stracone prowincje i czy znowu kiedy zostanie dyrektorką europejskiego koncertu w dziedzinie polityki — także nie wiadomo. Ale że Francja długo jeszcze będzie zajmowała pierwszorzędne stanowisko w dziedzinie europejskiej myśli — to jest fakt... Wielkich mędrców, tego na przykład gatunku co Anglik Spencer, Francja dziś nie posiada; ma wprawdzie człowieka równego mu geniuszem — Taine’a, ale jego twórczość rozwinęła się w innym kierunku. Nie posiada również Francja nawet w przybliżeniu ani jednego powieściopisarza tej miary co czterej Rosjanie: Tołstoj, Dostojewski, Szczedryn i Turgieniew, spomiędzy których osobliwie trzej pierwsi są fenomenami w literaturze świata. Niemniej jednak powieść francuska rozlewa się po całej Europie, a każda zmiana zachodząca w tej dziedzinie francuskiej twórczości jest jakby zapowiedzią nowej epoki w cywilizacji. 7 — Prus, Kroniki, t. XII - 97  Taką nową epokę obwieścili: Daudet w dramacie Walka o byt i Bourget w powieści Uczeń. Ten Uczeń, który dzięki zamiłowaniu do „doświadczeń psychologicznych” staje się zbrodniarzem, jest, zdaje się, pisany pod wpływem powieści Dostojewskiego Zbrodnia i kara, której... zresztą do pięt nie dorasta. Od czasu kiedy ludzkość jest ludzkością, nikt jeszcze w taki sposób nie zilustrował piątego przykazania: „Nie zabijaj!”, jak zrobił to Dostojewski. Dość powiedzieć, że Bourget uśmierca swego „bohatera” akurat w tym punkcie akcji, od którego Dostojewski zaczyna dopiero rozwijać swoją akcję. Ale nie o to nam chodzi: powieść bowiem Bourgeta ma „przedmowę”, która bodaj czy nie stanowi najciekawszej, najdonioślejszej części. Bourget powieść swoją dedykuje młodym Francuzom między osiemnastym i dwudziestym piątym rokiem ich życia, a dedykuje ją im w imieniu ludzi czterdziestoletnich. „Słuchajcie mnie — mówi. — Między młodzieżą francuską napotkałem dwa typy: jeden egoisty brutalnego, drugi — egoisty wyrafinowanego. Religią pierwszego jest wiara w siebie, celem — użycie, a sposobem — powodzenie i pieniądze; religią drugiego jest — także używać, ale... nie wierzyć w nic, nawet w swój własny ateizm!” „Ludzie ci — mówi Bourget — czytając to, co napisałem, są przekonani, że ja sam jestem do nich podobny i że szkicując ich portrety — śmiałem się z czytelników. [...] Słuchaj mnie, młody Francuzie. W tym wieku zaćmionych sumień i wzajemnie obalających się teorii chwytaj jak gałąź ratunku słowa Chrystusa: «Po owocach ich poznacie je.» Jest prawda, jest rzeczywistość, o której nie możesz wątpić, bo ją posiadasz, czujesz, żyjesz nią w każdej chwili. Tą rzeczywistością jest — twoja własna dusza. Otóż między ideami, które wsiąkają w ciebie, są takie, które twoją duszę robią mniej zdolną do miłości i mniej zdolną do pragnień. Bądź pewnym, że te idee są fałszywe, choćby wydawały ci się najsubtelniejszymi, choćby wygłaszali je ludzie najsławniejszych nazwisk i najznakomitszego talentu. Uciekaj od takich idei, a natomiast rozwijaj. w sobie, a na- 98  wet — egzaltuj dwie wielkie cnoty, poza którymi jest tylko hańba i śmierć, dwie cnoty nazywające się: Miłością i Wolą...” Jak na francuskiego, a w dodatku poczytnego pisarza po roku 1870 — jest to bardzo nowe. Nowym jest to nazwanie nikczemnikami ludzi, których dotychczas uważano za energicznych dlatego, że nie rachowali się z nikim i z niczym, albo za mędrców dlatego, że — w nic nie wierzyli, nawet we własną mądrość. Nowym jest to postawienie Miłości zamiast rozpusty i Woli — zamiast: choroby woli, która dotychczas nazywała się chorobą modną, chorobą wieku. Ale nade wszystko nowymi są zdania wypowiedziane na początku przemowy, że: „zmartwychwstanie Niemiec w tym wieku było przede wszystkim dziełem ich duszy, jak upadek Francji w roku 1870 był chorobą duszy społecznej, którą potrzeba leczyć”. Albo te słowa, umieszczone nieco wyżej: „Co wy znajdujecie, co wy znajdziecie w naszych dziełach, młodzi Francuzi, którzy przecież jutro będziecie stanowić naszą ojczyznę?... Nie ma chyba tak marnego pisarza, który myśląc o tym pytaniu, nie poczułby dreszczu wielkiej odpowiedzialności...” Tak mówi Bourget, czynny członek tej samej literatury, która blisko przez dwadzieścia lat zatruwała całą Europę wielbieniem użycia, kariery, egoizmu i — brakiem wszelkiego poczucia obowiązków, wszelkiego ideału. Jeszcze przed trzydziestoma laty mówili nam pisarze francuscy: nawet między galernikami może znaleźć się dusza prawa, nawet między kobietami upadłymi może znaleźć się taka, której należy przebaczyć, nawet w ciele potwornym może znaleźć się szlachetne serce. No — i uwalnialiśmy przestępców, przebaczaliśmy kobietom upadłym, a w potworach szukaliśmy szlachetności. Ale od lat dwudziestu literatura francuska stanęła jakby do góry nogami. Fizyczne potwory stały się wzorami piękności, wariaci profesorami etyki i psychologii, galernicy zasiedli na krzesłach sędziów i poczęli wyrokować o ludziach uczciwych, kobiety publiczne wzięły się do pozowania na nieskazitelność, a kobiety nieskazitelne na publiczne. Wyszydzano miłość, wyszydzano macierzyństwo, nurzano w błocie nawet bohaterską armię 7* - 99  Francji... Ażeby zaś nie brakło już żadnego instrumentu w tej orkiestrze, więc jeszcze znalazł się niejakiś Ruffier czy Nostag (bo o tego gatunku ,,odnowicielach” zwykle nie wiemy, ani czym są, ani jak się naprawdę nazywają), który pisał: „Narody! ojczyzna — to czczy wyraz, podobnie jak Bóg wynaleziony przez księży... Ojczyzna nasza jest wszędzie, gdzie można żyć swobodnie i pracować... Francja umarła, niech żyje ludzkość!...” Nie ma wyżej ukształconego człowieka, który by w pewnym stopniu nie był kosmopolitą, a w dużym stopniu — nie był tolerantem. Kto wiele zrozumiał, wiele przebaczył. Swoją drogą, czytając romanse Francuzów z Trzeciej Rzeczypospolitej i odezwy jej hermafrodytycznych reformatorów, wpadało się niekiedy w halucynacje. I widziało się na powierzchni Francji legion wariatów, karierowiczów, oszustów i prostytutek, co na rozbitym ciele wielkiego narodu wyprawiają bezprzykładną orgię, której dym zaćmiewał same niebiosa. A poza tymi dymami, gdzieś na horyzoncie, można już było dostrzec dyktatora w snopie bagnetów, obok zaś niego świętą inkwizycję i gilotynę. Zdawało się, że słyszymy słowa wyroku, który na wiele lat cofał cywilizację: — Ponieważ upiliście się nadużyciem, więc otrzeźwimy was krwią i niewolą; oziębliście w wierze, więc odegrzejemy ją na stosach; zapomnieliście obowiązku, więc przypomnimy go toporem... Słowem — już przeczuwaliśmy straszną reakcję na wszystkich polach: w nauce, w polityce, w urządzeniach rodzinnych i społecznych. I właśnie w tej samej porze, kiedy zdawało się, że wszystko jest przygotowane do dyktatury i inkwizycji, dyktator — upadł, a w dziedzinie na pozór oszalałej myśli francuskiej ukazały się znaki otrzeźwienia. Samo dziennikarstwo poczyna występować przeciw szantażowi i nadużyciom reporterii. Między powieściopisarzami znajdują się ludzie, którzy piętnują egoizm, karierowiczostwo i rozpustę, a zalecają Miłość i Wolę!... Człowiek zaś czy naród, który w coś naprawdę wierzy, coś - 100  szczerze kocha i czegoś pragnie, taki naród może tylko zachwiać się, ale ani upaść, ani zgnić. Jeżeli w tym kierunku rozwinie się literatura francuska, a wiele faktów zapowiada, że tak będzie, w takim razie można być pewnym, że Francję ominie istotna reakcja. Trzeźwy rozsądek i nieskażone uczucie zrobią to, co w innym wypadku daleko niezręczniej wykonałby topór i galery. Egoiści zostaną odepchnięci do swoich kątów, karierowicze upadną, szaleńcy pójdą na kurację, oszuści przestaną mówić o reformach, a kokoty o emancypacji kobiet. Niekiedy najszlachetniejszy naród, jakim jest Francja, skutkiem klęsk czy wewnętrznego bezładu wpada w pewien rodzaj osłupienia. Wówczas mądrzy tracą wiarę, uczciwi tracą odwagę, a na front społeczeństwa wysuwają się krzykliwi hultaje, na pozór bardzo zuchwali, w gruncie rzeczy bardzo słabi, i oni to zadają szyku, oni narzucają swoje programy i okrywają hańbą niewinny ogół. Kiedy jednak przejdzie chwilowe osłupienie, jeden prawy głos przywraca wszystko do porządku, a oszołomione społeczeństwo, przypatrując się minionej epoce, kręci głową i mówi: — Doprawdy?... więc to wszystko działo się pod moim bokiem?... Przedmowa Bourgeta do powieści, zresztą wcale nie pierwszorzędnej, zdaje się być jednym z tych głosów. A ponieważ we Francji zmiany społeczne zachodzą bardzo szybko, więc nawet przed upływem kilku lat możemy zobaczyć tam dziwne rzeczy zarówno w literaturze, jak w całym umysłowym i narodowym życiu. Zdaje się, że książę Bismarck wcześnie przewidział to odrodzenie się Francji — i zawiązał potrójne przymierze. Dobrze. Tamto zrobił Bourget, to książę Bismarck; a teraz zobaczymy, co u nas zrobił pan Juszczyk. Pan Juszczyk jest to pełnej krwi filantrop w skórze majstra krawieckiego. Zna on warszawską biedę, jak i warszawskie rzemiosła i prawdopodobnie z tych dwu źródeł urodził się w jego głowie projekt: „Bazaru wyrobów rzemieślniczych”. Bazary takie już istnieją w Krakowie i Moskwie. Pierwszy - 101  pomimo druzgocącego napływu wyrobów wiedeńskich rozwija się bez żadnej zapomogi. Drugi, to jest moskiewski, obraca czteroma milionami rubli rocznie i dzieli się na siedm grup; 1. obejmuje ubiory męskie, 2. ubiory damskie i dziecinne, 3. wyroby ze skóry, 4. stolarszczyznę, 5. wyroby metalowe, 6. ślusarskomechaniczne, 7. nareszcie obejmuje dział budowlany. Nasz bazar, obecnie istniejący dopiero w imaginacji oanów Juszczyka i Brodzkiego, byłby z pewnością skromniejszy; w każdym razie mógłby warszawskim rzemieślnikom oddać nieobliczone pożytki. Jednym zastępowałby sklep, dla innych byłby ogniskiem reklamy, dla wszystkich byłby ciągłą wystawą ich wyrobów i biurem informacyjnym. Dziś doprawdy trudno nawet obliczyć: ile usług oddałby on rzemieślnikom i publiczności, ilu zdolnych majstrów wysunąłby na pierwszy plan i o ile mógłby się przyczynić do zbytu naszych wyrobów poza granicami Królestwa. Cała ta wielka reforma kosztować ma aż... dziesięć tysięcy rubli... Ponieważ jednak od pewnego czasu wszedł u nas w modę „pilzner”, którego kufel kosztuje dwadzieścia kopiejek, więc nasi majsterkowie obiecali złożyć dopiero rs trzy tysiące sto, a zatem do pełnej sumy brakuje rs sześć tysięcy dziewięćset. Jest zaś podobno w Warszawie ze czterdzieści tysięcy rzemieślników, z których co najmniej dziesięć tysięcy mogłoby złożyć po rublu i w ciągu jednego dnia stworzyć instytucję nieobliczonej doniosłości... Ludzie, którym nędza naszych rzemiosł psuje sen i apetyt, mówią: — Zalecajcie rzemieślnikom broszurę pod tytułem Co się dzieje z bazarem rzemieślniczym, to zrozumieją, o co chodzi. — Kiedy nasi majsterkowie nie kupują broszur. —• Więc piszcie o bazarze w gazetach! — Kiedy nasi majsterkowie nie czytują gazet. — Cóż więc robić?... Ha! może by im wyrżnąć na kuflach wyrazy: Bazar rzemieślniczy?... — W takim razie odpowiedzą, że bazar już jest... na kuflach. Słowem — ani w prawo, ani w lewo. Majsterkowie dwudziestopięciorublowych udziałów nie kupią, ludzie majętni rs dziesięć - 102  tysięcy na bazar nie ofiarują i — cała sprawa utknęła jak tramwaj na zepsutych szynach. Oj! majsterkowie, majsterkowie... A teraz coś dobrego... Pani dobrodziejka już uśmiecha się na kredyt, sądząc, że taki słodki kronikarz zawsze musi wspomnieć 0 czymś pieprznym bodajby na zakończenie. Właśnie o tym myślałem, czytając list, z którego przytaczam wyjątki. „Parę tygodni temu, gdym pisał do pana, było mi bardzo źle, ale jeszcze trochę roboty miałem, od biedy było na życie, nie było jeszcze tak zimno. Ale teraz rozpacz mnie ogarnia; jak mi nikt nie poda ręki — nie chcąc umrzeć z głodu, żonie, sobie 1 dziecku życie odbiorę. A tak mało mi potrzeba, abym mógł stanąć na nogi, abym tylko mógł komorne zapłacić i jakiekolwiek palto miał, abym mógł wyjść za robotą, to bym się nie martwił. Poszedłbym za pół ceny robić, aby tylko coś zarobić. Proszę pana, co ja mam robić, jak się mam ratować, nie mam nikogo zupełnie, kto by mi rękę podał. [...] Dwa razy byłem u pana, już miałem klamkę w ręku i nie miałem odwagi wejść... Do niedawna jeszcze miałem dobre miejsce, dobrze zarabiałem. Trzy miesiące temu jakem się ożenił, żona była Żydówką, więc ja za to straciłem miejsce w fabryce. [...] Ona dla mnie rzuciła wiarę, rodzinę, dobry byt, ja obiecywałem sobie i jej, że będzie nam coraz lepiej, a tu masz... Taka nędza. Ona leży ciągle chora po połogu, a ja jej nie mam nawet jeść co dać, ja jej nie śmiem w oczy spojrzeć. W pańskim ręku życie moje, żony i dziecka, mój Boże, bo co ja zrobię, jak mi pan odmówi pomocy...” Dobrze trafił, co?... On oczywiście myśli, że ja jestem panem Blochem, panem Krasińskim, panem Kronenbergiem albo panią Potocką. Z pewnością tak sobie myśli!... Swoją drogą, dawno nie czytałem, nie wyłączając moich własnych utworów, tak lirycznych strof, jakie odzywają się w tym liście. Ach, jakaż to nędzna dola obiecywać komuś, że: „będzie mu coraz lepiej”, a potem — „nie mieć co dać jeść żonie, a nawet nie śmieć jej w oczy spojrzeć”. I wszystko tylko dlatego, że „ona była Żydówką”!... - 103  No, panowie antysemici, stronnicy krzyżowania ras, postępowi rodacy mojżeszowego wyznania... Może kto z panów ma jaki „stary paletot”, parę rubli na komorne i robotę dla ślusarza za „pół ceny”... Przecież Semici nie powinni by w takiej niedoli pozostawiać swojej krwi i półkrwi, a antysemici chyba nie mogą odpychać kobiety, która dla jednego z „Ariów” „porzuciła wiarę, rodzinę i dobry byt”... Bliższa wiadomość na ulicy Dzielnej nr trzydziesty siódmy, mieszkania czternasty. Nr 351; dn. 20 grudnia Nasze optymistyczne poglądy na Galicję. — Głosy pesymistów. — Co tam naprawdę rośnie i postępuje i dlaczego. — Znowu o małżeństwach z ogłoszeń. Galicja jest podobna do pałacu, który ma ładny front stylowy, lecz obok tego cienkie ściany, dziurawe dachy i bardzo słabe fundamenta; a ponieważ front widzą wszyscy, osobliwie przejezdni, do fundamentów zaś mało kto zagląda, chociażby przez okienko, więc od kilkunastu lat utarła się opinia, że — Galicja jest ziemią obiecaną... i Krakowskie Sukiennice są ładnym zabytkiem, a Wawel ma dużo pamiątek; z tego zaś wyprowadzono wniosek, że — Kraków jest ogniskiem narodowości. Górskim powietrzem, nawet w brudnej Szczawnicy, przyjemnie się oddycha, a życie u każdych wód schodzi wesoło; więc na tej zasadzie twierdziliśmy, że — Galicjanie są szczęśliwi, a ich autonomia doskonała. A gdy jeszcze dowiedzieliśmy się, że Nationaluhanen, rozbiwszy włoskie czworoboki pod Custozzą, zyskali pochwałę wysokich sfer, wówczas zaczęło się nam wydawać, że... cały Wiedeń jest w nas zakochany i że tylko dzięki jego życzliwości Galicja posiada żółte buty, tanie wino, Wawel, Sukiennice, a nawet — Beskidy i Tatry. Gdyby nie „życzliwość” wiedeńska, w Galicji „nie byłoby nic, prawie nikt nie mówiłby po polsku”. Ale ponieważ jest - 104  „życzliwość”, więc nawet w Wiedniu Galicjanie mają prawo urządzać własne bale i tańcować, co im się podoba, w kostiumach, w jakich im najbardziej do twarzy. Byle... nie w rzeczywistym stroju narodowym, to jest — zupełnie nago, a przynajmniej bez butów i spodni. Taki bowiem kostium zanadto jaskrawo charakteryzowałby stan Galicji w epoce „rozkwitu”. Ludzie starsi, którzy pamiętali niemiecką biurokrację, stemplowanie galicyjskich wyrobów w Wiedniu, Ołomuniec, rok 1846, ci niezbyt zachwycali się „życzliwością”. Na szczęście dla spokoju naszej generacji, liczba owych starszych zmniejsza się z każdym dniem, a społeczeństwo — jak mówił Lam — „tak głęboko zanurzyło się w dobrodziejstwach autonomii, że mu już... tylko uszy widać”... Ten genialny polski humorysta brzydko pisał o rozkoszach galicyjskiego żywota. Jeżeli w której kronice nie wykazywał lichej polityki rządu centralnego, jałowości autonomii, nędzy ludu, nieprodukcyjności inteligencji, to chyba tylko wówczas, jeżeli wypadło mu pisać o egoizmie arystokracji albo o nieuctwie demokracji. On to również wynalazł nieśmiertelny termin: „królestwo Golicji i Głodomorii”, w którym streściła się cała historia tej prowincji, cała życzliwość rządu centralnego. Lam tak jasno widział położenie Galicji i tak plastycznie je formułował, że przeciw jego dowcipom nie było argumentów. Najboleśniej chłostani, o ile mieli sumienie, przyznawali mu słuszność, a pocieszali się frazesem: — No, cóż Lam?... Satyryk, pesymista, on musi widzieć wszystko w czarnych kolorach. Po Lamie przyszedł Szczepanowski ze swoją Nędzą w Galicji i dowiódł cyframi, że społeczeństwo galicyjskie jest najuboższe w całej Europie i że nawet opłakiwani przez wszystkich Irlandczycy są bogaczami w porównaniu z polskim i rusińskim chłopem. Wykazał też, że skutkiem nędzy umiera w Galicji po kilkadziesiąt tysięcy ludzi — nad etat!... — No, co tam Szczepanowski! — mówiono. — To statystyk, a przecież wiadomo, że z cyframi można robić, co się komu podoba. A chociaż nikt nie potrafi na mocy statystyki wykazać, że - 105  Galicja jest krajem kwitnącym, uwierzono jednak, że „z cyframi można robić, co się podoba”, i w dalszym ciągu zachwycano się szczęściem Galicji, co już po trochu zakrawało na... bałamucenie opinii publicznej. Nareszcie, nie licząc innych, odezwał się trzeci nietuzinkowy publicysta, Wojciech hrabia Dzieduszycki, człowiek uczciwy i — choć hrabia — mający jednak czucie z ogółem. Poseł ten, gło-. sując za budżetem w sejmie lwowskim, mówił między innymi: „Jest to budżet człowieka, który czuje, że wydaje nad siły, a jednak za mało. Choroby trapią ludność, pomór wytępia całe generacje. Są powiaty, z których jak z Wietlanki rozchodzą się zaraźliwe miazmaty, a jednak potrzebie pomocy lekarskiej dla ludu nie jesteśmy w stanie zaradzić...” „Stosunki ludnościowe są okropne: w jednych okolicach przeludnienie, które podnieca nawet do handlu ludźmi; w innych — brak rąk do pracy około roli. Czujemy i wiemy, co trzeba robić, a jednak nie możemy, jak ten głodny nędzarz, który cały dzień nie jadł, a każą mu zarabiać. Ludowi naszemu zarzucają lenistwo do roboty, nie pomnąc: skąd on ma brać siły do tego, jeżeli jego strawą są tylko najmizerniejsze rośliny...” „Niedaleką jest chwila, w której kraj nasz złamany ciężarem podatków zawoła: Już nie mogę płacić, chciałbym — ale nie mogę!” Tak mówi hrabia, autentyczny hrabia Dzieduszycki, którego nikt chyba nie posądzi, że: „szkaluje Galicję za trzydzieści rubli miesięcznie”, jak to zarzucono redaktorom pism postępowych. Znam Galicję od lat dwunastu. Byłem tam kilkoma nawrotami, a ponieważ nie mnie brać na kontusze, więc zamiast uroczystościom narodowym — przypatrywałem się społeczeństwu. I widziałem mizernych chłopów, którzy, mieszkając w kurnych chatach, zamiast Chlebem żywili się zakalcem z plewami. Widziałem mieszczan, którzy nic nie robiąc wystawali cały dzień pod kantorem loterii liczbowej. Widziałem szlachtę, która poprawiając wylotów gadała po niemiecku i grała na wiedeńskiej giełdzie. Jadałem w restauracjach utrzymywanych przez tych samych Żydów, którzy przez kilkanaście lat wysysali pracę chłopa lichwą, potem zabierali mu ziemię, a nareszcie, obdarł- 106  szy z resztek ¿roszą, wysyłali go do Ameryki. Rozmawiałem z uczonymi, którzy — albo palili się w swoich laboratoriach skutkiem złego oświetlenia, albo uciekali do Paryża, albo chodzili do kościoła Panny Marii „dla stosunków”, albo — marnieli na nędznych posadach z powodu „braku protekcji”... Krótko mówiąc, za każdą bytnością w Galicji przekonywałem się, że jeżeli rośnie tam coś i postępuje, to tylko proletariat: proletariat chłopski, szlachecki, mieszczański i inteligentny. Tłumaczono mi jednak, że jestem zanadto „wrażliwy” i że za mało znam Galicję, więc milczałem. Ale dziś, kiedy nawet hrabiowie nastrajają się do pesymizmu i kiedy już w grudniu Galicja traci sto pięćdziesiąt tysięcy sztuk bydła, mogę i ja westchnąć nad jej niedolą. Mogę nawet puścić się na proroctwo i przepowiadać, że przyjdzie taki czas, kiedy dla uratowania Galicji od zagłady trzeba będzie: Rozparcelować wszystkie większe majątki. Umorzyć wszystkie długi. Zawiesić na kilka lat wszystkie podatki. Według opinii historyków, kraj, nawet zrujnowany przez wojnę, podnosi się w ciągu lat dziesięciu; jeżeli więc Galicja bez wojny, owszem, po dwudziestu latach „życzliwych” rządów zamiast dźwigać się — upada, to już przyczyny tego muszą leżeć w stosunkach miejscowych. Przyczyn takich jest wiele; wskażemy jednak tę spośród nich, która posiada najwięcej treści pouczającej. Galicją rządzą klasy uprzywilejowane, a przede wszystkim szlachta: ona tworzy sejm, wodzi rej w instytucjach powiatowych, zajmuje urzędy. A ponieważ w ogóle w całej Europie, a w Galicji mianowicie, klasy uprzywilejowane tworzą jakby „kastę”, ponieważ między nimi a ich ludem prawie nie ma związku, ale za to istnieje bardzo silny między klasami uprzywilejowanymi całego świata, więc łatwo zrozumieć przyczyny złej gospodarki w Galicji. Dla przeciętnego szlachcica narodem jest — szlachta, a interesem narodowym są interesa szlachty. Stąd zaś w pierwszej linii wynikają przywileje tej klasy, a więc: spychanie na gminy ciężarów państwowych i gminnych (sprawa drogowa) i wyszu- 107  kiwanie bodajby niegodziwych źródeł zysku (sprawa propinacyjna). Są to nadużycia, którym, przypuśćmy, dobra wola rządzących mogłaby kres położyć. Lecz nawet w razie usunięcia nadużyć, taka przewaga klasy najwyższej wywołuje klęski, z których winowajcy sami nie zdają sobie sprawy. Jakie bowiem są „rzeczywiste interesa” każdego narodu? Zasadniczy jest ten, ażeby masę narodu tworzyli ludzie: zdrowi, silni i syci. Z tym zaś punktem łączy się drugi: ażeby ci ludzie umieli na swój byt pracować, i trzeci: ażeby umieli wychować potomstwo równie silne i równie uzdolnione do pracy. Te punkta stanowią fundament narodowych interesów, na którym budują się dopiero dwa piętra najwyższe. Jednym jest — ażeby masy składały się z dobrych obywateli, to jest ludzi, którzy znają i pełnią swoje prawa i obowiązki i nie tylko nie wyrębują cudzych lasów, ale nie pozwalają oszukiwać się, nawet... ajentom emigracyjnym poprzebieranym za starostów. Szczyt zaś interesów zbiorowych stanowi ukształcenie: naukowe i estetyczne. Tymczasem cóż widzimy w Galicji?... Kiedy bydło pada, a lud umiera z głodu, klasy naczelne stawiają sobie za krocie tysięcy pomniki, urządzają wyścigi konne albo bale w Wiedniu. Są pieniądze na budowanie kolei strategicznych, ale nie ma na regulację rzek. Chłopa nie ma kto nauczyć porządnej uprawy ziemi, która by zwiększyła plony, ale za to są dwa uniwersytety i dwie politechniki. Mieszczanin nie ma pracy, bo cała inteligencja sprowadza wyroby przemysłowe z Wiednia albo Pragi. Lud łaknie chleba, a dają mu elementarz, chodzi boso i półnago — a zakładają mu szkoły rzeźbiarskie i koronkarskie, jest oszukiwany w najprostszych sprawach, ale nie może i nie chce udawać się po poradę do inteligencji, której mniej ufa aniżeli Żydom. Jakiż może być rezultat tej gospodarki, jeżeli nie — nędza i ciemnota u dołu, a niedostatek i jałowa oświata u góry? Toteż każdy rok mnoży jedno i drugie, każdy spycha Galicję w przepaść, której nawet dna nie widać. - 108  Tam także wiele mówiono o ,,pracy organicznej”, także rozumiano ją w podobny sposób jak u nas... Tymczasem praca organiczna nie na tym polega, ażeby rodziły się nowe tytuły, nowi kapitaliści, a obok nich gromada „dobrze wychowanych” próżniaków, ale przede wszystkim na tym, ażeby lud był syty i miał robotę. Ze spraw miejscowych bodaj czy nie najciekawszą jest sprawa ogłoszeń matrymonialnych i erotycznych. Co dzień czytamy o blondynkach i brunetkach posażnych i nieposażnych, manifestujących petitem skłonność do małżeństwa; również co dzień spotykamy wiadomości o młodych albo dojrzałych ludziach, którzy poszukują mniej lub więcej dozgonnych towarzyszek życia. Nie razi mnie nowość tej reformy w naszych dziennikach, bo telefon był większą nowością, a jednak został przyjęty. Nie myślę piorunować przeciw dziennikom umieszczającym tego rodzaju ogłoszenia, bo rozumiem, że dla pisma tak dobrą jest wiadomość o czyichś aspiracjach sercowych, jak i o zarodowej stajni. Nie myślę też moralizować osoby robiące ogłoszenia małżeńskie, bo należę do tych, którzy pozwalają ludziom być szczęśliwymi, jak im się podoba, byle — rozumieli konsekwencje swego wyboru. Nie gorszę się więc ogłoszeniami. Chciałbym tylko zrozumieć: czego od nich spodziewają się ich autorowie? szczęścia, zabawy czy niespodzianki, które niekiedy bywają bardzo przykre. Na to pytanie „aż” z Londynu odpowiada jakiś „Marcowy Kawaler” z roku 1838. „Nie miałem — mówi — żadnych stosunków w Londynie, więc znalazłem żonę za pomocą ogłoszeń i... jestem bardzo szczęśliwy... Miłość jest wzniosłym i świętym uczuciem, ale nie zawsze się ją spotyka. Tymczasem każdy człowiek powinien v/ejść w związki małżeńskie, ażeby mieć potomstwo. Bo życie staropanieńskie i starokawalerskie jest niezdrowe i niemoralne, zaś może kiedyś w długim szeregu pokoleń, między naszym potomstwem znajdzie się: «jeden z tych boskich mężów, którzy tworzą nieśmiertelne płody — dzieła literatury lub sztuki, ustawy - 109  państw, reformy społeczne itd. Oni pracują dla całej ludzkości, a cała ludzkość powinna pracować, ażeby ich wydać itd.».5' Ogłoszenie jednak o małżeństwie jest dopiero wstępem do owej „pracy” na benefis „boskich mężów”. Po ogłoszeniu bowiem musi nastąpić znajomość zawarta... przy pomocy „osób szanownych”... Aha!... A czy te „szanowne osoby”, przyczyniające się do wytworzenia „boskich mężów”, nie posiadają czasami — kantoru małżeństw albo nawet zwykłego domu schadzek?... I czy te „szanowne osoby”, tak dbające o przysporzenie światu: artystów, prawodawców, reformatorów itd. nie wzięły czasem w dzierżawę rubryki ogłoszeń o małżeństwach. Lecz w takim razie, nie zasłaniając się bezimiennością, niech wprost powiedzą, kim są i jaki pobierają procent: 1. od małżeństwa jako środka higienicznego, 2. od „najrzadszego z kwiatów — świętej miłości” i 3. od... zwykłej „korespondencji” między dojrzałym mężczyzną i świadomą swoich praw kobietą. Po co tu ludziom zawracać głowy wielkimi ideami, jeżeli prowadzi się interes... no... interes... higienicznych małżeństw i przysparzania światu „artystów i prawodawców” in partibus infidelium. Nie myślimy was kamienować za ten proceder. Niech dojrzali mężczyźni, którzy już traktują miłość ze stanowiska higieny, niech damy, które za pomocą ogłoszeń mają nadzieję rozbudzić w kimś „naturalne skłonności”, niech oni i one korzystają z ogłoszeń. Ale niech się na to nie łapią ludzie młodzi i ostatecznie — mniej zepsuci, mniej zdeprawowani od nas... Czego ty, kawalerze albo młoda panno, spodziewasz się od ogłoszeń? Czy zaczarowanej księżniczki albo bajecznego królewicza? Czy takich wdzięków, jakich nie widujesz na ulicy, w kościele, na koncercie, na balu itd.? Czy takich charakterów, jakich nie spotykasz między setką znajomych osób? Czy takich uczuć, jakich nie znalazłaś dotychczas? I to wszystko ma ci dać ogłoszenie, kilka wierszy drobnego druku? Wszakże pierwszym warunkiem miłości jest zobaczyć i usłyszeć owego kogoś, nie zaś czytać jego reklamy. Ale czy ty wiesz, kawalerze i panno: kogo możecie spotkać - 110  poza ogłoszeniem? Ty, paniczu — możesz znaleźć kokotę, która, wyszafowawszy na prawo i na lewo swoje uczucia czy też „naturalne skłonności”, szuka teraz głupca, który by uczciwym nazwiskiem pokrył cudze triumfy. Tobie zaś, panienko, grożą nierównie smutniejsze rzeczy... Bo w najlepszym razie znajdziesz człowieka, który szukał cię nie w imię twej własnej wartości, lecz w imię... higieny, i będzie cię traktował tak jak surową szynkę. W razie nieco gorszym, możesz trafić na zwykłego szantażystę, który, wydobywszy list od ciebie, zechce go później odprzedać za grubą sumę. Zaś w najgorszym wypadku, zamiast Romea, o jakim marzyłaś, możesz spotkać hultaja, który za pomocą różnych sztuk doprowadzi cię do publicznego domu, albo — łotra, który ograbi cię, jeżeli nie zabije, jak to robił w Wiedniu Schenk ze swymi „narzeczonymi” z ogłoszeń... I kto wtedy uratuje cię, niebogo? Kto zechce cię usprawiedliwić i nie wyśmieje twego biednego serca, które szukając ideału znalazło szantażystę albo złodzieja? Wierz lepiej nam; doświadczonym, że zwykle pod maską kryje się nieczysta sprawa i że łatwiej napisać czuły albo rozsądny list do osoby całkiem nieznanej aniżeli zapewnić jej szczęście. Nr 358; dn. 29 grudnia Nowy etnolog i socjolog w „Przeglądzie Tygodniowym”. — Jego odkrycia, dotyczące łatwości wynarodowienia się Żydów. — Żydzi, według niego, mogą być szlachtą i inteligencją, lecz nie mogą być rolnikami, z powodu cech dziedzicznych. — Co o tym sądzi „Izraelita”. Jeżeli się nie mylę, to Darwin powiedział, że każdy nowy pogląd przechodzi trzy fazy wobec opinii publicznej: naprzód zarzucają mu, że jest niedorzeczny, później, że jest niebezpieczny, a nareszcie, że — jest stary jak świat. Darwin mówił to o poglądach naukowych i doprawdy nigdy nie śmiałbym przypuszczać, że moje niesystematycznie pisane - lii  artykuły o kwestii żydowskiej doczekają się akurat takiego samego honoru, jaki spotkał teorię „pochodzenia gatunków”. I moim bowiem artykułom zarzucano w pierwszej chwili, że są okropnie niebezpieczne dla społeczeństwa i... dla mnie, potem zarzucano im nieuctwo i niedorzeczność, a dziś mówią mi, że o skierowaniu Żydów do rolnictwa myślano jeszcze za panowania Aleksandra I. W liczbie krytyków, którzy, pomimo „związanych rąk i skneblowanych ust”, nawymyślali mi za kwestię żydowską, znajduje się jakiś tajemniczy nieznajomy, który w „Przeglądzie Tygodniowym” w artykułach pod tytułem Uczciwy antysemita podjął się wykazać moje nieuctwo i niedorzeczność poglądów. Temu panu dziś odpowiem, nie solidaryzując go bynajmniej z „Przeglądem”, który nie ma obowiązku płacić za cudackie występy przygodnych współpracowników. Małe zboczenie. Upoważniam raz na zawsze szanownych oponentów, ażeby wytykali mi: nieuctwo, lekkomyślność i zresztą — wszystkie wady, jakie we mnie dopatrzą. Upraszam tylko o dwie łaski: primo, ażeby nie wystawiali mi świadectwa „uczciwości”, bo taki patent nie należy do nich, tylko do moich własnych czynów, i secundo, ażeby nie tytułowali mnie „antysemitą”, dopóki ja sam nie nazwę się w ten sposób. Jeżeli kiedy uznam to za potrzebne, wówczas nazwę się tak, lecz tymczasem w wyręczaniu mnie proszę sobie nie zadawać fatygi. Przechodzę do artykułów „tajemniczego nieznajomego” i oświadczam z góry, że znajduję się w dziwnym, w najdziwniejszym położeniu wobec nich. Szanowny bowiem autor z niesłychaną, nie powiem: arogancją, ale — z niesłychaną pewnością siebie zarzuca mi, że nie znam ani antropologii czy etnologii, ani socjologii, a jednocześnie składa niezbite dowody, że... sam o tych naukach ma albo żadne, albo niesłychanie słabe pojęcie! O złą wiarę nie chcę go posądzać. Szanowny krytyk zaczepia dwa punkta z moich artykułów: 1° Że wszyscy Żydzi — niemieccy, rumuńscy czy polscy mają pewne cechy wspólne, którymi różnią się od Latynów, Germanów i Słowian. 2° Że Żydzi, w interesie własnej narodowości i własnej go- 112  dności, powinni wytworzyć inną niż dziś organizacją społeczną. Dziś bowiem ogromna ich większość tłoczy się w handlu i zajęciach inteligentnych. Zaś w przyszłości powinni wytworzyć sobie: około sześćdziesięciu procent rolników, dwudziestu procent rzemieślników, pięciu procent handlarzy, dwóch procent inteligencji i dopiero wówczas będą „narodem normalnym”. Gdybym był Żydem, gdybym pochodził z tego szczepu, gdybym nawet był potomkiem izraelskich kapłanów i książąt, nie mógłbym udzielić bardziej życzliwej, bardziej przyjacielskiej rady temu nieszczęsnemu narodowi, który nie tylko na oślep idzie do przepaści, ale jest jeszcze bałamucony przez swoją własną inteligencję. No, ale trudno. Cóż tedy mówi szanowny krytyk o owych dwu postulatach. Przede wszystkim... jest ogromnie kontent, ale doprawdy, nie wiem z czego: z siebie czy ze swej gruntownej nieświadomości? Następnie zaś na ośmiu szpaltach dowodzi, że — Żydzi nie są żadną rasą, gdyż... ras ludzkich nie ma na świecie!... „Każda rasa jest zdolna do nieskończonej modyfikacji...” „Na kongresie brukselskim etnografowie amerykańscy żądali, ażeby ustanowić albo... sto osiemdziesiąt ras, albo też wyrzucić wszystkie poza nawias nauki...” „Semita, narażony na wpływy aryjskiej kultury, staje się duchowo i etycznie bliźniaczo podobnym do ostatniego i zatraca cechy duchowe...” „Psychologiczna odrębność obu ras jest oparta na zupełnym fałszu...” „Wiadomo, że większa część (!) naszych rodów szlacheckich — jest żydowskiego pochodzenia (Branicki w przedmowie do dzieła Sołowiejczyka i inni), a przecież potrzeba było kilku pokoleń, żeby z nich zetrzeć nie tylko ślady semickiego pochodzenia, ale i przerobić na najlekkomyślniejszych Aryjczyków.” Panie drogi, z kogo pan tu żartuje i kogo pan chce w błąd wprowadzić?... Ja przecież nie zajmowałem się „rasą żydowską”, tylko do* wodziłem, że: rasy żydowskiej nie godzi się nazywać „złą” „zdemoralizowaną”. Pańskie zaś nowe wynalazki o zmienności ras i nawet o przechodzeniu jednej rasy w drugą albo o stu osiemdziesięciu rasach wymaganych przez antropologów amerykań8 — Prus, Kroniki, t. XII - 113  skich, te wynalazki znał już „stary” Oskar Peschel. On także nie wierzy w „stałość ras”, lecz on to właśnie na stronie trzynastej (Nauka o ludach) pisze: „Poglądy o wielości gatunkowej rodu ludzkiego opierały się przede wszystkim na tym twierdzeniu, że cechy, stanowiące różnice gatunków, przechowały się niezmienione w ciągu historycznych czasów, mianowicie u Żydów i bramińskich Indów. Oba te przykłady nie zdołają jednak zbić poważnych wątpliwości, gdyż tak o Żydach, jak i Indach wiemy, że już od kilku tysięcy lat wyłącznie pomiędzy sobą się żenili. Że zaś w takim razie znamiona plemienne koniecznie utrwalić się muszą, przekonywają nas 0 tym spostrzeżenia hodowców zwierząt.” Tak tedy przeciwnik „stałości cech plemiennych”, Peschel, cytuje Żydów, jako przykład... stałości tychże cech! Za przyczynę ich uważa „małżeństwa między sobą zawierane”, a jak one są dawne, dowodzi Stary Testament: „A przeto nie dawajcie córek waszych synom ich ani bierzcie synom waszym córek ich...” „Zgrzeszyliśmy przeciw Panu Bogu naszemu, żeśmy pojęli żony obce...” (Ezdreasz, Rozdz. IX 1 X). Komu więc pan chce głowę zawracać ową łatwością, z jaką Semita przerabia się na Arię? Wszakże cała treść judaizmu polega na tym, ażeby: Żydów wyodrębnić. Wszakże nie ma na świecie narodu, który by wyliczył sześćset trzynaście cech, jego tylko charakteryzujących. Wszakże wszystkie ofiary, niedole, poświęcenia i bohaterstwa Żydów krążą około idei utrzymania swojej odrębności. Zasadę zaś powierzchownego nieróżnienia się od innych ludów postawił dopiero Cremieux i Alliance Israelite. Za to niezachwiane przywiązanie do swojej narodowości ja, na przykład, mam dla Żydów głęboki szacunek; jeżeli zaś to przywiązanie nie ma być faktem, niech mi to powie rabinat warszawski albo którykolwiek, byle uczciwy, Żyd prawowierny. Na co więc zdały się mistyfikacje, urządzane na szpaltach „Przeglądu”? „Wiadomo — mówi autor — że większa część naszych rodów szlacheckich jest żydowskiego pochodzenia, a przecież potrzeba - 114  było kilku pokoleń, żeby z nich zetrzeć nie tylko ślady semickiego pochodzenia itd.” Kto autorowi powiedział o żydowskim pochodzeniu „większości” szlachty?... A — Branicki. Otóż nieprawda. Branicki w przedmowie do Bramy Zbawienia mówi o niektórych magnatach i bynajmniej nie twierdzi, że „zniknęły w nich ślady semickie”. Owszem, według B. ślady te są wyraźne, tylko „zazwyczaj składa się je na domieszkę francuską lub ormiańską”. Zdarzają się jednak komiczne zbiegi poglądów. W tym samym czasie, kiedy etnograf z „Przeglądu” mówi, że „większa część naszej szlachty powstała z Żydów”, inny badacz, autor pysznej broszury pod tytułem Antysemityzm zgubą, zarzuca nam: że polska szlachta posiada między sobą wielu szachrajów i oszustów; że polscy adwokaci i rejenci (pochodzący głównie ze szlachty) dostarczają wielu złodziejów... Byłżeby to skutek owego wynalazku, że „większa część szlachty pochodzi od Żydów”? Biedni my, Polacy! Handel już mamy żydowski, Hirsch chce nam dać rzemiosła żydowskie, a pan etnograf z „Przeglądu” obdarował nas szlachtą żydowską. Że zaś niedawno jakiś hebraista dowodził, iż Warszawa pochodzi od hebrajskiego wyrazu „Berszebe”, więc mamy już i kraj żydowski... Na szczęście, pozostali nam jeszcze chłopi, no, i parę kroć sto tysięcy tej drobnej szlachty, z którą bogaci Żydzi łączyć się nie mieli interesu, ona zaś z ubogimi łączyć się nie miała potrzeby. Tak więc w artykule nr I mój szanowny krytyk dowodzi, że: rasa żydowska to przesąd i że „Semici z całą łatwością stają się Ariami”, osobliwie zaś szlachcicami aryjskimi. Nie ma bowiem ani jednej takiej dziedzicznej cechy, która by przeszkadzała Semitom przyjąć całą aryjską kulturę, a nawet lekkomyślność... Wybornie! Gdyż w takim razie Żydzi z całą łatwością mogą wziąć się do... rolnictwa i zostać na przykład aryjskimi chłopami?... O nie! — woła autor — ale już w artykule numer drugi. 8* - 115  Żydzi mogą zostać polską szlachtą, ale chłopami nigdy. Bo temu sprzeciwia się „naturalny dobór zajęć”, bo „łatwo jest robić mieszczan z wieśniaków, ale wieśniaków z mieszczan niepodobna” — bo „Żydzi, którzy od wieków uprawiają handel, tym trudniej oswoją się z takimi przenosinami” — bo „Żydzi do rolnictwa pozbawieni są całego szeregu koniecznych właściwości”... Komedia, słowo daję! Bo kiedy autor w dniu dwudziestym pierwszym grudnia utrzymuje, że Żydzi nie mogą być rolnikami, to już w dniu dwudziestym grudnia „Izraelita” (nr 49) rozpoczął szereg artykułów, dowodzących, że Żydzi mogą być rolnikami, że są doskonałymi rolnikami w Węgrzech, południowej Rosji i Ameryce i że „rolnictwo należy do środków, zdolnych uleczyć wiekowe rany ludu żydowskiego”... Jak się to komu podoba? Kulminacyjnym jednak punktem rozprawy naszego etnografa jest wycieczka przeciw zasadzie „proporcjonalności klas społecznych”. Dla niego bowiem taka proporcjonalność jest rzeczą „danej chwili” i może kaprysu. Może — mówi autor — „przyjść ktoś i dowieść, że na przykład klasa handlująca tworzy w Honolulu dwanaście procent ogółu ludności, w Nikaragui pięć procent, a w Bengalu dziewięćdziesiąt sześć procent...” Oto co znaczy w paru wierszach złożyć egzamin kompletnej nieznajomości i statystyki, i socjologii!... Wziąwszy bowiem na przykład statystykę Haushofera widzimy, że: 1° stosunek rolników w narodach europejskich wynosi od trzydziestu trzech procent do siedemdziesięciu ośmiu procent — średnio sześćdziesiąt procent (s. 234). 2° stosunek rzemiosł i przemysłu od pięciu procent do czterdziestu ośmiu procent — średnio dziewiętnaście procent (s. 144). 3° stosunek handlujących od dwóch procent do dziewięciu procent — średnio pięć procent (s. 259). I że stosunki te w każdym kraju zmieniają się powoli i w następny sposób: W narodach o niższej kulturze (Europa wschodnia) procent rolników dosięga siedemdziesięciu ośmiu procent, a jest bardzo - 116  mało przemysłowców i rzemieślników; za to u narodów przemysłowych (Europa zachodnia) rolnicy tworzą trzydzieści do czterdziestu procent, zaś liczba przemysłowców i rzemieślników podnosi się do czterdziestu procent i wyżej. Gdy naród ze stopnia rolnego przechodzi na szczebel przemysłowy, powoli zmniejsza się w nim ilość rolników, a wzrasta ilość przemysłowców. Niejednakowy rozkład zajęć społecznych w Europie pochodzi stąd, że Zachód dostarcza Wschodowi produktów przemysłowych, a Wschód Zachodowi — produktów rolnych. Tym sposobem Europa tworzy jakby jedno społeczeństwo, a cyfry średnie ogółu jej rolników, przemysłowców i handlarzy dają nam pojęcie „społeczeństwa normalnego”, to jest takiego, które pod każdym względem wystarczałoby samo sobie. Żydzi, składający się prawie wyłącznie z handlarzy, zginęliby zostawieni samym sobie i dlatego są społeczeństwem ułomnym, pasożytnym, dlatego są biedni i nielubiani. I tylko zorganizowanie się w „społeczeństwo normalne” zabezpieczyłoby im byt, uwolniłoby ich od strasznego proletariatu i może od powszechnej niechęci. Nie ich bowiem rasa i nie ich religia szkodzą Europie, ale ich wyłącznie handlowe zajęcia i wady z nimi związane. Zasada proporcjonalności zajęć wynika przede wszystkim z socjologii. Ona to bowiem upatrzyła podobieństwo między społeczeństwem i organizmem, ona klasy rolne nazwała zdobywającymi, przemysłowe — przerabiającymi, handlowe — cyrkulacyjnymi, inteligentne — centrami nerwowymi. I socjologia najlepiej wyjaśnia: dlaczego społeczność normalna musi posiadać najwięcej rolników, sporo rzemieślników, a najmniej handlarzy. Za mało mam miejsca do rozwinięcia tego tematu. Czytelnik chyba jednakże zrozumiał całą nicość twierdzeń tego pana, który utrzymuje, że na przykład handlarzy w jednym kraju może być pięć procent, a w innym dziewięćdziesiąt sześć procent. Handlarze, nawet w Anglii, tej największej potędze handlowej, nie przekraczają piętnastu procent (A. Coste: Nouvel exposé d’economie politique etc., s. 44) i tylko wśród Żydów 117  naszych dosięgli potwornej cyfry dziewięćdziesiąt cztery procent. Ach, prawda! Nasz etnograf i socjolog z bożej łaski gniewa się jeszcze za cytaty z Drumonta. Otóż robiłem je w tym celu, ażeby pokazać: jak niebezpiecznymi są ci Żydzi ukształceni, którzy, wyparłszy się swego narodu, chcą rej wodzić w Europie, Wolałem pokazać takich na gruncie francuskim i niemieckim. Czy zaś niesłusznie robiłem, niech odpowie za mnie „Izraelita”, który w numerze 49 pisze: „Typ, który najwięcej budzi pogardy i niechęci — to Semita zmaterializowany, skamieniały, wyzuty ze swych ideałów i nie przejęty obcymi, gardłujący za postępem i negacją — et voilà tout/...” „Jeżeli chcemy zasłużyć na zaszczytne miano «inteligencji żydowskiej», to obowiązkiem naszym jest ciągnąć za sobą masy naszego ludu w pochodzie cywilizacyjnym, a nie wysuwać się naprzód jako awangarda, tłumacząc się, że my należymy do ogółu, że tamci nie «nasi» itd. Tej połowiczności świat uznać nie może i ma słuszną rację.” Oto jest przyzwoite postawienie kwestii. I dlatego ma „Izraelita” słuszność, mówiąc: „Mniemam, że światły Izraelita, który, mimo że jest człowiekiem ukulturowanym i zacnym członkiem społeczeństwa, nie przestaje szanować przeszłości swego plemienia i miłować staro-izraelskich ideałów, potrafi zjednać sobie szacunek, o jaki na próżno dobijać się będzie wolny ptak materializmu.” Tak, panie S-w, mówisz jak człowiek rozumny — w naszych oczach jeden uczciwy Żyd wart jest więcej aniżeli wszyscy Lassalle, Naquety, Cremieuxowie i im podobni reformatorzy i karierowicze. KRONIKI TYGODNIOWE «KURIER CODZIENNY», R. 1890 )  Nr 16; dn. 16 stycznia Jubileusz „Przeglądu Tygodniowego”. — Stan umysłów w kraju przed dwudziestoma pięcioma laty. — Czego nam brakło, z czego byliśmy kontenci, a o czym pisał „Przegląd”. — „Prawda” przeciw patentowaniu obywateli. — Co innego obywatel, co innego reformator. W pierwszym numerze „Przeglądu Tygodniowego” znajduje sią artykuł: Dziś i temu lat dwadzieścia piąć, z którego dowiadujemy się, że „Przegląd” w roku bieżącym obchodzi jubileusz swojej ćwierćwiekowej działalności. Spróbuję scharakteryzować tę działalność, a zrobię to tym śmielej, że bardzo często „darłem koty” z „Przeglądem”, co prawda nie o zasady, lecz o drugorzędne szczegóły. W tej chwili ktoś czy coś szepcze mi do ucha: — Panie ładny, co robisz!... Wszakże mamy obecnie karnawał, epokę balów: panieńskich, wdowich, nauczycielskich, uczniowskich, wioślarskich i kołowych... Któż pana będzie słuchał, jeżeli zechcesz pisać o czymkolwiek innym aniżeli o nowych frakach albo o nowych figurach kontredansa?... — Uspokój się, dobry czy zły duchu — odpowiadam. — Jeżeli karnawał jest tą siłą, która paraliżuje zdolności myślenia, w takim razie my nie myślelibyśmy nigdy, bo u nas jest wieczny karnawał... W lecie ma on formę wystaw i wyścigów, w adwencie nazywa się „bazarami”, a w poście odczytami. Zawsze karnawał i tylko karnawał... Tak powiedziawszy wracam do „Przeglądu Tygodniowego”. My, piszący, nigdy nie ocenialiśmy go jak należy. Może dlatego, że czas był za krótki, może dlatego, że pismo było za duże, - 121  a może z tej racji, że iw „Przeglądzie” „uderzały” nas przede wszystkim Echa, a z całej postaci redaktora widzieliśmy i odczuwali tylko jego grube buty, którymi deptał nam nagniotki. No, ale po dwudziestu czterech latach... Po dwudziestu czterech latach możemy sobie powiedzieć, że stworzenie „Przeglądu Tygodniowego” było w dziedzinie polskiej myśli przewrotem, i to przewrotem zbawiennym. Bo tylko przypomnijmy sobie: jaki był stan kraju i stan naszej umysłowości przed dwudziestu pięciu laty. Co było naszym najwyższym ideałem? Oto — „biały dworek” szlachecki, którego właściciel objeżdżał pola, urządzał krakowskie wesela i polowania, nie uciemiężał (ale wyzyskiwał) chłopów, z równymi sobie postępował uczciwie i honorowo (niekiedy tylko miał prawo „naciągać” Żydów). Szlachcic ten żył w harmonii z proboszczem, dobrym i pobożnym człowiekiem, i chował zdrowo dzieci. Zawsze interesował się polityką, niekiedy czytywał dzieła historyczne albo powieści tego pokroju, czasem kupował obrazy, także historyczne, albo grywał na fortepianie, niekiedy zaś bawił się niemiecką filozofią, której absolutnie nie rozumiał. Ten szlachcic był potomkiem rodów rycerskich, a jego najwyższym marzeniem było — odznaczyć się w jakiejś wyprawie przeciw Krzyżakom lub Tatarom, wygnać Szwedów albo oswobodzić Wiedeń od Turków. Toteż gdziekolwiek trafiła się wojna: w Węgrzech, w Egipcie czy w Meksyku, szlachcic polski biegł tam i bił się istotnie jak lew... dla wprawy... Niedługo mówiąc — kraj nasz składał się z dwóch warstw społecznych. Jedną była szlachta, naczynie ducha wojennego i dzieł rycerskich, drugą cała reszta narodu, a przede wszystkim chłopi, których obowiązek polegał nie tylko na karmieniu „odpoczywającego” rycerstwa, ale nawet na dostarczaniu mu możności do wszelkich zbytków. Skutkiem czego szlachcic ciągle marzył, a chłop marniał. Płakać nad tym nastrojem ducha narodowego można, ale dziwić mu się nie trzeba. Do początków bowiem, a nawet do połowy XIX wieku, każdy europejski naród najwyższe swoje ideały odnosił do epoki „rycersko-kapłańskiej”. Była to epoka tworzenia się i wzmagania państw, epoka wielkich zdobyczy, - 122  wielkiej odwagi i poświęceń, wielkiej siły i czci. Dzieciństwem więc byłoby gorszyć się, że ją kochała ludzkość, że uwielbiała swoich rycerzy, którzy dawali jej bezpieczeństwo, sławę, a niekiedy bardzo pokaźne zyski, że ubóstwiała swoich kapłanów, którzy sami jedni w owych żelaznych czasach reprezentowali: miłosierdzie, przebaczenie, opiekę nad uciśnionymi i naukę. W końcu jednak XVIII i na początku XIX wieku zdarzyło się kilka zmian olbrzymiej doniosłości. Z jednej strony „lud” wezwano do obowiązków rycerskich, z drugiej — obok kapłaństwa potężnie rozwinęła się nauka i techniczne wynalazki. Dzięki tej nauce i -wynalazkom, ziemia zaczęła wydawać więcej ziarn z morga, bydło zaczęło dostarczać więcej mięsa, a motory parowe i mechanizmy wykonawcze poczęły zastępować pracę ludzką. Dość powiedzieć, że na przykład dziś we Francji na trzydzieści siedem milionów mieszkańców pracuje tyle machin parowych, machin wodnych i bydła, że zastępują one razem dziewięćdziesiąt milionów ludzi!... Niewolnicy więc stali się zbyteczni i dziś „każdy” człowiek jako tako oświecony może już być szlachcicem, na którego „pracuje ktoś inny”, mianowicie... machiny... My owych „parowych niewolników” prawie nie posiadaliśmy, ale za to każdy nasz chłop był niewolnikiem, a każdy rzemieślnik był niedołężną machiną do szycia butów albo surdutów. Pod względem moralnym, na stu Francuzów, Anglików czy Niemców, każdy czuł się obywatelem, miał jakieś zasoby, mógł liczyć na pomoc innych, coś umiał i coś czytał. My zaś na stu mieszkańców mieliśmy ledwie dwie osoby „kondycji szlacheckiej”, które bardzo mało robiły i umiały, niewiele czytały, ale na które pracowało aż dziewięćdziesięciu ośmiu nędzarzy ciemnych, słabych i krótko żyjących. Słowem — jeżeli na każdy milion Anglików czy Niemców było prawie tyluż „obywateli” i oświeconych, a przynajmniej nie nędznych pracowników, to znowu u nas na każdy milion mieszkańców było ledwie dwadzieścia tysięcy dosyć ciemnych obywateli, a dziewięćset osiemdziesiąt tysięcy nędzarzy pod każdym względem. Nie dość na tym: dzięki bowiem klerykalno-rycerskiej tradycji,...

Dodatkowe informacje

Diachroniczna częstość użycia słowa (wystąpień na milion wyrazów):
Lokalizacja ekscerptu na stronie:
Adres bibliograficzny:
Prus, Bolesław 1962. Kroniki. T. 12, Warszawa : PIW
Etykiety gramatyczne poświadczenia:
przymiotnikliczba pojedyncza

Zastrzeżenia

W naszych materiałach trafiają się błędy, są nieuniknione w tak wielkim zbiorze danych. Procentowo nie jest ich jednak więcej niż w klasycznym 11-tomowym Słowniku języka polskiego pod red. Witolda Doroszewskiego. Ciągle je wyszukujemy i nanosimy natychmiast poprawki, co w epoce przedelektronicznej było zupełnie niemożliwe.