różowosrebrny

Słowo poświadczone w fotocytacie:
(...) 1 103 tys. ton, ale dzisiaj to dla nikogo nie jest BALLADĄ.  'T  KRĄŻOWNIK SPOD SOMOSIERRY  W ostatnich latach stopięćdziesięcioletniej niewoli w roku 1904 „wodował” Ferdynand Ruszczyć swój okręt NEC MERGITUR — NIGDY NIE ZATONIE, „budując go kształtem dawnym, bo nie miał czasu nowego próbować”. Okręt ten przyniósł społeczeństwu olbrzymi ładunek POCIESZENIA, NADZIEI I WIARY wyrażony przez Ruszczyca w zdaniu: „Wiemy, co było. Wypatrzeć, odgadnąć pragniemy, co będzie. Nie wiemy. Lecz wiemy, jak było. I w tern że było — moc nasza".  KAROL OLGIERD BORCHARDT KRĄŻOWNIK SPOD SOMOSIERRY WYDAWNICTWO MORSKIE . GDYNIA 1963  Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektowała JANINA RYBICKA Redaktor Maria Jasik Redaktor techniczny Maria Stępińska Korektor Katarzyna Ryś WYDAWNICTWO MORSKIE • GDYNIA 1963 Wydanie pierwsze. Nakład 30 000 + 250 egz. Ark. wyd. 27. Ark. druk. 21,75. Papier druk. mat. kl. V. 70 g. + offset kl. III 90 g. Oddaro do składania 6. V. 1963 r. Podpisano do druku 1 druk ukończono we wrześniu 1963 r. Gdańskie Zakłady Graficzne, ul. Świętojańska 19/23. Zam. 1130 — C-2. Cena zł 45.— EGZAMIN Dnie wypełnione przyswajaniem wiedzy teoretycznej wlokły się w Szkole Morskiej w Tczewie długo i monotonnie, w przeciwieństwie do miesięcy spędzanych na morzu na statku szkolnym „Lwów”, które mijały jak sen — niespostrzeżenie szybko. Od godziny ósmej rano odbywały się wykłady na „kursach”, skromniej mówiąc w klasach dawnej szkoły żeńskiej. Na wniosek organizatora Szkoły Morskiej i jej pierwszego dyrektora, inżyniera morskiego Antoniego Garnuszewskiego, w marcu 1920 roku gmach ten stał się pierwszą w naszych dziejach Alma Mater Mariniensis, nad którą w dniu 8 grudnia 1920 roku po raz pierwszy podniesiono banderę. W dniu 21 lipca 1920 zawarto w Holandii umowę sprzedaży-kupna, na mocy jej fregata o symbolicznej dla nas nazwie „Nest” (gniazdo) wyszukana przez inspektora Szkoły Morskiej, kapitana żeglugi wielkiej Gustawa Kańskiego, stała się „Kolebką Nawigatorów”. Z ostatniego masztu „Nest” zdjęto reje, przekształcając fregatę na bark, który jako statek szkolny otrzymał nowe imię „Lwów”. Pierwszy dwutygodnik literacki uczniów Szkoły Morskiej pod tytułem „Stella Polaris” ukazał się 15 grudnia 1920 roku. O godzinie czternastej trzydzieści kończyły się wykłady. Po obiedzie podawanym w olbrzymiej sali gimnastycznej można było pójść do otwartej do godziny szesnastej sypialni i wyciągnąć się na łóżku. Podczas tej przerwy w nauce najsilniej nawiedzała nas nostalgia za domem rodzinnym. Jej punkt kulminacyjny miał miejsce nieodmiennie przy drugim deserze, czyli przy spożywaniu zawartości paczek przysłanych z domu, które tradycyjnie były rozdzielane bez reszty pomiędzy wszystkich kolegów w sypialni. Miłą poobiednią sjestę przerywał bezwzględny uczeń służbowy uzbrojony w pęk kluczy. Po jego przyjściu należało natychmiast sypialnię doprowadzić do stanu kwitnącego, otworzyć okna, a samym przenieść się na „kurs”. Uczeń służbowy zamykał sypialnię po dokładnym sprawdzeniu jej stanu, za który był odpowiedzialny przed dyżurnym wychowawcą. 5  Na „kursie” rozpoczynała się nauka własna. Jak na szarą nić nizały się żmudne, wykuwane w codzienności godziny tak zwanego „naumiewania się”. Przed zabraniem się do nauki na „kursie” wrzało przez dobrą godzinę, zanim wygasły nie cierpiące zwłoki sprawy osobiste nie objęte żadnym regulaminem. Prawie każdy miał swoje osobiste zamiłowania, nie wszystkie można było podciągnąć pod angielskie hobby, ale cel miały podobny — po prostu dać wytchnienie od ciągłego myślenia wyłącznie o nauce. Sale „kursowe” były duże, jeśli się porównało je ze stosunkowo nikłą ilością uczniów. W rogu sali przy oknie znajdowało się podwyższenie, na którym stała katedra. Z przeciwnej strony, pod samą ścianą — trzy rzędy ławek, po parę w rzędzie. Ławki były podwójne, przeznaczone dla dzieci, tak że z trudem gnieździliśmy się w nich. Między katedrą i pierwszym rzędem ławek znajdowała się niewielka przestrzeń zajmowana zwykle przez jakąś fechtującą się parę. Szermierki w szkole nie można było uważać za hobby. To był nałóg. Najładniej na kursie fechtował się „Pigieł”. Po zapuszczeniu wąsów mógłby grać rolę Charłampa i to podczas zdobycia Tykocina w momencie zgonu księcia. Pdgieł władał szpadą, pędzlem, trzema językami, smykiem, batutą i fortepianem. Podczas obiadów w sali gimnastycznej kwartet w białych tropikalnych mundurach grał pod jego batutą najnowsze przeboje. Do najbardziej ulubionych w tym czasie należały Słodka dziewczyna z Barcelony i Brawo bis. Pigieł rozpoczynał „naukę własną” od kilkunastominutowej zaprawy szermierczej — dłużej jego przeciwnik nie wytrzymywał serii bolesnych trafień w żywe ciało. Każde trafienie było zawsze wytwornie odsalutowane szpadą. Wszystkie trafienia piekły przez kilka dni, ale to nigdy nie wpływało na zmniejszenie ilości walczących. Podczas szczęku krzyżujących się ze sobą szpad dwóch nastęnych szermierzy, którym się wydawało, że każdy z nich jest zwycięskim kapitanem Bloodem zdobywającym nieprzyjacielski okręt, Pigieł potrafił pędzlem wyczarować soczystą akwarelę, po czym spokojnie zabrać się do nauki. Miejsce od okna na pierwszej ławce zajmował „Dyzio” wiecznie zatopiony w ornitologii lub dziełach Darwina w języku francuskim. Dyzio, zawdzięczający swój przydomek Żeromskiemu, władał rękawicami bokserskimi i wskutek tego miał popękane bębenki w uszach, przez co posiadał pierwszy stopień muzykalności. W języku szkolnym oznaczało to, że „rozróżnia, kiedy grają, a kiedy nie”. Jednocześnie był najlepszym bramkarzem drużyny piłki nożnej w szkole i najlepszym znawcą literatury rosyjskiej. Obok Dyzia siedział zajęty stale sprawdzaniem ścisłości swych wyliczeń „Zakochany”. Do osiągnięcia pełnego szczęścia na ziemi potrzebna mu była kwota dwu tysięcy trzystu dwudziestu pięciu zło6 tych i piętnastu groszy. Posiadanie jej pozwoliłoby mu ożenić się i być szczęśliwym. W sumę tę wliczony był bukiet ślubny i nocne pantofle dla niego i żony. Na razie miał odłożoną na ten cel kwotę, którą wyrażały trzy ostatnie cyfry, a pierwsza była oddzielona od dwóch pozostałych przecinkiem. W ławce środkowej gnieździł się „Szklany Człowiek”. Ten w niewiadomy sposób nauczył się podczas swego pobytu w Szkole Morskiej stenografować oraz biegle władać językiem angielskim. Wszystkie wykłady stenografował, a nazwę Szklanego Człowieka zawdzięczał Dyziowi, który twierdził o nim: żeby się nie rozbić, wyobraża sobie, że nosi na głowie szklankę zimnej wody i dlatego chodzi tak sztywno i ostrożnie. Za Szklanym Człowiekiem siedział umysł najbardziej twórczy na „kursie”, uczący się „na siłę”, a nie „na rozum”, tak zwany „Semafor”. Z powodu braku podręczników polskich musieliśmy się posługiwać podręcznikami w językach obcych. Semafor nienawidził nowych nazw i starał się wszystkie nazwy spolszczyć lub zmieniał je na nazwy dawniej przyswojone. Roczniki astronomiczne, z grecka zwane EFEMERYDAMI, nazwał — równie grecką nazwą — HEMOROIDAMI. Funkcji trygonometrycznej o łacińskiej nazwie SEMIVERSUS nie nazywał inaczej jak, imponującą mu od dzieciństwa, grecką nazwą SEMAFOR. Niemniej trudności sprawiała mu teoria okrętu. Wykładał ją dyrektor szkoły, który ze złotymi medalami ukończył wydział nawigacyjny i inżynierię morską. Skoncentrowana w jednej osobie na takim poziomie wiedza nawigatora i inżyniera budowy okrętów napawała Semafora zrozumiałą paniką podczas odpowiedzi. Wysokość metacentryczna była, według Semafora, abstrakcją istniejącą wyłącznie w wyobraźni dyrektora i wobec tego można jej się było nauczyć tylko na pamięć przez długie i uporczywe powtarzanie całych zdań. Ten system uczenia się Semafor stosował i przy innych przedmiotach, czym o mało nie przyprawił inspektora Szkoły Morskiej o ciężką chorobę. Inspektor wykładał praktykę morską, był — jak i wszyscy — wymagający, a ponadto drobiazgowo dokładny. Pewnego razu Semafor odpowiadając inspektorowi na pytanie, w jaki sposób ładuje się na statek zwierzęta, połączył ze sobą wykute na pamięć zdania nieodpowiednio. W rezultacie wszyscy dowiedzieliśmy się, że należy ładować na statek świnie w pęczkach powiązane za ogony. Inspektor, słysząc to, najpierw poczerwieniał, potem' zrobił się fioletowy i siny, w końcu zaczął sam do siebie mówić. Co wówczas do siebie powiedział, pozostało na zawsze jego tajemnicą. W środkowym rzędzie w ławce pod ścianą zasiadali „Żbik” i „Witkosio” — żywy dowód prawa, że bieguny różnoimienne się przyciągają. Żbik kipiał w życiu codziennym, Witkosio w marzeniach. Żbik był głównym partnerem Dyzia do bicia w bębenki w uszach i kopania piłki przy każdej okazji. Witkosio w tym czasie odbywał 7  w myślach samotne podróże na jachcie wśród południowych wysp Oceanii. Zgodnie tylko uczyli się angielskiego. Róg sali zajmowało stowarzyszenie czterech, tak zwana — od pierwszych liter nazwisk — „Becejotka”. Stowarzyszenie to dwa razy w tygodniu odbywało zebrania, na każdym takim zebraniu obowiązywało półgodzinne przemówienie, które z nieznanych powodów nazywało się zawsze „inauguracyjne”. Przemawiający, z wdzięczności za wysłuchanie jego półgodzinnej mowy, musiał mieć przygotowaną tabliczkę czekolady i obdzielał nią wytrwałych słuchaczy. Stowarzyszenie posiadało dwie wyróżniające się wybitne jednostki: „ce”, która grała na gitarze i na beku, jako obrońca, w drużynie piłki nożnej, i „ka”, która dążyła na ziemi do wyimaginowanego przez siebie ideału człowieka morza oraz ideału wiedzy nawigacyjnej. „Ka” była wspólnym wyrzutem sumienia całego stowarzyszenia, cierpiąc z powodu niedoskonałości „Becejot” w pracy nad sobą i nadaremnie usiłując je porwać przykładem, była to również bratnia dusza inspektora: obaj zamęczali wszystkich zmuszając do systematyczności i dokładności w nauce i pracy. Pozostała dwójka nie zwracała specjalnej uwagi swym zachowaniem. Katedra w rogu sali — ze Względu na dogodne warunki rozłożenia na niej papierów i swobodę ruchów, jaką się miało siedząc na krześle — była niekiedy przedmiotem sporów. Ci, którzy prowadzili rozległą korespondencję, starali się wejść w jej posiadanie rezygnując z odpoczynku i drugiego deseru w sypialni, aby przed przyjściem innych zająć to wspaniałe miejsce. Najczęściej przy katedrze można było zobaczyć za stosem listów, skoroszytami oprawnymi w skórę, kolekcją różnokolorowych laków i świecą w lichtarzu, pochłoniętego pisaniem listów, wielojęzycznego absolwenta szkoły filmowej, obecnie naszego kolegę „Sforzę”. Ród jego od czasów królowej Bony pieczętował się herbem Sforzów i nasz Sforza dźwigał na swych barkach obowiązek, który z dziada pradziada przechodził na młodsze pokolenie, utrzymania łączności pomiędzy szeroko rozgałęzioną rodziną. Sforza był biegły w SFRAGISTYCE (wyraz ten niesłychanie drażnił Semafora). Chodziło po prostu o znajomość nauki o pieczęciach. Barwny lak służył do wnikliwej oceny hierarchii rodowej. Osoby najbardziej czcigodne z wieku i urzędu otrzymywały od niego listy pieczętowane białym lakiem. Z przyćmiewaniem barwy laku przyćmiewał się blask danej osoby i jej dostojność. Czerwonego laku Sforza nie używał nigdy, dowodząc, że jest przywilejem poczty. Potrafił w długich wykładach wdrażać nas w historię pieczęci Chin, Anglii i Francji. Mówił o finezji swego arsenału lakowego, przy pomocy którego, przez nieco skośne odbicie herbowego znaku, zrywało się stosunki z osobą, do jakiej list był adresowany, pomimo że z treści listu nie można było tego wywnioskować. W miarę rozwoju korespondencji zaczynała się mu ona wydawać zbyt ograniczona. Krewni i znajomi nie byli dostatecznie silnie roz8 siani po świecie. Sforza wystarał się o międzynarodowy kod filatelistyczny i zaczął korespondować ze wszystkimi zakątkami na kuli ziemskiej. Największym powodzeniem cieszyły się u niego malutkie wysepki, możliwe do wyszukania tylko na szczegółowych mapach o dużej skali. Osoby, z którymi nawiązał w ten sposób korespondencję, nie były tak znakomite, jak sobie tego życzył, więc gdy przeczytał w gazecie angielskiej, że król Anglii Jerzy V szuka nabywcy na jedną z wysp w kanale La Manche, stanowiącą jego prywatną własność, Sforza natychmiast nawiązał korespondencję z kancelarią jego królewskiej mości i zaczął prowadzić pertraktacje w sprawie nabycia dla siebie tego królewskiego zakątka. Do szkoły przychodziły listy, w których „król” tytułował go: comte. Otrzymywał wspaniale ilustrowane konspekty w nieznanych nam dotąd oprawach. Z ilustracji w nich zawartych można było całkowicie odtworzyć sobie urok i piękno całej wyspy. Wieczorami ślęczał nad dostarczonymi bilansami przyszłej rezydencji i pilnie studiował dochody i rozchody, jakie go czekały. Proszono go w listach o wyznaczenie portu, do którego mógłby zawinąć po niego motorowy jacht królewski, by nasz comte mógł naocznie się przekonać o walorach oferowanej mu wyspy. Sforza stale odkładał termin podróży w charakterze królewskiego gościa i tylko skrupulatnie odejmował i dodawał, siedząc na katedrze, kolumny cyfr. Znużony tą czynnością zbierał starannie swoją kancelarię i ustępował miejsca niecierpliwie czekającemu na nie „Mistrzowi Magii”. Mistrz stawał na podwyższeniu za katedrą, kłaniał się wytwornie, jak gdyby zamiast kilkunastu kolegów miał przed sobą audytorium złożone z doborowej publiczności. Przemówienie swe rozpoczynał niezmiennie od słów: „PROSZĘ PAŃSTWA” i demonstrował przywiezione z domu „eksponaty” lub znajdujące się pod ręką przedmioty, które jego słowa zmieniały w rzeczy niezwykle cenne, niekiedy wprost cudowne lub genialne. Do makabrycznych wystąpień należała demonstracja trupich czaszek: małej i dużej. W jednej ręce trzymając wysoko mniejszą czaszkę, głosem pełnym przejęcia i wiary w to co mówi, wyjaśniał, że jest to oryginalna czaszka Goethego, gdy tenże miał lat jedenaście. — Na czaszce — mówił Mistrz wodząc palcem po sklepieniach nad oczodołami — już w tym okresie widać zapowiedź genialności, w całej rozciągłości potwierdza ją o tu właśnie leżąca większa czaszka poety, którą udało mi się zachować wyłącznie dla siebie. Ten program szybko się wszystkim znudził. Mistrz musiał przejść do spraw aktualnych. Demonstrując małą drewnianą rozpórkę do zabezpieczania szyb przed rozbiciem po otwarciu okna i drewnianą linijkę półmetrową z podziałką milimetrową Mistrz objaśniał, że jest to instrument przez niego niedawno wynaleziony; rozwiązywanie rachunku różniczkowego i całkowego za pomocą tego instrumentu jest dosłownie igraszką dla dzieci. 9  — Proszą państwa, funkcja jest w mojej lewej ręce, a funkcja pochodna w prawej rące. Jeśli przesunę swą funkcję pochodną, która dozna pewnego przyrostu, to i jej funkcja również dozna odpowiedniej zmiany. Różnice przy przesuwaniu były tak niezmiernie małe, że nie możemy ich nawet nazwać „różnicami”, lecz „RÓŻNICZKAMI”. Jeśli przechodzą przez krańce linijki, to przechodzą przez swe wartości maksymalne i minimalne. Inaczej mówiąc, jeśli pochodna funkcji równa się zeru, przykładam mniejszą część mego uniwersalnego suwaka do jednego z końców linijki, wówczas moja funkcja przechodzi przez minimum lub maksimum, które — jak wspomniałem — każde dziecko odczyta na linijce. Jeśli krzywo trzymam linijkę, posuwając mniejszą część suwaka jako styczną — to prowadzę styczną do krzywych, a wszyscy państwo widzą dokładnie kierunek stycznej. Jeśli do suwaka dodam zwykły kieszonkowy zegarek i zanotuję momenty, w których kolejno znajdowała się moja mniejsza część suwaka, to znajdę zależność drogi y od czasu x, a moja pochodna oznacza prędkość w danym czasie x. Jak szanowni państwo obserwowali, wszystko odbyło się tak szybko, że ruch ten państwo mogą uważać za jednostajny. Jeszcze parę słów o tajemniczej CAŁCE. Jak państwo nie zdążyli nawet zauważyć, różniczka była przyrostem nieskończenie małym funkcji. Cała moja funkcja to suma przyrostów. W ten sposób możemy znaleźć długość linii krzywych i pól mojej linijki. W tym wypadku dokonalibyśmy wspólnie CAŁKOWANIA, naturalnie w oznaczonych granicach, a rachunek całkowy jest odwrotny do różniczkowego. Czego państwu dowiódł mój suwak uniwersalny. Nie mniejszym powodzeniem od żonglerki pojęciami matematycznymi cieszyły się wyczyny Mistrza z kulą do ciskania. Ciężka, kilkufuntowa kula toczyła się jak żywa z jednej ręki wzniesionej i wykręconej do tyłu, tworzącej jak gdyby ramię krzyża nad katedrą, przetaczała się nad łokciem, wtaczała się na bark i nad ugiętą w tym momencie szyją przechodziła na drugi bark, by po wyciągniętej drugiej ręce, tworzącej ramię krzyża pochylone ku podłodze, znów przetoczyć się nad łokciem i wpaść w rozstawione palce drugiej ręki. Teraz Mistrz podnosił rękę trzymającą kulę do góry i kula zaczynała się toczyć z powrotem w kierunku zachęcających ją do tego palców tej ręki, z jakiej bieg swój rozpoczęła. Był to najbardziej efektowny numer, który dawał mu całkowicie zasłużony tytuł „Mistrza Wielkiej Magii”. W miarę jak kończyła się zima, przybywało dnia i przybywało coraz więcej nauki na kursie. Coraz mniej poświęcano czasu na hobby. Niektórzy uczyli slię do późna w nocy, inni wstawali o godzinie czwartej rano. Woźny, pełniący służbę w nocy w gmachu, otrzymywał ze zbliżaniem się egzaminów coraz więcej kartek, na któryćh z małymi zmianami dotyczącymi szczegółowych danych, widniał następujący 10 tekst: „Panie Majorowski, proszę mnie obudzić o godzinie czwartej rano. Sypialnia siódma, drugie łóżko od ściany z prawej strony”. Te stosy kartek oznaczały, że trzeba albo umieć, albo opuścić szkołę — innego wyjścia nie było. Szkołę zaczynało na kursie trzydziestu. Dotychczas kończyło ją, poczynając kolejno od daty otwarcia, piętnastu, trzynastu, dziewięciu, siedmiu. Należało więc umieć. Egzaminatorzy byli tak samo bezwzględni jak morze, które nie uznawało powiedzenia „jakoś to będzie”. Egzaminów bali się wszyscy. Każdy mógł się potknąć przy wyprowadzaniu wzoru z dewiacji lub astronawigacji, ale nieunikniona klęska wisiała nad Mistrzem Magii. Mistrz z łatwością żonglował różniczkami, lecz nie mógł opanować języka angielskiego. Już na pierwszym kursie koledzy radzili mu, by został zięciem wykładowcy języka angielskiego, kaplitana austriackiej marynarki wojennej, żonatego z Angielką, którego córka Betty cieszyła się ogromnym powodzeniem. „Ona jedna — mówili — może ciebie uratować od ścięcia na egzaminie, jeśli powie ojcu: mój ci jest, mój ci jest. Byłoby zupełnie tak, jak w Krzyżakach. Betty mogłaby odegrać rolę Danusi, a ty Zbyszka”. Niestety. Zainteresowania Mistrza szły w zupełnie innym kierunku, wobec czego jedyna droga ratunku, jaką widzieli koledzy, została zamknięta z powodu jego samobójczej miłości skierowanej nie do Betty. Był to „śmiech przez łzy”, ale tylko do momentu, w którym trzeba było zdawać egzamin. Mistrz znał alfabet angielski, ale nie miał pojęcia, którą literę jak się wymawia. Czytając tekst angielski wymawiał wszystkie słowa tak, jak gdyby czytał słowa rdzennie polskie. Od dzieciństwa przyswojonej litery „i” jak „i” nie potrafił zmienić na „aj”. „Z jakiej racji AJ?” — to była dla niego prawdziwa magia. Nie wszyscy koledzy mogli dorównać Szklanemu Człowiekowi w umiejętności opanowania zasad wymowy, gramatyki i składni angielskiej, uznając niektóre z nich za zbyt zawiłe. Ale Mistrz dystansował nawet tych najsłabszych — wszystko, co dotyczyło nauki języka angielskiego, było dla niego już nie zawiłe, ale wręcz, jak sam to określał, mgliste i nieuchwytne. Pomimo nieuniknionej, i oczywistej dla wszystkich, klęski Mistrz Magii postanowił jednak walczyć. Szykował się do egzaminu pisemnego. Ponieważ nauczenie się na pamięć kilkudziesięciu wypracowań przerabianych w ciągu lat, a właściwie „wkucie” ich pisowni, przekraczało możliwości ludzkie, nawet jeśli się nosiło zasłużony tytuł Mistrza Wielkiej Magii, Mistrz doszedł do wniosku, że ze wszystkich tematów można ułożyć jeden temat uniwersalny, zmieniając wyłącznie tytuł. Mógł to być „Wyciąg z dziennika okrętowego o wypadku z marynarzem”, „Pamiętnik marynarza”, „Moja najciekawsza przygoda”, „List do przyjaciela”, „Raport do władz w obcym porcie o wyli  padku z marynarzem”, „Mój przyjaciel Eddy”, „Mój pierwszy dzień na statku”. Opracowany przy pomocy wszystkich kolegów temat przepisywał nocami. Tyle czasu poświęcił na opanowanie tego ćwiczenia, że mógłby odtworzyć identyczny tekst pisany nawet alfabetem chińskim. Zaczęły się egzaminy. Egzamin z języka angielskiego odbywał się w największej sali. Kapitan, wykładowca i ojciec Betty w jednej osobie, zdumionym wzrokiem wodził za piórem Mistrza piszącego „Raport do władz portowych o wypadku, jaki miał miejsce na statku”. Wykładowcy wydawało się, że śni na jawie, to znów, że jest świadkiem cudu. Bez niczyjej pomocy Mistrz zapisał dwie strony arkusza egzaminacyjnego i był pierwszym abiturientem, który ukończył pracę z języka angielskiego. Prawdopodobnie z tym samym wrażeniem snu na jawie i uczestniczenia w cudzie kapitan godził się wewnętrznie na ocenę pracy: DOSTATECZNIE Z PLUSEM; z następującą uwagą: stopień zmniejszony, ponieważ wypracowanie nie jest napisane ściśle na temat. Pozostawał jeszcze egzamin ustny. Do komisji egzaminacyjnej z języka angielskiego należeli: delegat ministerstwa, inspektor i kapitan jako egzaminator. Ojciec Betty miał zapisane w swym notesie wszystkie odpowiedzi Mistrza, niestety ani jedna z nich nie była dostateczna. Mistrz wlókł się przez szkołę z tą jedną dopuszczalną dwójką, jak z kulą u nogi, by teraz ostatecznie go uziemiła. Przed rozpoczęciem egzaminu ustnego Mistrz poprosił kolegów, aby się zorientowali, czy delegat ministerstwa zna angielski. Koledzy, którzy już zdawali, twierdzili, że według nich delegat na pewno angielskiego nie zna, ponieważ podczas egzaminu rozmawiał z inspektorem po francusku, a z kapitanem po niemiecku. Mistrz słysząc to, ożywił się i poszedł, by się przygotować do odpowiedzi. Zjawił się na sali egzaminacyjnej zaprasowany i wymuskany. Wyglądał, jak gdyby zstąpił z witryny okiennej najlepszego magazynu mód. Zameldował się przewodniczącemu, wyraził postawą „salut” dla delegata i stanął przed egzaminatorem. Dobre, błękitne oczy ojca Betty na jego widok okryła mgła smutku. Inspektor, który miał miękkie serce i nie mógł patrzeć na zarzynanie ludzi, wstał i odszedł do okna. Mistrz miał przed sobą teraz dwóch ludzi: delegata i egzaminatora. Na delegata Mistrz patrzył z taką jasną ufnością i uprzejmością, że od razu zwrócił na siebie szczególną jego uwagę, wygrywając na punkty pierwsze wrażenie swą postawą idealnego abiturienta. Głowa egzaminatora przechyliła się boleśnie na bok i kapitan ze smutkiem w głosie powiedział po angielsku, podając Mistrzowi otwartą książkę: — Proszę przeczytać biografię Waszyngtona. 12 Mistrz zabrał się do czytania. Modulował bez zarzutu i przystankowa!. Czytał tak, jak umiał najlepiej po polsku. Napisane „the” to „the”, napisane „be” to „be”, nie żadne tam „bi”. Cierpienie niewysłowione malowało się na twarzy kapitana. Rozpamiętywał cały okres nauki tego ucznia i wiedział, że tak się musi TO skończyć. Mistrz czytał. Ponieważ egzaminator nie przerywał, czytał coraz płynniej i coraz ładniej. Wreszcie skończył. Moment ten zaakcentował stuknięciem obcasów. Wykonał lekki skłon tułowiem w kierunku delegata ministerstwa, położył książkę przed egzaminatorem i zastygł w postawie wyrażającej wizję jasnej przyszłości. Delegatowi podobał się świetnie uszyty mundur i doskonała budowa abiturienta, wytwornie zawiązany krawat. Cała sylwetka mówiła sama za siebie. Delegat nie miał wątpliwości, że ze wszystkich dotychczas zdających ten przeczytał podany mu tekst najlepiej. Z sympatią przyglądał się przyszłemu oficerowi marynarki. Egzaminator odebrał książkę z rąk abiturienta, a potem z rezygnacją w głosie zadał śmiertelny cios, mówiąc po angielsku: — Proszę opowiedzieć to, co pan przeczytał. Po otrzymaniu tego polecenia Mistrz pozwolił sobie przyjąć postawę „lekko-spocznij”. Wzniósł do góry oczy, jak gdyby chciał tam gdzieś w nieskończoności zobaczyć Waszyngtona. Żałobą okryła się twarz egzaminatora. Mistrz Magii skupiał się. Za chwilę miły uśmiech pojawił się na jego ładnej twarzy. Wyczytać z tego uśmiechu można było całkowite opanowanie tematu i znajomość przedmiotu. Ze swobodą mówcy, rozumiejącego ważność intonacji, każdej pauzy, przyciszania głosu przy sprawach smutnych i podnoszenia tam gdzie się mówiło o zwycięstwach, rozpoczął biografię Waszyngtona. — U o s z i n g t o n ... ej bi si di i ef dżi. Uoszington dablju eks uaj zet. Kej... el em en ou pi, Uoszington ej bi si di i ef dżi. W dosłownym znaczeniu brzmiało to tak: Waszyngton... a, b, c, d, e, f, g. Waszyngton w, x, y, z. K... 1, m, n, o, p, Waszyngton a, b, c, d, e, f, g. Mistrz znał na pamięć alfabet angielski, ale wymowa jego była tylko trochę zbliżona do angielskiej, poza tym udało mu się zapamiętać wyrażenie nearly stationary, oznaczające stanie na żaglowcu w dryfie, to znaczy z tak ustawionymi do wiatru żaglami, że prawie stojącego w miejscu. Mówił dalej ze swobodą i dużą dozą zachwytu o pierwszym prezydencie Stanów Zjednoczonych. — Nirli staszjonery, Uoszington... kej el em en ou pi Uoszington ej bi si di i ef dżi. Kej el em en ou pi Uoszington ej bi si di. Uoszington... eks uaj, zet nirli staszjonery, Uoszington dablju... Na twarzy egzaminatora pojawił się wyraz osłupienia i zastygł. Widać było na niej jeszcze ślady chęci protestu, ale usta skamieniały w tym momencie i nie zdołały ani nic powiedzieć, ani się zamknąć. 13  Mistrz Magii już cztery razy postawił w dryfie Waszyngtona. Waszyngton stał się jedną z liter alfabetu, której można było się spodziewać po każdej literze. Zjawiał się nieoczekiwanie wśród samogłosek lub stawał przed literami oznaczającymi same niewiadome. Do świadomości egzaminatora, który jeszcze słyszał, dochodziły dźwięki „a be ce de Waszyngton, iks, igrek zet Waszyngton, ku er es, Waszyngton — stanąć w dryf”. Gdy Mistrz mówił o tym stawaniu w dryfie wielkiego wodza, podnosił głos i grzmiał, jak gdyby słowa te miały oznaczać wygrane bitwy. — Uoszington nirli staszjonery eks uaj... Zadowolenie i uznanie dla swej wymowy, zauważone w wyrazie twarzy delegata, podnieciły Mistrza jeszcze więcej. Mówił coraz bardziej modulując. W momencie, kiedy delegat nachylił się do egzaminatora, by przerwać niepotrzebne sprawdzanie tak wspaniałych wiadomości i opanowania języka angielskiego, Mistrz sam zdecydował się na pełne wyrazu zakończenie: — Uoszington eks uaj ZET! Jako pierwsza litera przed trzema symbolizującymi w matematyce niewiadome, wielki prezydent uwieńczył swą karierę według biografii o nim Mistrza Magii. Położeniem największego nacisku na ZET Mistrz zakończył swe pełne wyrazu opowiadanie. Z lekka uderzył obcasami i skłonił się delegatowi. Delegat był zachwycony. Zrezygnował ze słuchania tak błahych pytań, jak z gramatyki lub składni. Sam zamiast egzaminatora podziękował Mistrzowi za wspaniałą znajomość angielskiego i za wkład pracy w opanowanie języka morskiego, widoczny w jego odpowiedzi. — Bardzo dobrze — wyraził jeszcze wobec uśmiechniętego Mistrza swą opinię egzaminatorowi, który nie odzyskał był jeszcze mowy i tylko z dużym wysiłkiem potrafił wyszeptać do abiturienta od siebie: — Thańk you. Dziękuję. W sumieniu kapitana toczyła się teraz walka pomiędzy obowiązkiem i podziwem dla przytomności umysłu i zimnej krwi abiturienta. Wreszcie zwyciężyło w nim zrodzone podczas egzaminu przeświadczenie, że ten człowiek i w życiu da sobie radę z angielskim. Nastąpiła potem jeszcze długa rozmowa z delegatem na temat stopnia. Delegat był oburzony surowością egzaminatora w stosunku do tak świetnego ucznia. — Chyba nie zachodzą tu osobiste antypatie, panie kapitanie — zaniepokoił się delegat ministerstwa. Szlachetna twarz kapitana wykluczała podobne podejrzenie. Do rozmawiających podszedł inspektor, z którym wspólnie po długich sprzeciwach ze strony delegata ustalono stopień zaledwie DOSTATECZNY.  } O! MU - KU - RU! (Conrad opisał charakterystyczne zdarzenie, jakie miało miejsce na żaglowcu, na którym był starszym oficerem. Stali zakotwiczeni na redzie. Na pokładzie rufowym kapitan czekał na szalupę, by się nią dostać na ląd. Nagle w trakcie rozmowy z Conradem kapitan wyjął z kieszeni batystową chusteczkę i starł z lakierowanej powierzchni poręczy kilka osiadłych na niej drobinek pyłu. * Odmienny nieco wypadek znany jest w całej marynarce angielskiej, w której był zwyczaj, iż dowódca, jeśli chciał, by jego okręt wyglądał jak najładniej, kupował na własny koszt najlepszy gatunek farb i kazał nimi malować swój okręt. Jeden z admirałów brytyjskich — bardzo popularny i obdarzony poczuciem humoru — zobaczył z mostku, jak trębacz Królewskiej Piechoty Morskiej oparł się najspokojniej o tylko co wyemaliowaną za prywatne pieniądze, jeszcze mokrą, wieżę armatnią. Admirał rozejrzał się, czy go ktoś nie widzi, podszedł do trębacza i tuż za nim oparł się o wieżę. Z wyrazem twarzy Atlasa dźwigającego całą kulę ziemską na sobie admirał zwrócił się do trębacza mówiąc: — Już wszystko w porządku, KRÓLEWSKI, możesz teraz spocząć, cały ciężar tej wieży ja wezmę na siebie. • Na powracającym z paroletniej podróży do kraju żaglowcu francuskim drugi oficer wiózł jako „lekką kontrabandę” dwanaście wspaniałych, koronkowej roboty serwet misternie splecionych z bardzo rzadkich okazów gąbek. Wszyscy koledzy na żaglowcu podziwiali te serwety jako coś najpiękniejszego, co się znalazło w tej podróży na ich fregacie, a co musiało kosztować nabywcę fortunę. 15 \  Fregata przygotowywała się tak, jak mogła, by wyglądać odświętnie w chwili przybycia do macierzystego portu. Od jabłek na maszcie po dziób i rufę wszystko na fregacie było świeżo pomalowane. Okazało się, że podczas porannego zmywania pokładów lakier na nadbudówkach na rufie został spryskany słoną wodą. Należało go zmyć gąbką zwilżoną w słodkiej wodzie, by nie uszkodzić lśniącej powierzchni. Bosman zawiadomił, że po tak długiej podróży wyczerpały się zapasy gąbek i szmat bawełnianych. Zmycie soli za pomocą szczotek lub płótna żaglowego oznaczało zniszczenie świeżo położonego na drzewie nadbudówek lakieru. Bosco wpadł w rozpacz. Drugi oficer, słysząc o beznadziejności sytuacji spowodowanej wyczerpaniem się materiałów w tak długiej podróży, nie zawahał się ani na chwilę. Następnego dnia rano bosco rozdzielił do zmywania nadbudówek... sześć przepołowionych wspaniałych serwet drugiego oficera. * Wkrótce już rok, A my wciąż żeglarzami Wśród wichrów sztormowych i fal. Morze za nami I morze przed nami, A w sercu tęsknota i żal. Śpiewaliśmy z coraz większym przejęciem słowa piosenki ułożonej przez naszego kolegę Poczobutta. Rok jeszcze nie minął, ale podróż nasza z Morza Śródziemnego do kraju dobiegała końca. Szykowaliśmy się, by wejść do macierzystego portu podobnie jak w innej piosence: Dziś rankiem poważnie i dumnie Do portu zawinął nasz „Lwów”. Na rejach i masztach tak tłumnie, Na ląd dostaniemy się znów. Wszyscy byliśmy zajęci doprowadzaniem naszego żaglowca szkolnego do stanu świetności. Brakowało na nim wszystkiego, nawet farb i pędzli. Na wszystko musiał „Lwów” zapracować sam. Zamiast malować — myliśmy, tak długo aż farba się nie zmyła. Zmywało się farbę możliwie delikatnie lekkim mydlikiem z nieznaczną domieszką sody; potrzebna była do tego jeszcze „pucbola”. Straszne to, zniekształcone słowo oznaczało odpadki nici bawełnianych używane na statku do zmywania farb i lakieru, które na drewnianych nadbudówkach pokrywały się w czasie rejsu osadem soli. 16 Zmywało się go bardzo ostrożnie tą „pucbolą” zanurzoną w słodkiej wodzie. I jedno, i drugie było dla „Lwowa” luksusem. Zabiegi kosmetyczne naszego barku rozpoczynaliśmy od mycia jabłek na czubkach masztów. Jabłka, końce masztów i rej malowane były na biało, kolumny i reje na kolor ciemnożółty. Wszystko to należało obmyć teraz przed przyjściem do Gdyni słodką wodą i tą dawno wyczerpaną „pucbolą”. Istniała w nas krucha nadzieja, że „Bosmanek” i żaglomistrz posiadają pewne zapasy tych skarbów ukryte w swych kojach. Żaglomistrz rozpoznawał dotykiem palców gatunek stali, z jakiej igła była zrobiona, i jaki pędzel jest najlepszy. Wiadomo było, że najlepsze pędzle, najlepsze igły do szycia żagli, najlepsze rękawiczki do szycia płótna żaglowego i ta „pucbolą” znajdują się pod poduszkami i pod materacami dwóch Janów. Świadomość, że posiadają to tuż koło siebie, pozwalała im spać spokojnie. Koja żaglomistrza była umieszczona nad koją bosmana. Jeśli obaj odpoczywali, a któryś z nas przyszedł poprosić o ten skarb pierwszej potrzeby, należało wyspowiadać się, co się stało z otrzymaną niedawno igłą. pędzlem lub nićmi. Jak jeden tak i drugi, gdy rozstawali się z dawanym nam przedmiotem, to dawali go „spod serca”, żegnając wzrokiem swój skarb, który najpierw wszechwiedząca ręka wyszukała pod poduszką lub pod materacem. Pod tym względem obaj byli zgodni, pomimo że powierzchownością i usposobieniem różnili się całkowicie. Zgodnie też zmuszali nas do błagania o każdy ze schowanych pod nimi skarbów. Wynikało to jednak trochę i z tego, że niektórzy z nas, gdy trafił się do roboty dobry pędzel lub igła, chcieli je zachować na przyszły raz. Wiedzieliśmy, że kolega nasz „Starzec”, mistrz igły, ma schowaną najlepszą rękawicę do szycia i parę najlepszych igieł, bo „nie wiedział, czy spotka go w życiu takie szczęście, że mu się znów dostaną do roboty”. Na ogół wszyscy woleli wysłuchiwać strasznych przepowiedni o ich smutnej przyszłości niż oddać pędzel, z którego nie wyłaziły włosy i nie odkręcała się nitka. W takich wypadkach każdy zdecydowanie twierdził, że „utopiłem” lub „spadł mi z rei do morza”. Żaglomistrz był bardzo długi, chudy i lekki, a przy tym niesłychanie zwinny. Po z-ejach i masztach chodził jak pająk, ale nie to nam w nim imponowało. Żaglomistrz spędził dwa lata na Antarktydzie w Ziemi Coatsów. Albo Morze Weddella. To była dopiero egzotyka. Od skarbów, na których spali, stokroć więcej ceniliśmy ich opowiadania. Godzinami słuchaliśmy o kilkumiesięcznej nocy, o ciągnących się setkami kilometrów górach lodowych, przypominających górę w Capetown, długich i płaskich, o żegludze w zawiejach śnieżnych, o niewiarygodnych mrozach i zmyślnych pingwinach. Niestety „perły” te również były nam skąpo wydzielane po długich naleganiach i prośbach, gdy udało się zdobyć miejsce w ich kabinie, na które wszyscy czyhali. 2 — Krążownik spod Somoslerry 17  Żaglomistrz swe przemówienie do każdego z nas rozpoczynał od słowa „waju” — i tak to do niego przylgnęło, że ani się spostrzegł, jak nie nazywano go inaczej, tylko „Waju”. Był surowy. Nasze tłumaczenie, że nie zrobiliśmy czegoś „za dobrze”, ponieważ „lenistwo jest rękojmią zdrowia”, kończył uwagą: „Waju będziesz od tego lenistwa w środku czysto zgniły”. Kolega nasz Pigieł, który nosił to samo nazwisko co Waju, był od urodzenia artystą malarzem i często wolał podziwiać grę kolorów w czasie wschodu słońca niż szorować cegłą pokład. Jeśli żaglomistrz przyłapał nas na podobnym nieróbstwie, broniliśmy się mówiąc: „Zapatrzyliśmy się na kuzyna żaglomistrza”. Po takim oświadczeniu należało bardzo szybko uciekać z zasięgu głosu żaglomistrza i zrezygnować przynajmniej na przeciąg dwóch dni ze słuchania opowiadań o życiu na Antarktydzie. Bosmanek był niskiego wzrostu, od pięćdziesięciu jednak lat musiał ważyć znacznie więcej niż sto kilogramów. Podczas gdy żaglomistrz był żywym obrazem chudego „wilka morskiego”, Bosmanek przypominał z wyglądu lwa morskiego, mógł również uchodzić za kraba lub żółwia morskiego. Dłonie jego już się nie rozchylały i były przedmiotem naszej szczególnej adoracji, zazdrości i podziwu. Pokrywała je warstwa tak grubej skóry, że podejrzewaliśmy Bosmanka 0 to, iż nie czuje już liny w ręku. Miał sumiaste wąsy, czerwonobrązowe policzki i wiecznie uśmiechnięte błękitne oczy małego dziecka. Dlatego twarde słowo „bosman” nie pasowało do Bosmanka. Za to olbrzymia „pierś marynarska” — na lądzie to nazywają brzuchem — była naszym postrachem. Bosmanek potrafił nią przygnieść mocniej niżby się można było spodziewać, gdyż brzuch ten był bardzo muskularny, co wzmagało jeszcze nasz podziw. Po wantach i pertach, linach rozciągniętych pod rejami, chodził Bosmanek jak gdyby z namaszczeniem — wydatna „pierś marynarska” w niczym mu nie przeszkadzała. Kiedyś podczas sztormu fala wysadziła szkło iluminatora w ich kabinie. Przechodzący koło niej uczeń posłyszał straszny ryk Bosmanka. Otworzył drzwi i zobaczył go stojącego na stoliku i zatykającego brzuchem otwór. Fale uderzające o burtę musiały jednak potężnie bić w tę muskularną „pierś marynarską”, ponieważ Bosmanek nie przestawał ryczeć, ratując jednocześnie „Lwów” od zalania wodą. Wspólnymi siłami opanowali sytuację. Wyrwali okrągłe siedzenie stołka, owinęli je kocem i zatkali nim iluminalor, podpierając jednocześnie drągiem. Bosmanek był skarbnicą pieśni marynarskich przy każdej zbiorowej pracy na pokładzie, gdy zachodziła konieczność zgranego wysiłku wielu osób. Były więc piosenki na długie pociągnięcia i na krótkie, 1 na sztormową pogodę, i na świeży wiatr, nocne i dzienne, na kabestan i na fał obermarsa. W takich momentach Bosmanek promieniował. Usiłowaliśmy pomagać mu, ale wysiłki nasze były bardzo bla18 de. W pieśniach Bosmanka słychać było długie lata pracy spędzone na żaglowcach w podróżach dookoła Cabo das Tormentas lub Tierra del Fuego. Bosmanek najlepiej znał porty wschodniego wybrzeża Afryki. W każdym z nich spędził wiele miesięcy. Jeśli Antarktyda należała w naszym pojęciu bezapelacyjnie do Waju — to całą Afrykę jednomyślnie przyznawaliśmy Bosmankowi. W wyobraźni naszej Bosmanek długie lata spędził wśród plemion murzyńskich, znał wiele ich obyczajów. Dzięki swej znajomości „języka murzyńskiego” Bosmanek stał się naszym nauczycielem. Był to chyba jedyny nauczyciel lingwista na świecie, który potrafił w mgnieniu oka nauczyć języka w mowie, wymowie i piśmie, i lubił, gdy jego uczniowie tym językiem z nim się porozumiewali. Przyswojony przez nas słownik Bosmanka nie był sprawdzany przez żadnego lingwistę, ale służył nam wystarczająco dobrze do porozumienia się z Bosmankiem. Gdy się chciało wyrazić najwyższy podziw, zadowolenie, zachwyt, adorację, uwielbienie i w ogóle wszystko co było pozytywne, dobre, miłe, przyjemne, mogło to być wyrażone jednym zdaniem: O! MU KU - RU! Przeciwieństwem było wszystko to, co niedobre, złe, zepsute, gorzkie, brzydkie, niesmaczne, rozpaczliwie nieprzyjemne, godne pożałowania, beznadziejne, co wyrażało żal lub sytuację bez wyjścia — na to się mówiło z bardzo rozmaitą intonacją: A! MOJ-KA-KA! Jeśli nie było to ani jedno, ani drugie, można było skwitować sytuację powiedzeniem: NO KUCZIWA. Oznaczało to: nie wiem, nie rozumiem, nie umiem, nie potrafię, nie mam o tym najmniejszego wyobrażenia, nie mam o tym pojęcia, nie dam ci odpowiedzi, radź sobie sam, uważaj jak lepiej. Tym językiem mogli porozumiewać się z Bosmankiem tylko ci, których sam tego nauczył. Słowo takie powiedziane przez tego, którego Bosmanek sam osobiście nie wtajemniczył w znaczenie tych wykrzykników, było uważane za wielki nietakt. Jeśli była uroczystość, rocznica, podniesienie bandery na „Lwowie”, rocznica przejścia równika, wówczas można było usłyszeć marsze w wykonaniu żaglomistrza i Bosmanka. Żaglomistrz grał na harmonii ręcznej, Bosmanek używał wyłącznie murzyńskiego tam-tamu, przeważnie była to duża pokrywa od głównego kotła, w którą uderzał marszpiklem lub fitem. W dniach powszednich oba te narzędzia służyły do robienia splotów na linach stalowych i włókiennych. Trudno było powiedzieć, kto grał lepiej. Obaj byli artystami. Większość z nas uważała, że Bosmanek jest mistrzem nad mistrzami. Wielu ludzi potrafi mistrzowsko grać na harmonii, ale wydobyć odpowiednie dźwięki, w których czuło się rytm całej Afryki, na to trzeba było spędzić przynajmniej kilkadziesiąt lat na żaglowcach, i to znaczną część przy wybrzeżach Afryki lub na jej rzekach. 2• 19  Zbliżała się Gdynia. Pozostały do obmycia nadbudówki na pokładzie rufowym, pociągnięte lakierem. Należało to zrobić bardzo delikatnie za pomocą miękkiej nowej „pucboli” i słodkiej wody. Wszystkie szmaty prywatne już dawno zużyliśmy na te potrzeby — w kabelgatach były pustki. Mieliśmy nadzieję, że na pewno Bosmanek ma jeszcze gdzieś pod głową przynajmniej jedną uncję tych bawełnianych odpadków. Wysłany po nią stanąłem przy koi Bosmanka, który wypoczywał jeszcze po nocnej wachcie. — Panie bosmanie — zacząłem błagalnie — została do obmycia nawigacyjna, ale nie ma nigdzi ani kawałeczka „pucboli”, może pan bosman da jeszcze choć garsteczkę. Bosmanek siadł na koi i słuchał mojej prośby, kiwając swą okrągłą głową. — Może pan bosman poszuka jeszcze pod poduszką, może gdzieś zostało trochę niezauważonej „pucboli”. Skończylibyśmy sprzątać jeszcze przed śniadaniem. Nawigacyjna aż popielata od soli. Cała nadzieja w panu, panie bosmanie. Żaglomistrz powiedział, że on już nie ma nigdzie i przysłał mnie do pana. Jak pan bosman nie da, to ta nawigacyjna zostanie taka pokryta solą. Czekałem na skutek mego rozdzierającego przemówienia. W myślach widziałem, jak Bosmanek się przekręca na bok i szuka pod poduszką lub materacem. Nie mógł przecież dopuścić do szorowania lakieru szczotką lub płótnem żaglowym. Ale Bosmanek siedział nieporuszony. Błękitne jego oczy przestały się uśmiechać. I naraz usłyszałem straszny wyrok: — A! MOJ - KA - KA! A! MOJ - KA - KA! Zabierałem się do wyjścia, gdy usłyszałem głos Bosmanka: — Czekaj! W jego oczach zobaczyłem naraz tyle wesołości, że ucieszyłem się na sam widok ich promiennej radości. Pełen ulgi widziałem już Bosmanka przewracającego się na swą „marynarską pierś” i wydostającego z tajemniczego zakątka olbrzymi kłąb pożądanej „pucboli”. Nic podobnego nie nastąpiło. Bosmanek złapał się za rękaw swej ogromnej nocnej koszuli i po kilku potężnych szarpnięciach cały rękaw zsunął się z atletycznej jego ręki. Siedział tak w postrzępionej koszuli, uśmiechając się pod wąsem. Podając mi zwinięty materiał powiedział: — Masz! Uczułem naraz, że robi mi się koło serca bardzo ciepło i pokochałem Bosmanka tak samo jak „Lwów”. Nie mogłem inaczej wyrazić Bosmankowi swego uczucia i wyszeptałem: — O! MU - KU - RU! ORNITOLODZY Silny wiatr dmący z wejścia do Kanału Angielskiego zmusił nasz stary żaglowiec szkolny „Lwów” do rzucenia przy wschodnim wybrzeżu Anglii kotwicy, by przeczekać zmianą kierunku wiatru. Młodsi oficerowie „Lwowa”, będący starszymi kolegami uczniów zaokrętowanych na tę podróż, mieli odmienne zdanie co do tego czekania na wiatr aniżeli komendant i starszy oficer. — Zamiast nudzić się na kotwicy, poszlibyśmy dookoła, to znaczy pomiędzy Szetlandami i Wyspami Owczymi — mówili. — Obeszlibyśmy z daleka cmentarzysko żaglowców, Biskaje, a nie czekali na poniżające dla nawigatora zmiłowanie wiatru. Tegoroczni absolwenci, którzy odbywali swą ostatnią podróż na białym barku szkolnym, szykując się do egzaminu praktycznego, gorąco popierali starszych kolegów-oficerów. Podróż „dookoła” Szkocji to jednak szmat drogi, nawet w porównaniu do całej tegorocznej podróży, której terminów musieliśmy dotrzymać. Szliśmy na Morze Czarne do Konstancy, gdzie mieliśmy — na specjalne zaproszenie młodocianego króla Rumunii, siedmioletniego Michała — swą obecnością uświetnić rumuńskie Dni Morza. To przypadkowe miejsce zakotwiczenia naszego barku szkolnego było wyjątkowo zajmujące, ponieważ wskutek pływów bezustannie zmieniał się tutaj kierunek i szybkość prądu, jak również głębokość, która pozornie nigdy nie odpowiadała głębokości podanej dla tego miejsca na mapie. W nawigacyjnej uczniowskiej kipiało od wertowania atlasów prądów, tablic pływów, roczników astronomicznych i tablic nawigacyjnych. Każdy absolwent musiał kilka razy przeprowadzić własnoręcznie sondowanie i zanalizować różnicę pomiędzy głębokością podaną na mapie a odczytaną przy sondowaniu. Były to tak zwane ćwiczenia „redukcji sondy” i „zera mapy”. Zero mapy — ta tajemnicza nazwa oznaczała poziom morza, do którego odnoszą się głębokości podane na mapie morskiej. Poziom morza zależny od chwilowego pływu stwarzał warunki do dyskusji, który stan wody uważać za niski, i wobec tego każde państwo morskie uważało za punkt honoru podawać odmienny dla swych wybrzeży ku niewymownej męce uczniów szkół morskich. 21  W nawigacyjnej było słychać przeważnie głosy dwóch „wiecznie” ze sobą się kłócących — Dyzia i Pigła. — Jak ci się już wszystko będzie zgadzało do jednej tysięcznej milimetra, to ci rozwalę ten genialny umysł — pienił się Dyzio. Pigieł, słuchając obietnic Dyzia, uśmiechał się niefrasobliwie i głośno zachwycał się swymi genialnymi wynikami obliczeń. — Dyziu, posłuchaj tylko, wyliczyłem z dokładnością do pół minuty moment wysokiej wody w odniesieniu do Dover, interpolację przeprowadziłem z dokładnością do jednej tysięcznej, obliczyłem dla tego momentu odległość księżyca i słońca od ziemi oraz ich deklinację do dziesiętnych minuty, wziąłem pod uwagę warunki atmosferyczne i pływ burzowy oraz wszystkie wiatry mogące mieć wpływ na stan wody tutaj i wiejące w ciągu ostatniego tygodnia przy zastosowaniu spirali Ekmana. — Pigieł, przestań. Przestań, bo nie wytrzymam! — krzyczał Dyzio tak głośno, że słychać go było na całym pokładzie. Ale Pigieł w dalszym ciągu upajał się swymi obliczeniami i swą genialnością nie docenianą przez żadnego z kolegów. Dotychczasowe jego wyczyny przyniosły mu w rezultacie przydomek „Pigłu”, które to słowo powtarzane szybko raz po raz ujawniało jego istotne znaczenie. Wówczas jeszcze nikt w nim nie podejrzewał światowej sławy malarza, którego wystawę będzie otwierał Bernard Shaw, nikomu nie przeszło przez myśl, że Pigieł wystawi swe obrazy w Royal Academy i jako nadworny malarz królowej Elżbiety II odbędzie z nią podróż na Bermudy. Na razie Pigieł potwierdzał swym gadaniem przysłowie perskie, że „dobry kogut w jajku pieje”. O tym pianiu w jajku Sforza piał ułożony przez siebie dwuwiersz: Wielki Pigłu jestem JA, Wnet miraże wam pokażę. O! La! La! W tym okresie Pigieł potrafił wyrażać swe miraże biegle w trzech językach, oprócz rodzimego. Według słownictwa tego samego Sforzy Pigieł z jednakową łatwością „naigrywał się” na fortepianie i skrzypcach, „gimnastykował się” dyrygując orkiestrą kameralną, którą sam zorganizował werbując do niej co muzykałniejszych kolegów, oraz ilustrował podręczniki wydawane przez wykładowców Szkoły Morskiej, piórkiem i tuszem wyczarowując wspaniałe żaglowce. Z czasem żaglowce te znalazły się w wydanych przez Pigła w języku angielskim książkach pt.: Jak malować żagle i morze oraz Jak malować swój statek. Zdolności i oryginalność, a zwłaszcza nos i umiejętność władania szpadą, przyczyniły się do tego, że wielu chciało w nim widzieć sobowtóra Cyrano de Bergerac. Sforza dowodził, że nos Pigła przypomina żagiel topsel, którego w odpowiednim momencie, przy nadchodzącej burzy życiowej, Pigieł 22  nie potrafi zwinąć, co powoduje częste dryfowanie całej jego osoby w stylu Casanovy i niemniej czarująco. Najwspanialsze jednak były Pigła paczki żywnościowe otrzymywane z domu. Przeważały w nich, nigdzie nie spotykane, kabanosy. Sforza twierdził, że są tak długie jak sam Pigieł i jego soliter, który nie pozwala Pigłowi zmienić wyglądu chodzącego żywego obrazu głodu w Indiach. Jeśli paczka żywnościowa dla Pigła została dostrzeżona na czas, to bywał on natychmiast wiązany. Kabanosy swoje oglądał wyłącznie z daleka, a Sforza tłumaczył mu, że marnotrawstwem byłoby karmienie takimi pysznościami solitera. Soliter ten był zrodzony z bujnej wyobraźni Sforzy, absolwenta szkoły filmowej. Jeśli podczas podróży nie kołysało zbytnio, Sforza grał z powodzeniem rolę oficera nawigacyjnego. Podczas kołysania grywał, również z powodzeniem, człowieka obezwładnionego chorobą morską, sam jeden na scenie, w którą zamieniał się nie łubiany przez nikogo szpitalik okrętowy. W szpitalnej koi grywał także rolę szczęśliwego Tantala sycącego się widokiem przyjaciół raczących się sporządzanymi specjalnie na jego podróż sarnimi cąbrami, szynkami dzików i wielu innymi specjałami, gdyż od rodziny Sforza z błot pińskich otrzymywał przed wyjściem w podróż olbrzymie zapasy, tak jak gdyby wyruszał na wyprawę krzyżową. Poleskie ostępy kryły tyle zwierza, że specjały te były tam dosłownie „bezcenne”, ale na statku ich „bezcenność” nabierała potocznego znaczenia. Przy koi Sforzy kłócili się często, ale już na zupełnie inne tematy, Dyzio i Pigieł. Kiedyś tematem kłótni Dyzia z Pigłem były ptaki. Dyzia interesowały stale takie kwestie, jak przyczyny długości szyi żyrafy, dlaczego słoń ma trąbę lub czym lot jaskółki różni się od lotu wróbla. Szukał na te męczące go pytania odpowiedzi czytając dzieła Darwina w języku francuskim. Sforza, który znał nieomal na pamięć wszystkie opowiadania morskie Claude Farrere’a i Pierre’a Loti, nie darzył sympatią Darwina i wdrażał obawy, że Dyzio, oddający się z zapałem studiom nad dowodzeniami Darwina, zechce sprawdzić to wszystko, czego się naczytał i gotów zamieszkać na stałe na jakimś drzewie w Afryce, by stać się praprzodkiem. Pigła interesowała wyłącznie barwa upierzenia ptaków, podobnie jak i barwy kwiatów. Przyczyn tworzenia się barw dopatrywał się w kształcie ich właścicieli i szerokości geograficznej miejsca ich zamieszkania, według wyimaginowanej przez siebie teorii równowagi barw. Dyzio wyprowadzał wszystkie barwy od przystosowania się do warunków życia. Sforza z przejęciem obalił teorie obu opowiadaniem o wspaniałej kolekcji wędrownyćh ptaków brodząco-bekasowatych Machetes Pugnax, których rzadkie okazy posiadali jego znajomi osiadli wśród bagien Fińszczyzny. 23  — Pigłu — mówił Sforza — jakaż równowaga barw, skoro ani jeden samiec tego samego kształtu nie posiada tego samego koloru upierzenia podczas godów. A według twojej teorii, Dyziu, akurat na szerokości błot pińskich muszą w maju zjawiać się te ptaki i każdy z nich musi się ubrać na ten okres w odmiennego koloru kapturek i kryzę. Miraże. Jakie przystosowanie się do warunków życia, jeśli podczas toków potrafią godzinami wyczyniać wszystko na niby, udając najbardziej zażarte walki. Nie widziałem jednak nigdy, żeby podczas takiej walki jeden z nich skrzywdził drugiego. Wspaniali aktorzy, nawet nie rycerze podczas turnieju, potykający się dla przypodobania się swej damie serca. Ich damy przyglądają się tym harcom, ale każdy z nich posiada tych dam* kilka. Słabością Dyzia, odrywającą go od studiów nad dociekaniami Darwina, były dzieła Gorkiego, których pełne wydanie w oryginale woził stale ze sobą. W osobie Dyzia nie podejrzewano przyszłego profesora ekologii, a najmniej — przyszłego dostojnika. Nie kończące się dysputy pomiędzy Dyziem i Pigłem zmieniały swój temat w zależności od miejsca, w którym były prowadzone. Podczas przedłużającego się postoju w oczekiwaniu na wiatr sprzeczki w nawigacyjnej były coraz żarliwsze: — Pigłu, jeśliś taki mądry, powiedz, jakie jest zero mapy przyjęte przez Japonię. — Średnia najniższa niska woda — bez zająknienia odpowiedział Pigieł. — Miraż, Pigłu. Miraż — cieszył się Dyzio. — Nic podobnego. Indyjska niska woda syzygijna. No, ale powiedz wobec tego, jakie jest zero mapy przyjęte przez Indie Holenderskie? No? — Indyjska niska woda syzygijna — powtórzył Pigieł usłyszane przed chwilą od Dyzia zero mapy japońskiej. — I znów twój miraż nad miraże. Nawet nie śniłeś nigdy o takim zerze. Średnia półroczna najniższa niska woda. Ale do trzech razy sztuka. Powiedz, Holendrzy... — Odczep się, Dyziu — zirytował się Pigieł. — Daj mi spokój. — Oho! Nie dam — znęcał się na'd nim Dyzio. — Jak ci znów wypadnie dokładność stanu wody do jednej tysięcznej milimetra, to cię jeszcze raz przeegzaminuję, choć i tak stwierdziłem, że nic nie umiesz. Na szczęście „Lwów” wybrał kotwicę i ruszył przez Kanał Angielski z wizytą do siedmioletniego króla. Wszystkie zajęcia mogące się przydać absolwentom w przyszłości, a nawet stawianie i zwijanie żagli, były wykonywane z zapałem, natomiast mycie, malowanie i czyszczenie mosiądzu należały do prac objętych ukutym w szkole .powiedzeniem: „Lenistwo jest rękojmią zdrowia”. Jeśli któryś z absolwentów nie piastował godności starszego nawigacyjnego lub służby bosmańskiej, to zanim przyszła jego kolej na jedno z tych stanowisk, uważał siebie za pasażera wolnego 24 od robót porządkowych. Wobec tego że w tym roku było o kilku absolwentów więcej niż godnych ich stanowisk, wolni od służby wymyślili samobójczą zabawę podczas wachty, wylosowując spośród siebie jednego, który miał w odpowiednim momencie znaleźć się na ścieżce życia komendanta i to z rękami nie zajętymi pracą. Pozostali za najbliższą nadbudówką obserwowali straszliwy moment rzucenia się komendanta na wylosowaną dla niego ofiarę. Przerażenie ofiary było zawsze wielkie, ponieważ komendant nie znosił na pokładzie ludzi, którzy nic nie robili. Co prawda etykieta morska była na statku przez wszystkich ściśle przestrzegana i w miejscu, gdzie ktoś pracował, nigdy nikt nie przebywał bezczynnie, a jeśli go zaskoczono śpiącego i odpoczywającego nawet przed wachtą, każdy natychmiast przykładał ręki i pomagał „pracerzom”. Komendant jednak doskonale wiedział, że część absolwentów jest nieuchwytna i zabijał czas polowaniem na sztuki bardziej wyrafinowane w próżnowaniu. Po upolowaniu absolwenta nigdy nie było wiadomo, jakimi drogami potoczą się myśli komendanta i co z tego wyniknie. Bardzo często wszystko zależało od miejsca spotkania z przeznaczeniem, miejsce zaś ustalano z góry. Tytuł komendanta statku szkolnego przywędrował z francuskiej marynarki i znalazł z łatwością zastosowanie na „Lwowie”, ponieważ starszy i drugi oficer byli — podobnie jak i komendant — kapitanami żeglugi wielkiej. Mówienie do nich „panie poruczniku” było degradowaniem ich zasłużonego tytułu. Tytułowanie wszystkich kapitanami naruszało bezapelacyjne prawo do tego tytułu zawarowane dla kapitana statku, wywołując niezadowolenie wyrażane przez poprzedniego kapitana zdaniem: „Znaczy tytułomania”. Obecnie tytuł komendanta jasno określał stanowisko i godność pozwalając jednocześnie na odpowiednie tytułowanie starszego i drugiego oficera. Obecny komendant dzięki swej przygodzie z łodzią podwodną — na której dobrowolnie zatonął, by nie zostawić bez dowództwa załogi, po czym po opanowaniu paniki z leżącej już na dnie łodzi wyrzucił na powierzchnię pozostałych przy życiu ludzi i wydostał się sam — miał nieograniczony kredyt na „rozszarpywanie” rzuconych mu ofiar. Ofiary zaś nie miały prawa nosić w sercu urazy do komendanta za wysłuchane przymiotniki dotyczące ich osoby. To była gra. Według Sforzy siła komendanta miała swe źródło w lęku przed nim, podobnie jak to twierdzili Murzyni we Wschodniej Afryce, że „lęk przed lampartem jest jego siłą”. Sam Sforza, gdy los przeznaczył go na ofiarę, przed nadchodzącym komendantem przysiadł ze strachu na pokładzie, łapiąc się dwoma rękami za bezlitośnie gładkie i czyste deski pokładu. Gdy straszny krzyk: „Dlaczego nic nie robicie?” przeniknął przez ciało Sforzy, ten odzyskał nagle mowę i wyjaśnił, że właśnie szuka przecieku na pokładzie, że właśnie w tym miejscu zawiodło kalfatro25  wanie, to znaczy uszczelnienie przestrzeni pomiędzy deskami za pomocą pakuł i specjalnej masy zwanej pakiem. Że właśnie on, Sforza, czuje się powołany do wyszukania tego zupełnie niewidocznego dla oka przecieku, ale przeciek bez wątpienia jest, ponieważ w tym miejscu woda kapie mu do hamaka. Sprawa ta niesłychanie zainteresowała komendanta, który natychmiast kucnął obok Sforzy, by lepiej zobaczyć to słabe miejsce swego statku. Przeciek był tym ciekawszy, że kalfatrowanie wykonał przed miesiącem doskonały specjalista od tych spraw, cieśla okrętowy Owsik. Nad głową nieszczęsnego potomka Sforzów i Bogu ducha winnego cieśli zawisła groźna burza. Szczęściem nagła zmiana wiatru zmiotła nagromadzone chmury. Sforza twierdził, że poświęcił Owsika, by uratować swoje życie. Komendant nigdy nie wracał do rzeczy przeszłych, przyszłość przynosiła tyle nowych i ciekawych spraw, że na tamte nie miał po prostu już czasu. Była jednak jedna rzecz, która komendanta stale drażniła i o której pamiętał — to ubiór Dyzia. Ubiór, który w zasadzie niby niczym się nie różnił od ubioru pozostałych kolegów. Każda jednak jego część miała swoistą indywidualność, podobnie jak i sam właściciel, i żyła swoim odrębnym życiem. Pomimo że wszystko było uszyte specjalnie na Dyzia, całość sprawiała wrażenie, że została zdjęta z kogoś innego. Komendant nie mógł się pogodzić z wyróżniającą się indywidualnością ubioru Dyzia, toteż między nim i Dyziem dochodziło często z tego powodu do ożywionej konwersacji. A ponieważ w takich rozmowach głos Dyzia przypominał dziwnie głos komendanta, przypadkowi słuchacze mieli zawsze dużo uciechy. W podróży tej Dyzio wylosował miejsce na rostrach, na których stał szybkobieżny dziesięciowiosłowy kuter reprezentacyjny. Całe rostry były w zasięgu wzroku komendanta stojącego na rufie. Dyzio, zgodnie z zasadami gry, stanął na rostrach i stał na nich tak długo bezczynnie, aż komendant zainteresował się jego osobą. Aby odwrócić uwagę od swej garderoby, która stale była tematem dyskusji i zyskiwała sobie coraz bardziej ujemną opinię, Dyzio złapał do ręki nieopatrznie pozostawiony na rostrach termometr do mierzenia temperatury wody. Na pokładzie pod rostrami leżało jeszcze płócienne wiadro, jedno z tych, jakie wyrabialiśmy na statku. Dyzio, udając że nie widzi zainteresowania komendanta swoją osobą, przyłożył sobie termometr do ucha. Na ten widok komendant zawołał wielkim głosem: — Chaleraa! Co wy robicie? „Cholera” w żadnym wypadku nie odnosiła się do Dyzia. Był to radosny okrzyk myśliwego przekonanego, że zwierzyna mu nie ujdzie. Był to w każdym wypadku wykrzyknik przyjazny. — Słucham, czy idzie, panie komendancie! — swym podobnym do komendanta głosem odkrzyknął Dyzio. 28 — AAAAaaaa!!! — zawirowało w powietrzu. — Powtórzcie, coście powiedzieli! — wyrzucił z siebie purpurowy komendant. — Słucham, czy idzie, panie komendancie. Słucham, czy nie popsuty. Na to posypał się na Dyzia grad przymiotników i porównanie do smacznego ryjącego czworonoga, który — według komendanta — miał tak samo znać się na pomarańczach, jak Dyzio na termometrach. Komendant nie używał polskiej łaciny, przekładając nad nią greczyznę. Schowanych za nadbudówką absolwentów uderzyło w uszy nowe słowo idiotropos, w dźwięcznym języku rodzimym Odyseusza znaczące tyle co „osobliwy”. Wobec tego że termometr nie powinien się był znajdować na rostrach, zainteresowanie komendanta przeniosło się szybko z Dyzia na domniemaną osobę mogącą tam zostawić termometr. Pozostawione wiadro natychmiast naprowadziło gromowładną falę na barki roztrzepanego młodszego nawigacyjnego, do którego należało mierzenie temperatury wody, dzięki czemu Dyzio obronną ręką zszedł z rostrów do codziennego życia na „Lwowie”. Lawirując wśród wysp greckich i białych szkwałów, „Lwów” dotarł do Morza Czarnego, złożył w przewidzianym czasie wizytę młodocianemu królowi, zabrał nowy narybek kandydatów i rączo zawrócił do domu, zatrzymując się na chwilę dla odpoczynku w Algierze. Egzotyczna bandera „Lwowa” i jego wiek wzbudziły ogromne zainteresowanie najwyższych sfer Algierii. Możność zwiedzenia starego żaglowca, pod nigdy nie widzianą banderą, przyciągnęła nawet sfery dyplomatyczne w osobach kilku dystyngowanych pań i panów. Sylwetka przygotowanego do wyjścia na ląd Pigła przypominała Podbipiętę z ogolonymi wąsami i zwróciła na siebie uwagę oficera służbowego, który natychmiast przydzielił Pigła do oprowadzania dyplomacji po statku. Właśnie całe towarzystwo stało na rufie „Lwowa”, podziwiając strzelistość jego masztów i pajęczynę olinowania, gdy nie opodal spadł jakiś ptak zmęczony długim lotem nad morzem. Panie pierwsze zwróciły na niego uwagę, zainteresowane pięknym upierzeniem. Ptak bezsilny leżał na pokładzie. Pigieł, zgadując życzenie pań, podniósł ptaka i usiłował zademonstrować rozpiętość jego skrzydeł. W tej samej chwili pojawił się goniony ciekawością Dyzio ze służbowej wachty. W wiekowym drelichu, zmęczony, był owocem zakazanym na rufie podczas wizyty zwiedzających i to w obecności komendanta. Po historii z termometrem Dyzio nie istniał w wyobraźni komendanta jako homo sapiens mariniensis, i należał już, przez swe zainteresowanie Darwinem, do praszczurów ludzkiego rodu. Widząc go teraz ubranego w coś co kiedyś można było nazwać drelichem, komendant poczuł w sobie wzbierającą nawałnicę. Dyzio zaś, gdy usłyszał skierowane do Pigła pytanie, na które ten nie mógł odpowiedzieć, przejęty widokiem leżącego na jego rękach ptaka, zaęzął płynną i poprawną 27  francuszczyzną objaśniać pochodzenie ptaka, jego zwyczaje i przyczynę obecnej tragedii. Wymienił cały rodowód po łacinie i tak się zapamiętał w opisywaniu tego rzadko spotykanego okazu, że zapomniał 0 komendancie. Mówił z taką werwą i znajomością przedmiotu, że oczarował całe towarzystwo. Pytanlia już teraz sypały się jedno po drugim. Dyzio był w swoim żywiole. Pokazywał kształty pazurów i dziobu, upierzenie i cechy charakterystyczne dla tego gatunku. Gdy była mowa o barwach, musiał odstąpić na chwilę głosu Pigłowi, który rozwinął przed słuchaczami swoją teorię równowagi barw. Całe towarzystwo na rufie wydawało się nie dostrzegać niedostatków w ubiorze Dyzia. Wszyscy byli wyraźnie zdumieni nieoczekiwanym wykładem i jego wysokim poziomem. Gdy wyczerpał się cały temat przelotnego ptaszka, uśmiechnięty 1 zadowolony komendant spytał Dyzia: — Który z was lepszy ornitolog, on czy wy? — mówiąc to wskazał na Pigła. — On — bez chwili namysłu odpowiedział Dyzio. — Mnie się wydaje, że chyba wy — uśmiechając się pod wąsem powiedział komendant. — Bo wy cały czas mówiliście. — O nie, on jest lepszym ornitologiem, panie komendancie — upierał się Dyzio. — Dlaczego on? — dziwił się komendant. — Czy on też tak dużo studiuje jak wy? Czy więcej od was? — pytał dalej. — Nie, panie komendancie — odpowiedział Dyzio — ale on zjada jajecznicę z trzydziestu jaj, a ja tylko z piętnastu. Dalsza rozmowa, pomimo obecności bardzo dystyngowanego towarzystwa z dyplomacji, zakończyła się wybuchem śmiechu, z którego można było jednak wyłowić dźwięk grecki, przypominający określenie „osobliwy”. WIATR W ciągu ośmiu dni bezustannego wschodniego wiatru mieliśmy możność doznać wszelkich wrażeń będących ongiś udziałem żeglarzy na dużych żaglowcach, a uzależnionych od humorów ich kapitanów. Można by je zawrzeć w granicach określonych nazwami: OKRĘTPIEKLO i PŁYWAJĄCY DOM RODZINNY. Kapitan naszego szkolnego żaglowca, podobny łudząco do współczesnego mu komika filmowego Maxa Lindera, był tylko odrobinę mniej zabawny od tego popularnego artysty. Posiadał natomiast genialną umiejętność błyskawicznego przechodzenia od nastroju kapitana na OKRĘCIE-PIEKŁO, wołającego wielkim głosem: „Kobiety mam zamiast oficerów! Trzy dni już jesteśmy w morzu, a jeszcze nie widziałem krwi na pokładzie!” do nastroju żony kapitana na PŁYWAJĄCYM DOMU RODZINNYM, troszczącej się nie tylko o załogę, ale i o przygodnie opadłe na statek ptaki. Nie należy tu mylić Pływających Domów Rodzinnych, na których surowe życie marynarskie łagodzone było ciepłem domowego ogniska przez żony kapitanów obdarzone wielkim i dobrym sercem, z KURZYMI FREGATAMI, gdzie rządziły również żony kapitanów, lecz całkowicie pozbawione serca. Mieliśmy na stażu w tym rejsie oficera marynarki wojennej o gołębim sercu, co zadecydowało, iż podjął się on opieki nad kilkoma gołębiami, które — zabłąkane na Atlantyku — opadły na pokład naszego żaglowca idącego na Morze Czarne. Podczas wykonywania zwrotu przez sztag, gdy cała załoga stała przygotowana do brasowania foka, to jest obrócenia wszystkich rei na przednim maszcie za pomocą lin zwanych brasami, usłyszeliśmy oczekiwaną komendę wydaną wielkim głosem przez kapitana za pomocą tuby mosiężnej, wyczyszczonej do granic wytrzymałości metalu: — Fook doookołaaaaa! I zaraz następnie ten sam głos dodał: — Panie Popieeel! Dlaczego gołębie wody nie maaaająą? W ciągu tego strasznego tygodnia każdego ranka na kursie nord ukazywały się przed bukszprytem naszego żaglowca wierzchołki gór Sierra Nevada zaróżowione promieniami słońca. W nocy, na kursie south przed bukszprytem mrugało do nas światło latarni morskiej 29  Alboran. Wszystkie nasze zwroty przez sztag, wykonywane co sześć godzin podczas lawirowania na południku wysepki Alboran, nie dawały pożądanego rezultatu: wschodni wiatr nie pozwalał na przebicie się na szersze wody Morza Śródziemnego. Jak wskazówka w zegarku, co sześć godzin bukszpryt pokazywał zidentyfikowany już przez nas szczyt Cerro de Mulhacen, a następnie — Alboran, latarnię morską lub jej światło. Przez pierwsze cztery dni z zapałem ćwiczyliśmy oversztagi opromienione miłym uśmiechem naszego kapitana. Piątego dnia jego humor uległ gwałtownej zmianie. Kapitan zaczął szukać winnych tego, że już piąty dzień nie możemy się posunąć nawet o jeden kabel na wschód. Winni okazali się przede wszystkim sternicy, bo nie dość ostro sterowali na wiatr, oraz wszyscy uczniowie, bo zbyt opieszale brasowali reje. Wobec tego przy każdym zwrocie traciliśmy to, cośmy zyskiwali przez sześć godzin posuwania się, teoretycznie kursem siedem rumbów do wiatru. Kapitan zaczął szaleć. Strasznym głosem obwieszczał nam, że nic nie umiemy robić, że będzie sam chyba za nas sterował. Każdy się dowiadywał, że wszystko co w tej chwili wykonuje, jest zrobione nie po marynarsku, bez pojęcia, źle. I wtedy któryś z uczniów w chwili największego krzyku kapitana zaśpiewał: — Pyton szaleeeeeje! Pyton szaleeeeeeje! Od tej chwili kapitan został PYTONEM. Gdy po dokonaniu porannego zwrotu wachta nasza zajęta była zmywaniem i szorowaniem pokładu na rufie, w otwartych drzwiach prowadzących do kajutkompanii ukazał się kapitan: — Aaaaa, chalera! Nawet myć nie umiecie porządnie! Szczotki nikt nie wie, jak trzymać!!! Nie dokończyliśmy słuchania opinii o naszej pracy. Wszyscy jak jeden mąż rzuciliśmy szczotki i biegiem pognaliśmy na dziób, pod bak — do naszego ustępu, śpiewając po drodze: — Pyton szaleeeje! Zaledwie zatrzasnęliśmy drzwi „budynku bez okienek i kominka”, usłyszeliśmy tupot nóg biegnącego za nami oficera wachtowego. Natychmiast złapaliśmy za klamkę nie pozwalając mu wejść do środka. Czwarty oficer był naszym starszym o jeden rok kolegą. Trzymaliśmy drzwi mocno, więc musiał rozpocząć z nami pertraktacje: — Chodźcie na pokład — namawiał — wracajcie do roboty! — O, nie! Nie może tak być! Zapędź wpierw Pytona pod pokład! — Zwariowaliście?! — Zapędź Pytona! Umrzemy tu z głodu, ale nie wyjdziemy, zanim go nie zapędzisz pod pokład. Innego wyjścia nie ma! Nie mogąc się z nami dogadać, poszedł na rufę. Miał tak grobowy wyraz twarzy, że Pyton, posiadający dobre serce, zaniepokoił się natychmiast: SO — Nu, co się stało? — spytał. — Wachta boi się pana kapitana! — Dlaczego się boją? — Pan kapitan powiedział, że nic nie umieją robić, więc się boją. Sobowtór Maxa Lindera uśmiechnął się: — Nu, to ja pójdę do kabiny. Do naszego przybytku zastukał uczeń nawigacyjny z radosną wieścią, że nie ma już Pytona na pokładzie. Wróciliśmy do roboty i szybko zabraliśmy się do szorowania pokładu. Musieliśmy się spieszyć, by odrobić stracony czas. Akurat gdy już wszystkich ogarnął zapał do pracy, ukazał się na pokładzie kapitan. Na jego widok, bez komendy, rzuciliśmy szczotki i pędem zbiegliśmy po trapach prowadzących na śródokręcie, by skryć się pod bakiem. Doszedł nas radosny okrzyk: — Chalera! Naprawdę się boją! Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy naszego kapitana wchodzącego do pomieszczeń oficerskich. Wróciliśmy do roboty. Wiatr wciąż nie zmieniał kierunku: east, stale east! Po południu wydało się nam, że szał Pytona doszedł do szczytu. Z okrzykiem: „Chalera! Trzeba złożyć ofiarę, żeby wiatr się zmienił!”, nim ktokolwiek zdołał się zorientować, zerwał z siebie wspaniałą olbrzymią lornetkę, nabytą za pieniądze z trudem oszczędzane przez kilka lat, i cisnął ją za burtę. Czekając na skutek tej ofiary, doczekaliśmy się szóstego dnia bezustannie wiejącego wschodniego wiatru. Szósty dzień rozpoczął się również od cicho nuconej pod nosem piosenki „Pyton szaleje”. Pierwsza wachta cierpliwie znosiła niepochlebne opinie o swojej pracy głośno wypowiadane przez kapitana. Po śniadaniu ci, którzy zajęci byli w pobliżu rufy, usłyszeli znajomy głos kapitana, komenderującego donośnie sobie samemu: — Aś! dwaa! aś! dwaa! Głos dochodził z dolnych pomieszczeń na rufie. Kapitan sam sobie podawał komendy zazwyczaj jedynie w porcie, z okazji „spotkania się” z wąsem od brasów foka z lewej burty. Wąs ten, długości około pół metra i grubości ramienia, odlany z żelaza, służył do zwiększania kąta pomiędzy końcami rej a miejscem zamocowania brasów. Umieszczony był na śródokręciu, tuż pod relingiem, prostopadle do lewej burty statku. Przed wielu laty został lekko zgięty. Zgięcie było znikome i nikomu w niczym nie przeszkadzało, z wyjątkiem kapitana. W porcie, jeśli kapitan miał czas wolny i spotkał się z wąsem, natychmiast zabierał się do jego prostowania. Wołał trapowego i wielkim głosem rozkazywał: — Przynieście młot z maszyny! Ubrany w biały, nakrochmalony mundur, w sztywnym kołnierzyku i krawacie, siadał okrakiem na relingu i zwracał się do trapowego: 31  — Nu, dawajtie młot! Następnie z okrzykiem „aś!” — podnosił młot oburącz nad sobą i na „dwaa!1’ — opuszczał go na wąs. Były to chwile wielkiego wypoczynku na statku. Wszyscy wiedzieli, gdzie jest kapitan. Przez godzinę słychać było donośne „aś! dwaa! aś! dwaa!”. Po godzinie kapitan wyglądał jak wyciągnięty z wody. Praca w upalnym, południowym słońcu zmieniała kołnierzyk i krawat w miękką szmatę. Kapitan zadowolony z siebie zeskakiwał z relingu i monologował: — Chalera, zabrudziłem się! Ale wąs troszeczkę wyprostowałem! O ile pierwsza uwaga była słuszna, o tyle druga — mocno przesadzona. Mundur wyglądał tak, jakby był zanurzony w brudnej wodzie, a wąs nie wyprostował się ani o milimetr. Kapitan ukazywał się po pół godzinie na pokładzie przebrany oraz wykąpany i znacznie spokojniejszy. Pierwszą ofiarą padał trapowy. — Chalera! Dlaczego młot od maszyny leży na pokładzie?! Godzina wypoczynku minęła. Z odgłosów dochodzących teraz z wnętrza żaglowca można było wnioskować, że Pyton coś wlecze. — Aś! dwaa! aś! dwaa! Po każdym „dwaa!” słychać było szurgot czegoś posuwanego po schodach. Musiało to być coś bardzo ciężkiego, bo do „aś! dwa!” Pyton dołączał jeszcze „chalera”. — Aś! dwaa! Chalera! Jeszcze parę „aś! dwa!” i na pokładzie zobaczyliśmy Pytona wraz z olbrzymim fotelem. Fotel pamiętał chyba jeszcze siedemdziesięciolecie dziewiętnastego wieku. Był jednym z tych, w których dawniejsi kapitanowie żaglowców spędzali niekiedy dnie i noce na pokładzie, gdy ich obecność była tam konieczna. Ten olbrzymi, ciężki fotel był dotąd schowany w którymś z prywatnych schowków kapitana, ponieważ pierwszy raz zobaczyliśmy czcigodny antyk na statku. Wyciągnięcie go musiało kosztować Pytona niemało trudu. Zrozumieliśmy teraz jego intencję: postanowił na wzór dawniejszych kapitanów spędzać noce na pokładzie, by pilnować naszego sterowania. Spotkał nas jednak zawód. Na ponowny okrzyk „aś! dwaa!” fotel znalazł się wysoko u góry, na wzniesionych rękach Pytona. Trzymając tak ten gigantyczny fotel nad głową, podobny był do cyklopa zamierzającego cisnąć głazem. Wolno podszedł do burty. Za chwilę radosne „aś! dwaa!” obwieściło wszystkim, że przyczyna niepomyślnego wschodniego wiatru została utopiona w modrym Morzu Iberyjskim. W nocy przed bukszprytem odkryło się jak zwykle światło latarni morskiej Albor&n. 32 Siódmego dnia z samego rana Pyton rzucił się do masztu i zaczął skrobać go pazurami od tej strony, z której chciał dostać wiatr. Czynił to już od sześciu dni i nie było w tym nic nadzwyczajnego. Ale tego dnia Pyton ważył się na rzecz najstraszliwszą na żaglowcu: zaczął jednocześnie gwizdać! Gwiżdżący kapitan! Było to wyzwanie rzucone nieszczęściom. Strach i panika ogarnęły nas wszystkich. Na uśmierzenie Pytona istniał tylko jeden niezawodny środek. Ale nikt już takiego środka nie posiadał. Chyba że ktoś, nie wytrzymując nerwowo, uczyni ofiarę, jakiej otwarcie żądać było niepodobna. Pyton drapał maszt i gwizdał z wściekłością coraz głośniej. Jeśli nie przestanie, sprowadzi największe nieszczęście i zagładę statku. Gwizdanie na żaglowcach jest wyklęte. Czy ulituje się ktoś nad naszym starym statkiem i ofiaruje:., swój zegarek? Jedynym ratunkiem było podsunięcie Pytonowi zepsutego zegarka. Najlepszy byłby duży budzik. Zepsuty, duży budzik położony na ścieżce Pytona zapewniał niekiedy parodniowy spokój i dobry humor kapitana. Pyton reperował wszystko, co tylko ujrzał zepsutego. Im bardziej skomplikowany mechanizm dało się nam podsunąć mu do reperacji, tym większa była radość Pytona. Zapominał o jedzeniu i piciu, przez kilka dni nie było go widać na pokładzie. Potem zjawiał się ze zreperowanym przyrządem w ręku i mówił: — Durni, chalera! Niepotrzebnie tyle części napchali! Pytonowi zostawało zawsze kilka kółek. Ale budzik chodził. Na żaglowcu panowała radość i cisza. Obecnie jednak byliśmy od paru miesięcy w morzu. Zapas budzików przywożonych z urlopów już się wyczerpał. Pozostały zegarki. Czy ktoś ofiaruje się dobrowolnie zepsuć swój zegarek i dać go Pytonowi do zreperowania? Z góry było wiadomo, że zostanie jeszcze kilka zupełnie „niepotrzebnych” kółek. Na razie wszyscy zaczęli gorączkowo dociekać przyczyny nękającego nas wiatru. Nic się przecież nie dzieje bez przyczyny. Nieszczęścia tego rodzaju może na przykład spowodować nieopatrzne, przedwczesne wpisanie do dziennika okrętowego portu przeznaczenia. Dziecko wie, że należy tę rubrykę zostawiać nie zapisaną aż do osiągnięcia celu. Ale w naszym dzienniku okrętowym rubryka ta jest pusta. Więc może ktoś przed wyjściem z portu sprowadził na pokład statku jednocześnie kobietę i księdza? Albo idąc na statek spotkał czarnego kota lub nie zapłacił kobiecie w porcie? Wszyscy zachodzili w głowę, kto może być winowajcą? Nagle gwiżdżący Pyton coś zobaczył! Przestał gwizdać i skoczył w kierunku uczniowskiej kabiny nawigacyjnej, na której w cieniu sztaksla siedział nasz lekarz okrętowy i pisał. — Co doktor pisze?! — podejrzliwie zapytał. — List — odpowiedział spokojnie lekarz. — Aaaaaaaa! — zawył Pyton. 3 — Krążownik spod Somoslerry 33  Nareszcie winowajca został odnaleziony. Człowiek na żaglowcu piszący w czasie podróży list był gorszy od czarnego kota, nie zapłaconego rachunku, kobiety i księdza — razem wziętych. Już nic gorszego być nie mogło! Lekarze okrętowi. Na naszym żaglowcu były to twory najdziwniejsze w świecie. W epoce luksusowych parowców lekarze, którzy godzili się podróżować na sześćdziesięcioletnim żaglowcu pozbawionym chłodni, gdzie obowiązująca dieta przeczyła wszystkim zaleceniom higieny i medycyny, musieli być lekarzami odmiennymi od innych. Nasz pierwszy lekarz okrętowy liczył sobie około siedemdziesiątki. Życie miał już poza sobą, więc pobyt na naszym żaglowcu uważał za dodatek nadzwyczajny do życia. Nigdy nie doszliśmy, jakiej był specjalności. Metodę leczenia miał sprowadzoną do jednego tylko typu pigułki. — Toć to, człowiecze! — mówił do chorego ucznia z bolącym zębem. — Toć ja mam jeszcze pigułkę, co ją otrzymałem od sławnego profesora. Toć to ja ci dam jej połowę. Przejdzie ci ból natychmiast. I oddawał połowę tej bezcennej pigułki, którą uczeń za drzwiami ambulatorium wyrzucał od razu za burtę. Kolejny pacjent, uczeń skarżący się na boleści żołądka, otrzymywał drugą połowę tej samej pigułki i zażywał ją w identyczny sposób co poprzednik. Obaj — prócz pigułki — dostawali zresztą także zwolnienie od robót. Następny lekarz był ginekologiem. Co do niego zgodni byliśmy, że chce zapewne radykalnie odpocząć, ponieważ to, co umiał leczyć, nie istniało u nas na statku. Leczenie uczniów oparł na swej głębokiej wierze w nasz romantyzm, młodość i czas. Lekarz, który teraz wpadł w oko Pytonowi, był psychiatrą ze słynnego na całą Polskę zakładu w Tworkach. Na naszym żaglowcu czuł się wspaniale, jak wśród swych pensjonariuszy. Pomimo to dla nas pozostawał trochę dziwny. Na przykład w tej podróży upalne dni nie należały do rzadkości, by się więc nieco ochłodzić, czerpaliśmy wodę zza burty płóciennym kubełkiem uwiązanym do linki. Co chwila któryś z nas podchodził do burty, wyciągał pełne wiaderko i oblewał się słoną wodą. Doktor usiłował nas naśladować. Do momentu wylania na siebie wody wszystko robił dokładnie jak inni. Później wznosił kubełek nad głową i wylewał wodę... poza swoje plecy, tak że nigdy ani kropelka nie padła na jego ciało. Następnie oglądał się krytycznie, sprawdzał dłonią i mówił do siebie: — Jakaś dziwna woda. Jestem zupełnie suchy! „Aaaaa!” Pytona zmieniło się we wrzask radości z odnalezienia wreszcie przyczyny nękającego nas wschodniego wiatru. Pyton, który odważył się gwizdać skrobiąc maszt, ryknął teraz: — Chalera! Zastrzelę! Natychmiast zastrzelę! — i rączo pobiegł w stronę rufy. 34 Na rufie, w pomieszczeniach oficerskich, jak na każdym porządnym żaglowcu gotowym do stłumienia buntu załogi, rzędem w stojakach stały karabiny. Pyton złapał karabin i pędem rzucił się na pokład. Sami z radością przeciągnęlibyśmy lekarza pod kadłubem statku, która to kara pochopnie była dawniej stosowana na żaglowcach. Całkowicie na to zasługiwał za nasze męki wycierpiane od Pytona. Na to wszyscyśmy się zgadzali. Ale co zrobi z nim Pyton? Postanowiliśmy natychmiast schować lekarza, jeśli nam przysięgnie, że do końca podróży listów w morzu pisać nie będzie. Gdy poinformowaliśmy lekarza, czego jest sprawcą i co go za to czeka — zrozumiał. Przysiągł skwapliwie, że nigdy już czegoś podobnego nie uczyni i na żadnym żaglowcu nie napisze ani jednego listu przed przybyciem do portu przeznaczenia, bylebyśmy go ratowali! Ledwie zdążyliśmy przywalić doktora hamakami w międzypokładzie, gdy na śródokręcie wpadł Pyton trzymając w ręku winchester, niegdyś najbardziej modny typ karabinu na żaglowcach. Gdy spostrzegł, że lekarz uciekł mu „spod muszki”, podniósł wrzask niesamowity. Wrzeszczał, że uciekła mu okazja natychmiastowego ukarania winowajcy i ofiarowania jego ciała morzu. — Uciekł mi! — ryczał. — Ale ja znajdę go i zabiję. To ostatnie słowo było najzabawniejsze, ponieważ winchestery służyły jedynie jako ozdoby wejścia do kajutkompanii i nikt nie miał do nich naboi. Najodważniejsi z nas powiadomili Pytona, że wytłumaczyliśmy lekarzowi, iż czeka go śmierć, na którą zasłużył, i tylko pod warunkiem, że nigdy już więcej listów pisać nie będzie, zgodziliśmy się go schować. Chcąc usposobić łagodniej kapitana opowiedzieliśmy przy okazji Pytonowi o sposobie polewania się doktora wodą. Pyton był w pierwszej chwili zachwycony, ale natychmiast potem ryknął na nas niespodziewanie: — Chalera! Jak jest coś śmiesznego, to nigdy mnie nie pokażecie! I dodał już spokojniej: — Nu, ja tak i mówiłem, że to idiot jeden! Jeżeli on pisze listy w morzu, nu, on inaczej i polewać się wodą nie potrafi. Cha! cha! cha! Od razu wstąpiła w nas wiara, że teraz — po wykryciu przyczyny — wiatr musi się zmienić. Wieczorem nie ujrzeliśmy już światła latarni na wyspie Alboran. Wiatr odszedł i przeszedł na west. Następnego dnia Pytona można było przykładać do rany i cały dzień dbał o nas tak, jakbyśmy byli gołębiami, które nie dostały wody. j* SIEDMIU Z MEKSYKU Stacje manewrowe! — głośny ten okrzyk przeniknął do świadomości marynarzy pokładowych przez uchylone drzwi kubryku wbudowanego — podobnie jak na dawnych żaglowcach — w dziób statku przed masztem. Komenda wzywała na manewry załogę starego parowca dawnej angielskiej kompanii okrętowej Ellerman i Wilson. Statek ten obecnie podnosił na grotmasźcie flagę kompanijną Polsko-Brytyjskiego Towarzystwa Okrętowego. Na rufie miał wypisaną nazwę: „Rewa”, port macierzysty — Gdańsk. Gdynia była wówczas jeszcze w powijakach, wobec czego cztery statki młodej kompanii okrętowej rozpoczynały i kończyły swą podróż w Gdańsku. Starsi marynarze, siedzący w kubryku, poderwali się z ławek ustawionych wokół żelaznego piecyka umocowanego pomiędzy rurami, przez które przechodziły do swej komory łańcuchy kotwiczne. Ludzie sprzed masztu, wciągając grube robocze rękawice, kolejno przeciskali się przez wąskie drzwi prowadzące na pokład. Stacje manewrowe zapowiadały wyjście lub przyjście statku do portu. W tym wypadku było to wyjście „Rewy” w swój kolejny rejs do Hull i Londynu, do których kurs prowadził przez Kanał Kiloński. Podczas stacji manewrowych na dziobie przy kotwicy stawał starszy oficer z cieślą i z dwoma starszymi marynarzami; przy szpringu dziobowym — czyli linie podawanej z dziobu, ale skierowanej ku rufie i służącej do zatrzymywania statku idącego do przodu wzdłuż nabrzeża, czuwał bosman z chłopcem okrętowym z kubryku; na rufie — drugi oficer z trzema starszymi marynarzami. Kapitan z trzecim oficerem na mostku rozdawali rozkazy na dziób i na rufę. Szósty starszy marynarz piastował godność sternika manewrowego i stał przy sterze na mostku. Nowy drugi oficer zajął swe stanowisko na rufie. Był to pierwszy dzień pobytu nowego „drugiego” na „Rewie” i pierwszy na handlowym statku. Wieść, która dotarła do kubryku przed jego zjawieniem się na manewrach, głosiła, że dotychczas pływał jak sardynka w oliwie, zamknięty w metalowym pudełku łodzi podwodnej. Idąc po raz 36 pierwszy na swe stacje manewrowe na handlowym statku zobaczył trzech starszych marynarzy; wydali mu się więcej niż zabawni. Byli to właściwie — jeden marynarz i dwie połówki. Drugi oficer nie miał wątpliwości, że ten jeden waży tyle co tamtych dwóch razem. Dochodziła godzina dwudziesta trzecia. Mżył drobny deszcz. Ciemności „choć oko wykol”. Ze stanowiska między dwiema szalupami nad pokładem rufowym drugi oficer nie widział, co się dzieje przy windzie manewrowej i co robi trzech marynarzy, którymi ma „dowodzić”, a których zaledwie zdołał zobaczyć przechodząc koło nich. Stał zagubiony w ciemności nocy, nie wiedząc, w jakim kierunku należy powtarzać usłyszane z mostku rozkazy podawane mu przez rozdzierającego sobie płuca trzeciego oficera. Do deszczu i ciemności dołączył się wiatr. Drugi oficer poczuł się bardzo samotny w czarnej wilgotnej nocy na nieznanym statku wśród obcych ludzi. Naraz usłyszał blisko głos jednego z trzech marynarzy: — Panie poruczniku, my na dole lepiej słyszymy rozkazy z mostku. Jak będzie wszystko zrobione, co kazali, to powiem panu porucznikowi, a pan tylko krzyknie na mostek. — Dobrze. Dziękuję — odpowiedział drugi oficer. Manewry przebiegały szybko i sprawnie. Gdy marynarz zameldował porucznikowi, że „rufa czysta” — to znaczy, że wszystkie liny na rufie, które łączyły statek z lądem, są już na pokładzie — „drugi” tę wiadomość oznajmił kapitanowi wesołym głosem, rozradowany, że wszystko poszło bez zająknienia. Był tak wdzięczny za doznaną przysługę, że gdy usłyszał okrzyk: „Można zejść z rufy”, wyciągnął pudełko z papierosami i podsuwając je wysokiemu marynarzowi, powiedział: — Zapalcie. Marynarz, biorąc jednego papierosa z pudełka, zapytał uprzejmym głosem: — Panie poruczniku, czy mogę wziąć drugiego papierosa dla brata? — Proszę bardzo. Proszę bardzo — „drugi” był wyraźnie wdzięczny za spokojne manewry. Tak się od tych pierwszych manewrów drugiego oficera ustaliło, że do jedynej jego funkcji na nich należało częstowanie papierosami wysokiego marynarza, który za każdym razem nieodmiennie prosił o drugiego papierosa dla brata. Podczas jednego z następnych rejsów w Hull musiano przeprowadzić fumigację. Straszne to dla szczurów, prusaków i innych karaluchów słowo oznaczało zaklejenie papierami wszystkich otworów prowadzących do wnętrza statku i rozrzucenie przez specjalną ekipę we wszystkich pomieszczeniach substancji wytwarzającej śmiercionośny gaz, następnie zamknięcie i zaklejenie przez tę samą ekipę drzwi, przez które wyszła z pomieszczeń. Dla załogi fumigacja oznaczała dzień odpoczynku. 37  W tym okresie pływało się na dwie wachty. W kubryku przed masztem mieszkało sześciu marynarzy i chłopak do ich obsługiwania. Chłopak, gdy skończył karmienie marynarzy i sprzątanie kubryku, również wychodził do pracy na pokładzie, żeby się nauczyć robót marynarskich i zostać w przyszłości marynarzem. Służba na dwie wachty na tym statku była w istocie rzeczy niekiedy osiemnastogodzinnym dniem pracy. Każdy z marynarzy bez wahania oddałby znaczną część dobrze nawet płatnych nadgodzin w zamian za możność odpoczynku. Załoga przyjęła więc z radością zapowiedź jednego dnia wolnego od pracy w obcym porcie. Tym bardziej, że był to piękny dzień wiosenny. Cała siódemka sprzed masztu omawiała dokładne wykorzystanie każdej chwili wolnego dnia. Przede wszystkim śniadanie w przyzwoitej kawiarni, potem zakupy w SIX-PENCE (był to olbrzymi magazyn Woolwortha, w którym każdy przedmiot nie kosztował więcej niż sześć pensów, czyli około pięćdziesięciu naszych groszy polskich). To kupowanie w six-pensie stało się na „Rewie” nałogiem, hazardem i rywalizacją w kupieniu czegoś takiego, czego nikt inny jeszcze nie kupił na statku. W kubryku przed masztem również nikt temu nałogowi nie potrafił się oprzeć. Kupowano więc najbardziej niepotrzebne przedmioty. Jeśli jeden z siedmiu kupił sobie kołyszącą się na drążku papugę z kolorowej masy, jakiej jeszcze inni nie posiadali, to pozostałych sześciu nie spoczęło, zanim nie uprosili któregoś ze stewardów lub palaczy wychodzących na ląd, by im koniecznie identyczne kupili. Pozostawało jednak po takiej papudze coś w rodzaju chęci zemsty, nie obce nawet ludziom sprzed masztu. Znajdowało ono wyraz w wielkim niekiedy wysiłku, by wyszukać i kupić sobie w ostatniej chwili przed wyjściem statku taką rzecz, której pozostałych sześciu nie miało. Wszystkie te bezużyteczne przedmioty wzbudzały w celnikach gdańskich odrazę. Jeśli czasem młody i niedoświadczony celnik usiłował oclić wynoszony ze statku taki przedmiot, jego właściciel nie wahał się nigdy przed zniszczeniem go, pozbawiając się tym samym jedynej wartości, jaką przedmiot ten dla niego posiadał. Taką samą wartość według ludzi sprzed masztu posiadały również najwspanialsze obrazy. Wartość tę określano jako „radość oczu moich”. Fumigacja w Hull stwarzała okazję rozkoszowania się kupowaniem bez pośpiechu właśnie takich rzeczy. Dalszy program tego cudnego dnia przewidywał odniesienie zakupionych w six-pensie skarbów do budki znajomego dozorcy przy nabrzeżu, następnie zwiedzanie miasta, parków i okolic — w dzień. Miasto dotychczas było widywane wyłącznie nocą, w najlepszym wypadku wieczorem. Po zwiedzaniu — obiad w restauracji, wreszcie zakupy na targu owocowym i wymarsz z nimi na czterogodzinny seans w kinoteatrze. To się dopiero nazywało życie! 38 Siódemka sprzed masztu po zakończeniu swych prac, przebrana do wyjścia, rączo ruszyła do tea-roomu na śniadanie. Okazało ssię, że śniadania na statku były zawsze znacznie lepsze od zjedzonego na lądzie. Fakt ten jednak podniósł bardzo na duchu całą siódemkę, która nareszcie zaczęła szaleć w six-pensie. Wiele było zadawnionych porachunków i obiecanych sobie aktów zemsty, na przykład za kupioną małpę z bananem zawieszoną na długiej gumce lub za kwiat do klapy marynarki, z którego tryskała woda za pociśnięciem ukrytej w kieszeni gumowej gałki z doprowadzoną do niej od kielicha cienką, gumową rurką. Za chęć powąchania „cudnego kwiecia” w klapie marynarki ogarnięty tą żądzą człowiek płacił zalaniem mu oczu wodą. To było bardzo zabawne. Ale sześciu sprzed masztu przez cały rejs zazdrościło posiadaczowi cudnego kwiecia, zanim w następnym rejsie nie zaopatrzyli się w podobny. Nie chcąc się zgubić w tak uroczystym dniu, siedmiu sprzed masztu umówiło się, że o dziewiątej minut trzydzieści zbierają się przed wejściem do six-pensu, by razem odnieść pod statek zakupione przedmioty. Była godzina dziewiąta minut trzydzieści dwie, gdy zjawił się na zbiórce ostatni z siódemki. Poraził on całą szóstkę widokiem swego olbrzymiego, o wszystkich kolorach tęczy meksykańskiego kapelusza. Ach! Cóż to był za kapelusz! Średnica jego miała chyba przeszło metr, a wykonany był z lekkiej, giętkiej, różnokolorowej słomki. Trudno było nabyć coś bardziej niepotrzebnego i bezużytecznego na statku w tych warunkach. Reakcja sześciu marynarzy była jednakowa. Sześciu ich jednocześnie zawołało: — Gdzieżeś to dostał? Po upływie kilku minut cały Hull podziwiał siedmiu Meksykańczyków chroniących swe Opalone twarze przed anemicznym tego dnia angielskim słońcem pod bajecznie kolorowymi kręgami oryginalnych meksykańskich kapeluszy. To jednak nareszcie było coś. Na ulicy spotykani przechodnie uśmiechali się do tak niezwykłej siódemki. W uśmiechu każdego widać było prawdziwą radość i wdzięczność za tę tęczową smugę na pokrytych codziennością ulicach. Droga do doku, w którym stała „Rewa”, prowadziła przez rozległe, jeszcze nie zabudowane tereny i przecięta była w paru miejscach nowo budującymi się arteriami komunikacyjnymi. W środku drogi na tych pustkowiach siódemka w meksykańskich kapeluszach spotkała drugiego oficera idącego do miasta. Drugi oficer — obarczany często przez starszego oficera dodatkowymi, według „drugiego”, i zupełnie niezasłużonymi robotami — poczuł się naraz bratnią duszą idącej na statek siódemki. Powodowany niewygasającym uczuciem wdzięczności za ułatwione życie podczas 39  manewrów, odwołał na bok swego stałego odbiorcę dwóch papierosów i pod sekretem mu zdradził, że starszy oficer oczekuje na nich przy burcie „Rewy” z wyniesionymi na jego polecenie przez ekipę gazującą „potami” czarnej farby i pędzlami, by zatrudnić całą siódemkę sprzed masztu malowaniem z nabrzeża burty starej „Rewy”. — Nie zdradźcie się, żeście mnie spotkali — mówił drugi oficer, uśmiechając się do tęczowych meksykańskich kapeluszy i do zawiedzionych nadziei starszego oficera. Posiadacz tajemnicy najbliższej przyszłości dogonił szóstkę zwiastując im piekielną nowinę. Zawrzały dusze, serca i umysły. Na pohybel z nim! Siódemka postanowiła złożyć niesione przedmioty w najbliższym domku i nie pokazywać się na statku aż do zakończenia fumigacji. W chwili gdy dochodzili do przecinającej ich drogę nowej autostrady, z przeciwnej strony spomiędzy domów ukazał się ten piekielnik z rozkazem na ustach malowania z nabrzeża całej burty zafumigowanego statku. Czarna rozpacz, która ogarnęła siedmiu sprzed masztu, była tak wielka, że przeklęli swój statek i byli gotowi zejść z niego, byle nie pozwolić na przekreślenie programu jednego z najpiękniejszych dni na „Rewie”. Miała to być walka o swobodę, o możność oglądania jednocześnie słońca, zieleni i kwiatów. Walka o urok życia na ziemi. Nie było wątpliwości, że pomimo znacznej od tego potwora odległości, musiał on już dojrzeć swe ofiary. I naraz. O Posejdonie kochany! Masz Ty swe dzieci w opiece! Autostradą, przecinającą ten kawałek życia pomiędzy katem i jego ofiarami, nadjeżdżał olbrzymi, specjalny ciężarowy samochód, którego cały bok zwrócony do nadchodzących Meksykańczyków był odkryty. Ludzie stojący w samochodzie skończyli właśnie przed chwilą wysypywać żwir na krawędź budującej się autostrady. Nie upłynęło więcej czasu niż trzeba wymówić: Robinson Cruzoe, a już cała siódemka zdołała wskoczyć do samochodu w momencie, gdy ich mijał. Zniknęli starszemu oficerowi z oczu tak, jak znika obraz na ekranie. Po prostu nie ma go i już. Robotnicy byli zachwyceni sprawnością tej tęczowej smugi, która wdarła się tak błyskawicznie na ich samochód. Obdarzeni poczuciem humoru, cieszyli się razem ze swymi tęczowymi pasażerami, gdy ci wyjaśnili im przyczynę gwałtownego wtargnięcia bez pytania do ich samochodu. — O kay boys! It’s funny! Hard devil your chief, any way. Dobra chłopcy. Ależ to zabawna historia. Twardy jednak diabeł z tego waszego starszego oficera. O boy! O boy! — zacierali z uciechy dłonie. Zachwycony szofer dodał gazu, by znaleźć się jak najdalej od tego piekielnika. Gdy siedmiu sprzysiężonych wróciło wieczorem na „Rewę”, tylko śmierć mogła każdemu z nich wydrzeć tajemnicę tęczowego nakrycia głowy. — Dlaczego uciekliście??? — było to pierwsze zdanie, które po powrocie na statek usłyszeli od starszego oficera. — Kto?? — spytała siódemka chórem. — Wy — mówił „starszy”. — Byliście wszyscy siedmiu w meksykańskich kapeluszach. — My w kapeluszach? W meksykańskich? O czym pan kapitan mówi? Jakie kapelusze? — Jak to? Nie szliście w siedmiu po szosie? Przez pola? — pienił się „starszy”. — Widziałem was doskonale. Gdzieście się podzieli, pytam? Położyliście się na ziemi i zakopali? Co? Bo tam rowów nie ma. Przeszukałem całe pole. Gdzie schowaliście się? Pytam raz jeszcze. Samochód miał od strony starszego oficera postawione wysokie obramowanie platformy, podobnie jak i z tyłu, wobec czego starszy oficer nie domyślał się, że przeciwna strona obramowania była spuszczona. Pędził tak szybko, że tylko przygotowana na wszystko siódemka mogła zdecydować się na karkołomny i samobójczy skok zespołowy. Pewni, że starszy oficer nie widział momentu wskakiwania do samochodu, teraz nie posiadali się ze zdumienia słysząc, że ich w ogóle widział, i to w meksykańskich kapeluszach. Zbity z tropu pewnością siebie całej siódemki i zdumieniejn, z jakim go słuchali, starszy oficer sam nie był pewien, czy ich widział. A może mu się przywidziało? Na całym polu, w pobliżu tego miejsca, w którym wydawało mu się, że widział siedmiu Meksykańczyków, nie było żadnego wgłębienia, żadnego rowu, nawet lotnych piasków, zresztą nie potrafiliby się tak szybko zakopać w olbrzymich kapeluszach. Sam już nie wiedział, co o tym myśleć. Gdy ludzie sprzed masztu zaczęli znacząco na siebie spoglądać, dając do zrozumienia, iż podejrzewają „starszego”, że pomimo tak wczesnej pory miał już w sobie siedem głębszych, starszy oficer zrezygnował z dalszego wypytywania o miejsce ukrycia się siedmiu ludzi w różnokolorowych, o metrowej średnicy meksykańskich kapeluszach, którzy potrafili w okamgnieniu rozpłynąć się w powietrzu. Od tej chwili życie starszego oficera na statku stało się udręką. Gdy znalazł się tylko w zasięgu głosu jednego z siedmiu sprzysiężonych, dosłownie natychmiast słyszał takie, lub podobne, zdanie: — To było wtedy, kiedy nasz „starszy” miał widzenie siedmiu z Meksyku. Mówiący zawsze udawał, że nie wie, iż starszy oficer go słyszy. — Przestańcie gadać głupstwa — krzyczał rozwścieczony „starszy”. — Przestańcie! Przestańcie! Rozumiecie?! Prócz naszej siódemki cichą satysfakcję z szerzącej się na statku wersji o przedziwnym widzeniu starszego oficera miał „drugi” — bezpośrednia przyczyna całego wydarzenia. Radość jego rosła propor41  cjonalnie do ilości robót powierzanych mu przez „starszego” do wykonania. Na wszelki wypadek coraz serdeczniej obdarzał wysokiego marynarza papierosami, byle ten go nie zdradził przed „pierwszym”, że ostrzegł siódemkę sprzed masztu o czekającej ich robocie w dzień fumigacji. Doszło do tego, że starszy oficer chcąc nie chcąc musiał sam opowiadać o swym widzeniu, zaliczając je do zjawisk nadprzyrodzonych, które niekiedy przydarzają się w życiu nie tylko ludziom, ale i statkom. Drugi oficer skwapliwie zawsze potakiwał, opowiadając chętnie o tym, co mu się samemu raz w życiu przydarzyło niezwykłego. Zdarzenie to nie było może tak niezwykłe, jak widzenie starszego oficera, niemniej jednak zasługiwało na jego uwagę — było autentyczne, słyszał o kilku podobnych, i potwierdzało istnienie rzeczy nadprzyrodzonych. Drugi oficer na kilka lat przed wybuchem pierwszej wojny światowej znalazł się jako świeżo mianowany oficer na kanonierce rzecznej na pograniczu chińsko-rosyjskim. Jak wynikało z jego opowiadania, posyłano tam nowo mianowanych oficerów dla „uzupełnienia ich wyobraźni”, której pewien brak wykazali w korpusie. Po wielu miesiącach nudnej służby drugi oficer usłyszał, że nad brzegami strzeżonej przez nich rzeki pojawił się słynny mag z Tybetu. Wiedziony ciekawością, namówił drugiego młodego oficera z kanonierki i obaj, przebrani za osoby cywilne, poszli obejrzeć maga, któremu stale towarzyszyły olbrzymie rzesze ludzi. Obaj oficerowie doznali zawodu na widok bardzo zwykłej postaci maga siedzącego pod drzewem i popijającego herbatę, do której sączyły się z liści krople mżącego deszczu. Rozczarowani zawrócili na swą kanonierkę. Naraz usłyszeli głos maga wzywający ich do siebie. Gdy przedostali się do maga, ten uśmiechnął się dobrotliwie, patrząc na nich, i powiedział: — Widzę, że jesteście zawiedzeni, sądziliście, że spotkacie tutaj niezwykłego człowieka, którego będziecie mogli podziwiać. Otóż powiem wam, że długo już tutaj nie zabawicie. Po wyjeździe stąd wiele lat nie będziecie się widzieli, a potem spotkacie się na wielkim zebraniu. Następnego dnia jeden z was umrze. Ubawieni tym co usłyszeli, młodzi oficerowie wrócili na kanonierkę. Czekały tam na nich dwa pisma. Jednego z nich przenoszono do Floty Bałtyckiej, drugiego do Floty Czarnomorskiej. Minęło kilka lat. Wybuchła pierwsza wojna światowa. Na balu w kasynie marynarki wojennej w Kotce spotkali się zgodnie z przepowiednią. Kolega drugiego oficera był w tym czasie na krążowniku „Pallada”, który następnego dnia wyszedł w morze i którego już nikt nigdy nie zobaczył. Został storpedowany przez niemiecką łódź podwodną. Nie uratował się ani jeden człowiek z jego załogi. Tymczasem na „Rewie” minął prawie rok od widzenia, jakie miał starszy oficer. Wielu ludzi z załogi zapomniało już o tym wydarzeniu 42 pod brzemieniem nowych wrażeń i upływającego czasu. Tylko drugi oficer niezmiennie częstował po stacjach manewrowych wysokiego marynarza dwoma papierosami. Sprawa siedmiu z Meksyku prawie ucichła. Wiosenny wieczór miał się ku końcowi, gdy „Rewa” znalazła się w drodze powrotnej do kraju na długości Arkony. Na mostku stał starszy oficer, który kończył swą wachtę. Promienie zachodzącego słońca oświetlały wejście do kubryku przed masztem. Na pokładach nie było żywej duszy — jak zwykle przed podawaniem posiłków. Na sterze stał wysoki marynarz. — Panie kapitanie! — zawołał nagle. — Albo statek nie słucha steru, albo coś się dzieje niezwykłego z różą kompasową. Starszy oficer odwrócił się plecami do dziobu i podszedł do sternika. — Co się stało? — spytał. — Coś niedobrego dzieje się z różą kompasową, panie kapitanie. Niech pan popatrzy, według chmurek statek leży na kursie, ale róża się kręci. Starszy oficer rzucił okiem przed dziób i naraz zakrzyknął wielkim głosem: — TO ONI! TO ONI Z MEKSYKU! Przed wejściem do kubryku stało siedmiu ludzi w olbrzymich, różnokolorowych kapeluszach meksykańskich. — Panie kapitanie, panie kapitanie — gorączkował się sternik. — Niech pan spojrzy, co się dzieje z różą kompasową. Gdy starszy oficer, nie przestając krzyczeć „TO ONI Z MEKSYKU”, odwrócił się, by zajrzeć do kompasu — ludzie w tęczowych meksykańskich kapeluszach znikli szybko w kubryku. — Widzieliście ich? — krzyczał starszy oficer do sternika. — Widzieliście? — Kogo, panie kapitanie? — spytał zdumiony sternik. — Nikogo nie widziałem. Nikogo tutaj nie było, tylko róża kompasowa latała jak oszalała. Ach zapomniałem, że jesteśmy na trawersie Arkony. Tutaj bywają zaburzenia magnetyczne, a pan kapitan akurat podczas tych zaburzeń przypomniał sobie znów tych siedmiu z Meksyku. — Widzieliście ich tak dobrze jak ja! — ryczał w furii starszy oficer. — O! Znów pan kapitan zaczął mówić o tych siedmiu, aż straszno się robi, słuchając tego. Róża jeszcze się nie uspokoiła — wzburzonym głosem mówił sternik chowając do buta magnes, którym przed chwilą rozruszał różę kompasową na znak dany z kubryku. — Co to będzie z panem kapitanem? Znów się pogorszyło. Starszy oficer zamilkł. Na mostek wszedł trzeci oficer. — Widzieliście ich? — rzucił się do niego „starszy”. — Kogo, panie kapitanie? — spytał „trzeci”, nie mający o niczym pojęcia. 43  — Tych siedmiu z Meksyku — wołał „starszy”. — Ach, znów pan zaczął o tych Meksykańczykach. Nikogo nie widziałem, panie kapitanie. Kiedy pan przestanie ich przypominać? Starszy oficer zamilkł zawiedziony i niepewny. Tajemnica siedmiu z Meksyku pozostawała nieprzenikniona. Ostatnie stacje manewrowe wysokiego marynarza. Jutro schodzi na ląd. Po skończonych manewrach drugi oficer już z przyzwyczajenia częstuje go papierosami i pyta: — Powiedzcie na pożegnanie, gdzie jest wasz brat, dla którego braliście zawsze papierosa. Przejrzałem całą listę załogi, ale nigdzie go nie znalazłem. — My wszyscy sprzed masztu jesteśmy braćmi, panie poruczniku, a papierosy brałem dla tych, którzy są ze mną na manewrach na rufie. Ja sam nie palę. NIE DOKOŃCZONY REPORTAŻ Oteward, niosący szklankę z ciepłą wodą do golenia, zapukał do kabiny kapitana. Nie czekając na dźwięk przyzwolenia, otworzył drzwi i wszedł do wnętrza. — Siódma już, panie kapitanie — zameldował. — Jakiś pan przyjechał z interioru i chce się koniecznie z panem kapitanem widzieć. Prosił powiedzieć, że jest dzięnnikarzem. Taki młody... „Hm” kapitana skwitowało meldunek stewarda. — Trzeci oficer posadził go w salonie, panie kapitanie. — Hm — odpowiedział kapitan. Była godzina pół do ósmej, gdy kapitan ukazał się reporterowi. — Jestem po raz pierwszy w Gdyni, panie kapitanie. Rozumiem, dlaczego niektórzy nazywają Gdynię POLSKĄ CZTERDZIESTĄ MILĄ lub polskim KLONDIKE. Nowe miasto. Raczej nowy port pionierów. Co prawda miałem złudzenie, że brnę przez pustynię piaszczystą, zanim dobrnąłem do tego basenu, ale jestem pełen podziwu dla tego rozmachu. Nie mogłem na razie dojrzeć szklanych domów Żeromskiego, wierzę jednak, że gdzieś już są. Nie o tym jednak chciałem mówić. Przyjechałem, by napisać reportaż z życia na statku czy na okręcie. Znamy je tylko z obcej literatury, najwięcej z opowiadań Jacka Londona. Czy tak samo jest trudne? Czy rzeczywiście John Barleycorn jest duszą marynarza? Czy opanowanie załogi również i tutaj napotyka na takie trudności? Wyobrażałem sobie, że zobaczę okręt najeżony masztami i rejami, może nawet działami, a tu zobaczyłem tylko czarne burty i komin. Byłem tym trochę rozczarowany. Myślę, że ujrzę jednak coś naprawdę ciekawego. Jeśli pan kapitan pozwoli mi przebyć jeden dzień na statku, nie wrócę do redakcji z pustymi rękami, raczej — nie wrócę z pustym notesem. Wybaczy pan kapitan, że tak bezceremonialnie wdarłem się do jego sanktuarium, ale nasi czytelnicy spragnieni są wiadomości o morzu, o życiu na statkach, o Gdyni. Gdynia dla kraju jest tym samym co Dziki Zachód dla Nowego Jorku. Dwumetrowej prawie wysokości kapitan przyglądał się swymi niebieskimi oczami dziennikarzowi, uśmiechając się pod płowym wąsem. Wzrost kapitana usprawiedliwiał jego popularny przydomek „Długi”. 45  Nazywano go również Dej Starszy, w odróżnieniu od brata, również oficera marynarki handlowej, znanego jako Dej Młodszy. Nazwisko swe wywodzili od Deja z Oczakowa. Starszy swą karierę morską rozpoczął na żaglowcach. Idąc śladami Conrada, trafił na szumnie zwany long-courrier — oceaniczny żaglowiec marynarki francuskiej, na którym zdążył zobaczyć mijającą epokę olbrzymich żaglowców. Służbę swą na nim skończył na cmentarzysku żaglowców — Biskajach. Załodze udało się uratować. Dej Starszy zgadzał się z Napoleonem, że człowiek znający dwa języki, wart jest tyle co dwóch ludzi i wartość samego siebie mógł już szacować na sześć i pół człowieka. — Pragnę, panie kapitanie, poznać każdy szczegół życia okrętowego, całą załogę, każdego majtka, szczególnie te najstraszniejsze typy czy charaktery. Tych najtrudniejszych. Czy stosuje pan kapitan do nich karę chłosty, przeciąganie pod statkiem? Czytałem niedawno 0 jednym kapitanie, który wielkim głosem wołał: „Baby mam nie oficerów, już dwie doby jesteśmy w morzu i nie widziałem dotychczas krwi na pokładzie”. Czy zechce mi pan kapitan umożliwić poznanie życia okrętowego z tej strony? — Hmmm... Naturalnie — mruczał młody kapitan, gładząc swe płowe wąsy. — Za chwilę będzie śniadanie. Zostawię pana na razie samego, potem pozna pan wszystkich oficerów i resztę załogi. Kapitan opuścił salon. Dziennikarz z zaciekawieniem przyglądał się ścianom salonu wykładanym drzewem, okrągłym oknom w mosiężnych pierścieniach. Wszedł steward i zaczął krzątać się nakrywając do stołu. Głębokie talerze i łyżki zainteresowały dziennikarza. Coś zupełnie odmiennego niż na lądzie. Steward zniknął. Za chwilę zjawił się niosąc na półmisku kromki razowego chleba. Do salonu wszedł, znany już dziennikarzowi, trzeci oficer, który go uprzednio spotkał przy trapie i zaprowadził do salonu. Po nim kolejno wchodzili oficerowie mechanicy, drugi oficer 1 pierwszy. Ostatni wszedł kapitan i poprosił wszystkich do stołu. Steward wniósł dużą wazę i postawił ją przed kapitanem. W całym sposobie bycia oficerów i kapitana było coś uroczystego, co z miejsca ujęło młodego dziennikarza. Steward, wnoszący wazę, czynił to, jak gdyby celebrował jakiś obrządek od wieków ustalony. Dziennikarz wyjął notes i skwapliwie notował w nim każdy dostrzeżony szczegół, sposób zachowania się oficerów i kapitana. Z zaciekawieniem zajrzał do wazy. Woda. „Żyją jak zakonnicy. Kapitan musi być niesłychanie surowy” — przemknęło mu przez myśl. — Wybaczy pan, że dzielimy się z nim na razie tylko tym, czym chata bogata i co stanowi nasz chleb powszedni, ale nie spodziewaliśmy się takiego gościa — odezwał się kapitan. Pierwszy oficer podsunął głęboki talerz dziennikarza kapitanowi, który sięgnął właśnie po olbrzymią łyżkę wazową. Kolejno napełniał 46 podsuwane mu przez pierwszego oficera talerze bezbarwnym płynem, z takim namaszczeniem jak gdyby wydzielał każdemu ostatnią kroplę wody. Wszyscy w milczeniu czekali, aż kapitan napełni swój talerz. Kapitan podsunął półmisek z chlebem gościowi, po nim wzięli po kromce chleba, z półmiska trzymanego przez kapitana, oficerowie, kładąc ją koło talerza i czekając, aż kapitan postawi półmisek i weźmie sobie również kromkę razowego chleba. Dziennikarz był wstrząśnięty wprost patriarchalnymi stosunkami na statku. Kapitan był nie tylko symbolicznym żywicielem tych ludzi. Wszyscy otrzymali posiłek z rąk kapitana, a nie roznosił go steward. Było to tak wzruszające, że chciał rozpocząć z kapitanem ciekawą rozmowę na temat zrodzenia się tej tradycji czy zwyczaju, ale kapitan właśnie ujął swą łyżkę i włożył do talerza. Wszyscy oficerowie wykonali to samo jak na komendę. Dziennikarz poczuł się skrępowany zwyczajami na statku i postanowił natychmiast we wszystkim naśladować oficerów. Teraz każdy z nich zanurzył łyżkę w talerzu napełnionym po brzegi płynem i niósł ją ostrożnie do ust. Dziennikarz uczynił to samo. OGIEŃ. Ogień w gardle. Dech zaparło. Co robić? Bezbarwny płyn to najczystszy spirytus. Dlatego tak to wszystko celebrują. Spojrzał przez łzy na oficerów. Jedli spokojnie chleb, popijając spirytus łyżkami. Nie robił na nich żadnego wrażenia. Kapitan przecież powiedział „nasz chleb powszedni”. Co dzień od rana rozpoczynają swe życie od spirytusu z razowcem. Kapitan zwrócił się do dziennikarza z uprzejmym zapytaniem: — Nie smakuje panu? Nie wiedział, co odpowiedzieć. Z trudem łapał powietrze. Żałował, że się nie zatrzymał w hotelu. Jadłby teraz wspaniałe śniadanie, a potem dopiero przyszedłby na ten potworny statek, na którym ludzie od rana odżywiają się spirytusem i razowcem. Na obiad tutaj nie zostanie. Wymyśli sobie jakiś pretekst, by pójść do miasta przez tę pustynię. Co jednak teraz odpowiedzieć kapitanowi? — Tak, dziękuję, dobre. Nie jestem trochę przyzwyczajony do tego... do tego menu. Nie czuję się zbyt dobrze po całonocnej podróży w pociągu. — Przełykał szybko chleb, by zmniejszyć palenie w gardle. Oficerowie jedli w skupieniu i nie wykazali najmniejszego zainteresowania brakiem apetytu dziennikarza. Dziennikarz rozmyślał nad tym, że tyle godzin będzie musiał być głodny, zanim przez te nie zabudowane tereny dotrze do jakiejś restauracji. Statek czekał na ładunek przy jednym z nowo wybudowanych basenów daleko od miasta. Dziennikarz przypomniał sobie, że gdy wyszedł z dworca gdyńskiego, miasto zostawił z prawej strony, w chwili gdy tak bezmyślnie rzucił się w kierunku dostrzeżonej z daleka sylwetki tego potwornego statku. „Najlepiej będzie wrócić na obiad na dworzec”. 47  Gdy rozmyślał o tym, drzwi od salonu się nagle uchyliły i usłyszał serię strzałów. Jak mu się wydawało, kule utkwiły w ścianie nad głowami oficerów. Steward padł na podłogę. W tej samej chwili kilku oficerów wyjęło pistolety i zaczęło strzelać w otwarte drzwi. Kapitan wydobył spod stołu olbrzymiego kolta i dołąozył się do strzelających oficerów, zwracając się jednocześnie do dziennikarza: — Może dobrze by było, gdyby pan przysiadł za stołem na razie. Załoga jak zwykle na postojach, znów zaopatrzyła się w broń i, jak pan widzi, musimy ją trzymać w szachu za pomocą pistoletów. Nawet zjeść śniadania dziś nam nie dali spokojnie. Bardzo mi jest z tego powodu przykro. Proszę niech pan się schowa za stołem. Dziennikarz przysiadł za kapitanem, który spokojnym głosem wydawał rozkazy: — Nie wszyscy razem. Spokojniej. Tak żebyśmy mieli czas nabić ponownie, proszę strzelać kolejno, tak jak siedzimy. Kapitan wyjął spod poły kurtki drugiego kolta, położył go na stole koło talerza i zajął się nabijaniem pierwszego pistoletu. Dziennikarz spostrzegł, że wszyscy oficerowie byli uzbrojeni, przy każdym z nich koło talerzy zamiast sztućców leżały mauzery, kolty i takie pistolety, których nigdy dotychczas nie widział. Pierwszy mechanik strzelał teraz z parabellum. Ci oficerowie, którzy mieli broń nabitą i nie strzelali, kończyli spokojnie śniadanie. Kapitan dał ręką znak i przestano strzelać. Steward zerwał się z podłogi i przeszedł w róg salonu, by nie być narażonym na ogień zza drzwi. Kapitan skończył nabijać swego kolta, dwa olbrzymie błyszczące pistolety leżały obok talerza napełnionego czystym spirytusem. — Proszę, niech pan siada — zwrócił się do dziennikarza. — Daliśmy im dobrą odprawę, zostawią nas przez parę chwil w spokoju. Tych opornych zapędzimy do ładowni, tak by można było rozpocząć pracę na pokładzie. Może jeszcze chleba? Kapitan ujął w obie ręce półmisek z chlebem i podsunął go siadającemu na swe miejsce reporterowi. Dziennikarz, klnąc w duchu swój wyjazd do Gdyni, wziął kromkę chleba i usiłował ją podnieść do ust. Patrzał na biel obrusa, na którym zastawę stołową stanowiła wszelkiego kalibru broń krótka, na kapitana rozkoszującego się tą zupą okrętową, podobnie jak i wszyscy oficerowie. Do jakiego stanu może dojść człowiek na morzu — rozmyślał początkujący dziennikarz — żeby od rana już nawet nie chlać, ale jeść łyżkami spirytus. Cóż w tym dziwnego, że ci ludzie, jako jedyny argument w utrzymaniu załogi, uznają pistolety. Jak się z tego okropnego statku wydostać? Odechciało mu się już poznawania oficerów. Wszyscy bez wyjątku wydawali mu się antypatyczni z tymi dymiącymi rewolwerami w jednej ręce i łyżką spirytusu w drugiej. Najwięcej żalu czuł do trzeciego oficera, który go nie uprzedził o tym, co się na statku dzieje 48 i wpakował w taką kabałę. Jak się z niej wydostać? Kiedyż to się skończy? Steward, korzystając z chwilowej ciszy, postanowił przedostać się do innych pomieszczeń. Ostrożnie zbliżył się do drzwi i wysunął głowę na korytarz. Cisza. Gdy tylko steward zniknął w korytarzu, siedzący za stołem usłyszeli tupot nóg. Po chwili steward wbiegł do salonu zatrzaskując za sobą drzwi i padł na podłogę. Na ten widok kapitan zostawił łyżkę w talerzu, chwycił oba kolty i nie przykładając ich wcale do oka, wypuścił z nich całą serię w drzwi tuż nad podłogą salonu. Oficerowie, porwani przykładem kapitana, również nie przykładając broni do oka, nie celując strzelali wprost z rąk opartych o stół w drzwi, które szybko zamieniły się w sito. Dziennikarz z trudem utrzymał swą pozycję na krześle. Miał wielką ochotę schować się za krzesłem kapitana, ale się opanował. — Drzwi otworzyć — wydał polecenie kapitan. Steward zerwał się z podłogi i szybko je otworzył. — Tak jest bezpieczniej — powiedział kapitan. — Nie będą nas mogli zaskoczyć lub strzelić przez drzwi, widzą teraz przez nie doskonale, co się dzieje w salonie. Dziennikarz przyglądał się z niechęcią kapitanowi, który z lubością znawcy oglądał kolty nabijając je ponownie. , — Dzisiaj mamy piękną pogodę — zwrócił się do dziennikarza. — Będzie pan mógł dokładnie zaznajomić się z urządzeniami pokładowymi. Zaraz po śniadaniu przydzielę panu oficera, który oprowadzi pana po statku i zapozna z załogą... Długa seria z parabellum oficera mechanika zagłuszyła słowa kapitana. — AAAA. Zdaje się, że dostał — mówił rozradowanym głosem strzelający. — Zauważyłem go, gdy wychylił się z ciemności. A byłby łotr strzelił do mnie. Dziennikarz przypomniał sobie w tej chwili, że musi zatelefonować jeszcze o dziewiątej rano do redakcji i że jego powrót na statek będzie zależał od tego telefonu. — Czy telefon jest na statku, panie kapitanie? — spytał. — Skądże? W tym pustkowiu? Musi się pan jednak pospieszyć, jeśli chce pan o dziewiątej dzwonić. Nic pan nie jadł, może chociaż chleba pan jeszcze trochę spróbuje, jeśli panu nie smakuje nasza strawa przeczysta. Będzie pan głodny — martwił się kapitan. Oficerowie zbierali łyżkami z talerzy ostatnie krople płynu. — No to już i po śniadaniu — oznajmił głośno kapitan. — Dziękujemy — chórem odpowiedzieli oficerowie. Kapitan podniósł się pierwszy, za nim oficerowie. Spod rozpiętej marynarki kapitana widoczne były pochwy od koltów. 4 	— Krążownik spod Somoslerry 49  Kapitan z wyraźną wprawą okręcił oba pistolety dookoła wskazujących palców z taką szybkością, że na chwilę zamieniły się w dwa wirujące wiatraczki. Nagłym ruchem zatrzymał je i spuścił do pochew. — Przykro mi, że nie mogliśmy sobie spokojnie porozmawiać — zwrócił się uprzejmie do dziennikarza — ale sądzę, że znajdziemy więcej czasu na rozmowę, gdy wróci pan do nas na obiad. Będziemy mieli dzisiaj na obiad zupę rumową — rozgrzewa i krzepi. Bardzo prosimy. Wychodząc z salonu każdy z oficerów trzymał w ręku gotowy do strzału pistolet i z uwagą wpatrywał się w nie oświetlone przejście. W chwili gdy dziennikarz żegnał się z kapitanem, do salonu dochodziły odgłosy szybkiej wymiany strzałów. — Bolciu — zwrócił się kapitan do trzeciego oficera — ochronisz naszego dziennikarza i przeprowadzisz go do trapu, odpowiesz głową, jeśli zostanie chociażby zadraśnięty. — Tak jest, panie kapitanie — wyskandował młodziutki oficer, nabijając swój błyszczący smith-wesson. — Skoczę jeszcze tylko do kabiny po mauzer, żebym nie potrzebował nabijać wessona po raz drugi i żeby naszemu gościowi nic się nie stało. Oficer zamknął za sobą drzwi zamienione w rzeszoto. Kapitan mówił dalej: — Będziemy mieli dzisiaj piękną pogodę, wyż się trzyma nad Bałtykiem. Przy lekkich wiatrach wschodnich zawsze w Gdyni jest piękna pogoda przy tym układzie ciśnienia. Cieszę się, że panu Gdynia tak się spodobała... Huk wystrzałów w korytarzu przed salonem znów przeszkodził rozmowie. Dziennikarz podał rękę kapitanowi, mówiąc: — Zupełnie zapomniałem o tym telefonie. Należało mi zaczekać do dziewiątej na dworcu, a potem dopiero wyruszyć na statek. A teraz nie wiem, co będę musiał robić dalej. — Nic straconego — uspokajał go kapitan. — Zobaczymy się chyba podczas obiadu. Bardzo proszę... Na progu salonu stanął trzeci oficer z dwoma pistoletami w rękach. — Jestem już gotów — zwrócił się do dziennikarza — jako eskorta pańskiej osoby. — Do widzenia, panie kapitanie. Dziękuję za miłą gościnę — powiedział jeszcze dziennikarz i ruszył za trzecim oficerem. Za drzwiami „trzeci” zwrócił się do dziennikarza: — Panie, trzymaj się pan mnie obu rękami. Wykałaczka w zęby wielkości zeppelina temu, kto pana trafi. W drzwiach prowadzących na pokład „trzeci” oddał parę strzałów z obu swych pistoletów. — No czysta droga, panie, jesteśmy już przy trapie. Proszę, niech pan spokojnie sobie idzie, a ja będę stał na trapie do czasu, kiedy już żadna kula z pewnością nie dosięgnie pana. Do widzenia. 50 Dziennikarz mijając „trzeciego” mruknął do widzenia i zbiegł po trapie na ląd. Gdy poczuł ziemię pod stopami, wyciągnął nogi i nie oglądając się na huczący od palby pistoletowej statek, wziął kurs na dworzec. Tak długo, jak go było widać ze statku, nie obejrzał się ani razu. Natychmiast po odejściu dziennikarza na pokładzie zjawił się kapitan, błyskawicznym ruchem bohaterów z filmów o Dzikim Zachodzie wydobył dwa kolty i, trzymając oba przy biodrach, wpakował z nich pełne serie kul w sam środek małego kółka narysowanego na olbrzymiej kłodzie, specjalnie w tym celu umieszczonej na pokładzie koło dziobu. Na odgłos strzałów zjawił się jeden z ludzi załogi. — O dobrze, że cieślę widzę — powiedział kapitan — będzie miał cieśla trudną robotę, trzeba całe drzwi do salonu dorobić. Musieliśmy młodemu dziennikarzowi z interioru pokazać, jak wygląda według niego życie na naszych statkach. — Tak jest, panie kapitanie, zrobi się — przytaknął cieśla oglądając ostatnią serię kul siedzącą w celu. — Ale tak jak pan kapitan strzela, to nikt na statku nie potrafi. Może jak postrzelają jeszcze kilka miesięcy. Wczoraj to pierwszemu mechanikowi udało się raz trafić, trzymając tak pistolet jak pan kapitan. Celując normalnie, to już wszyscy w muchę trafiają, ale tak — to jak już powiedziałem — długo jeszcze będą musieli postrzelać, zanim dopędzą w celności pana kapitana. 4" POGRZEB PILOTA TRINITY HOUSE Trzecią już dobę szedł statek we mgle. Podczas przejścia przez Kanał Kiloński można było jeszcze mówić o widzialności ograniczonej. Po wyjściu z kanału, od statku latarniowego „Elba Pierwsza” mgła przybrała postać białej waty i odcięła wysepkę mostku od całego statku. Na mostku poruszało się cicho kilku ludzi zamienionych w słuch. Porozumiewali się szeptem, by nie zagłuszyć rozmową głosu innego statku, który można było spotkać na tym uczęszczanym gościńcu morskim. Statek był jednym z czterech statków pasażersko-towarowych Angielskiej Kompanii Okrętowej, pływających na linii Gdańsk — Anglia, które w pierwszym dziesiątku lat od zakończenia pierwszej wojny światowej przeszły pod banderę polską. Nawet gęsta mgła nie mogła zbytnio opóźnić przybycia pasażerów do Londynu ze względu na to, że wielu z nich miało już zamówione miejsca na statkach transatlantyckich do Ameryki. Ścisłe utrzymanie godzin rozkładu było więc podyktowane koniecznością. Kapitanowie tych czterech statków nigdy nie uczyli się w szkołach polskich. Niektórym wielkim trudem i wysiłkiem woli udało się zachować znajomość języka ojczystego. Po ukończeniu szkół morskich rozpoczęli służbę na żaglowcach, spędzając długie miesiące w morzu, odcięci od reszty świata, a samotne wachty sprzyjały rozwojowi indywidualności każdego z nich. Sposób bycia i wysławiania się kapitanów był jednym ze stałych tematów rozmów załogi i oficerów. Kapitanowie, o których nic się nie mówiło, uchodzili za nieciekawych i nie cieszyli się popularnością. Ulubionymi bohaterami opowiadań byli naturalnie ci kapitanowie, o których można było opowiedzieć coś wesołego. Nie brak było oczywiście kapitanów świadomie „czyniących cuda”, by zdobyć dla siebie uśmiech. Przypominało to noszenie modnego znaczka w kształcie orderu pokrytego niebieską emalią, z wypisanym złotymi literami hasłem: „UŚMIECHNIJ SIĘ”. Im więcej niewidzialnych dla oka ludzkiego baretek orderu „UŚMIECHNIJ SIĘ” potrafił któryś z kapitanów zdobyć, tym bardziej był łubiany, nie tylko przez załogę, ale i przez pasażerów. 52 Szczęśliwie większość kapitanów nie potrzebowała szczególnie się wysilać, by zasłużyć sobie na nie. Do jednej z pierwszych należała baretka, której hasłem było: „CO LEŻY?” Było to pytanie zadane przez kapitana statku szkolnego, idącego bejdewindem, do ucznia pełniącego obowiązki oficera nawigacyjnego. Nawigacyjny rozglądał się bezradnie po pokładzie, usiłując wykryć straszny przedmiot, który zanieczyszcza pokład i którego SAM KAPITAN nie może rozpoznać. Przerażonemu dopomagało w szukaniu tego przedmiotu dwóch młodszych kolegów. „Co leży?” — ryczał kapitan, a pytany i jego koledzy — byli bezradni. Nawigacyjny zdecydował się zaprzeczyć kapitanowi i odpowiedział, że pokład jest absolutnie czysty i nic nigdzie nie leży. Rozwścieczony kapitan wskazał palcem na kompas, ale już nie miał siły wyszeptać nawet „co leży?” z podziwu nad tępotą nawigacjinego. Kapitan pytał o kurs, jaki w tej chwili „leży na kompasie”, ponieważ fachowo mówi się „statek kładzie się na kurs”. Podczas sterowania na bejdewind kurs może być niestały, jeśli kierunek wiatru się zmienia. Języki obce, najczęściej angielski, hojnie obdarowywały kapitanów orderami „UŚMIECHNIJ SIĘ” z tej prostej przyczyny, że uczyli się angielskiego w językach obcych i chcąc powiedzieć jakieś zdanie po angielsku, musieli jak gdyby zatrudnić w swej głowie dwóch tłumaczy: jednego, który tłumaczył z polskiego na język niemiecki lub rosyjski, drugiego tłumaczącego z któregoś z tych języków na angielski. Tłumacze ci byli często bardzo zmęczeni i nie bardzo biegli, a wymowa ich najmniej przypominała wymowę angielską. Statek przebijał się już przez mgłę zalegającą Morze Północne, dając znać o sobie pięciosekundowym rykiem gwizdka okrętowego z przerwami dwuminutowymi. Zbliżał się ostrożnie do ujścia Tamizy, które — wraz z obszarem wód je otaczających — stanowiło prawdziwy nawigacyjny węzeł gordyjski spleciony z mielizn i prądów rządzonych przez księżyc i wiatry. Kierunek prądów na niektórych obszarach tych wód naśladuje kierunek strzałki zegara, zmieniając się w ciągu dwunastu godzin o trzysta sześćdziesiąt stopni. Panujące na tych obszarach prądy doczekały się największej ilości wydawnictw na świecie — od kieszonkowych atlasów zaczynając a kończąc na foliałach o kwadratowym metrze powierzchni. Czarne strzałki umieszczone na tych mapach wskazują kierunek prądu o danej godzinie, umieszczone nad nimi czarne liczby mówią o jego szybkości w zależności od pełni lub kwadry księżyca. Nagromadzona w strzałce i w liczbie wiedza doświadczeń wiekowych zakończona jest uwagą, że na podanych wiadomościach całkowicie polegać nie można, ponieważ długo wiejące wiatry, nawet nad odległymi od tych miejsc obszarami wodnymi, mogą w znacznej mierze zmienić podane o prądach wiadomości. 53  Dla rozwiązania tych węzłów od wieków istnieje nad Tamizą szkoła pilotów, która wyszukuje najlepszych nawigatorów w marynarce angielskiej i kształci ich w drobiazgowej znajomości warunków żeglugi na tych wodach, by zapewnić statkom maksymalne bezpieczeństwo. Statki linii regularnych do Londynu, w wypadku ubiegania się o prawo niebrania pilota, musiały mieć kapitana i starszego oficera zaopatrzonych w świadectwo zdania egzaminu przed specjalną komisją kształcącą pilotów na tych wodach. Egzamin taki był fraszką w porównaniu do wymagań stawianych kapitanom ubiegającym się o dyplom pilota kanałowego do Londynu. W tym czasie w Anglii już nie było wielkich żaglowców; pomimo to kapitanowie ubiegający się o prawo zdawania egzaminu na pilota musieli posiadać praktykę na żaglowcach rejowych. Praktyki tej musieli szukać na żaglowcach pod obcą banderą i bez wynagrodzenia, którego właściciele żaglowców nie chcieli płacić rozumiejąc sytuację. Kapitanowie ci musieli również odbyć praktykę na statkach linii regularnych z Kanału Angielskiego do Londynu. By się dostać na podrzędne stanowisko na tych małych stateczkach kanałowych, często rezygnowali z dowództwa dużych oceanicznych statków pasażerskich. Po dostaniu się na długą listę kandydatów na pilota trzeba było niekiedy czekać wiele lat tylko po to, by będąc już u szczytu listy, przekroczyć wiek trzydziestu pięciu lat i zostać z niej skreślonym na zawsze, bez względu na ofiary i koszty poniesione na rzecz zostania pilotem kanałowym do Londynu. W wypadku zdania egzaminu i otrzymania licencji pilota można ją było jeszcze łatwiej stracić w dorocznych komisjach zdrowia, w egzaminach styczniowych, jak również przy najmniejszej skazie na opinii, nie mówiąc już o zawinionej awarii. Podczas trzech pierwszych lat służby pilot otrzymywał ograniczoną pensję i miał prawo pilotowania statków wyłącznie o zanurzeniu do czternastu stóp. Po trzech latach służby i zdaniu egzaminu pilot stawał się pełnowartościowym pilotem kanałowym, ale i wtedy nie kończyły się trudności. Ze względu na to, by nie pełnili służby zbyt przemęczeni, dzielono ich na takich, którzy tylko wprowadzają statki na Tamizę, i na takich, którzy je wyprowadzają. Do miejsca pracy musieli się dostawać na koszt własny. Jeden z kutrów, mający na pokładzie pilotów dla statków idących z Kanału Angielskiego, krążył przy Dover lub Dungeness, drugi kuter pilotowy — koło statku latarniowego „Sunk”. Ten zaopatrywał w pilotów statki idące z Morza Północnego. Oba te kutry pilotowe słynęły z tego, że ostatnie chroniły się przed sztormem. Ambicją ich było zaopatrzyć w pilota każdy statek podczas najgorszej pogody, jak również odebrać ze statku pilota, który go wyprowadził z Tamizy. Jeśli kiedyś nie udało się tego dokonać, ko54  mentowsno ten fakt przez długie lata. Jedno nieodebranie ze statku pilota zagnało go aż do Nowego Jorku, gdzie stał się pastwą reporterów, dziennikarzy i filmu. Dostanie się z kutra pilotowego na statek odbywało się za pomocą łodzi wiosłowej. Podczas sztormowej pogody załoga łodzi musiała wykazać znajomość najwyższej techniki manewrowania taką łupiną na dużej fali. Do tego właśnie statku latarniowego ,,Sunk” z zamiarem dostania pilota zbliżał się parowiec, którego trzy doby nękała mgła. Na jego mostku z westchnieniem ulgi zidentyfikowano jog signal, mgłowy sygnał, latarniowca „Sunk”. Nagle mgła się urwała. Ściana mgły widoczna jeszcze była nad rufą statku, gdy z mostku widać było dokładnie błyski latarni „Sunk” i światła kutra pilotowego. Kapitan kazał zapalić bluelight, niebieskie światło, którym wzywano pilota. Jasnobłękitny płomień oświetlił całą burtę i znużonego trzydobowym czuwaniem kapitana. Trzy doby tkwił w swym płaszczu nieprzemakalnym i długich gumowych butach, pozwalając sobie tylko na czterogodzinne drzemki podczas wacht starszego oficera, gotowy do wyjścia na mostek w ciągu jednej sekundy w wypadku usłyszenia sygnału mgłowego innego statku w pobliżu kursu. Kapitan z wysiłkiem unosił ciężkie ze znużenia i nabrzmiałe powieki. W świetle „słońc” wywieszonych za burtę widać było dobijającą do statku łódź wiosłową z pilotem. Za chwilę pilot wolno wspiął się po sztormtrapie na burtę. Na lince spuszczonej do łodzi jeden z marynarzy wyciągnął czarny, nieodzowny sakwojaż pilota. Na tej samej lince spuścił do łodzi rytualnie ofiarowywaną przez kapitana butelkę koniaku dla wioślarzy. W chwili gdy pilot wszedł na pokład, zgaszono „słońca” i znikł obraz łodzi z wioślarzami. Pilot w asyście oficera wszedł na mostek, gdzie czekał go, jak widocznego znaku odpoczynku, kapitan. Ożywiony tą myślą i pragnący uzyskać pełną aprobatę pilota oraz zrozumienie dla swego zmęczenia, zatrudnił w swej głowie niemniej zmęczonych od niego tłumaczy. W wyniku ich połączonych wysiłków pilot usłyszał od kapitana nowinę tej treści: — Ju si pajlot, aj fog try dejs. Rozumiesz, pilocie, ja przez trzy dni byłem mgłą. Pilot był pełen zrozumienia dla wyczerpania kapitana i powiedział, że w zupełności go rozumie i że należy mu się za to bezwzględnie odpoczynek. Pilot podszedł do sternika, podał mu kurs i jednocześnie podał rozkaz do maszyn „CAŁA NAPRZÓD”. Kapitan zniknął za drzwiami swej kabiny. Na mostku został oficer, radosny świadek zdobycia przez kapitana nowej baretki orderu „UŚMIECHNIJ SIĘ” w trzydniowej walce z mgłą i prądami, zakończonej koło statku latarniowego „Sunk” wskazującego statkom drogę do Londynu pomiędzy mieliznami. 55  * Tymczasem kapitan ogolił się, wykąpał i pierwszy raz od trzech dni spożył spokojnie posiłek. Nareszcie wyciągnął się w koi i zamknął zmęczone powieki, ale tylko po to, by je jeszcze szybciej otworzyć pod naporem myśli o sprawach, które jedynie mgła mogła pogrążyć w zapomnieniu. Do mgły nawigatorzy zaprawiają się od swej pierwszej podróży na statku szkolnym, ale do tej drugiej sprawy zaczynają się przyzwyczajać, i to bezskutecznie, dopiero po zostaniu kapitanem. Tą sprawą w równym stopniu co mgła spędzającą sen z powiek, są STOWAWAYS, po polsku tak zwani PASAŻEROWIE NA GAPĘ. Statek, na którym teraz był kapitanem, cieszył się wyjątkową sympatią tego gatunku pasażerów. Kapitan dzielił ich na trzy kategorie: Na tych, którzy skorzystali z podróży na tym statku i nigdy się o nich nie dowiedział i nie dowie. Na tych, których wykryto w czasie podróży, lub którzy sami wskutek złych warunków wyszli z ukrycia przed końcem podróży. Trzeba ich było zamykać, pilnować, karmić, przedstawiać co dzień władzom podczas postoju i biada jeśli taki zbiegłby ze statku w porcie, statek płaciłby za to duże kary. Trzeci gatunek, to byli ci, których schwytano w Anglii i odstawiono na statek. Stowaways zajmują w Anglii wiele szpalt dzienników. Większość ludzi w tym kraju potrafi opowiedzieć o nich zarówno wesołe, jak i mrożące krew w żyłach historie. Od biedy datuje się historia stowaways? Na to pytanie kapitanowie, którzy już kilka razy mieli pasażerów na gapę, odpowiadają zgodnie: — Noe musiał ich już mieć na swej Arce. Kapitan z otwartymi oczami rozpamiętywał znane sobie historie o pasażerach na gapę. Głośny był wypadek z sierżantem wojsk lądowych, który nie mając siły rozstać się ze swą przyjaciółką w Londynie, włożył ją do worka, wniósł na statek jako swój bagaż podręczny do codziennego użytku i umieścił w rezerwowej kabinie. Niczym nie zmącona sielanka trwała od Gravesend na Tamizie do Kanału Panamskiego. Czterdziestokilkoletnia dama angielska potrafiła przewieźć w swej kabinie pięknego Włocha zamiast swej dwunastoletniej córeczki, wpisanej do jej dowodu osobistego. Sielanka została brutalnie przerwana zazdrością damy — zdradzona przez lekkoducha wydała go nie bacząc na rozgłos, jakiego ta sprawa nabierze. Niemniej głośna była sprawa dziewiętnastoletniej Angielki, która zakochała się w palaczu Szwedzie i odbyła podróż na jego statku zakopana w węglu przeznaczonym do kotłowni okrętowej. Wiek nie wydawał się odgrywać roli w pobudkach uczuciowych skłaniających do podróży na gapę. Siedemdziesięcioczteroletni stowaway ukryty w łodzi ratunkowej pasażerskiego statku idącego z Anglii 56 do Nowego Jorku po sześciu dniach podróży nie wytrzymał ścisłej diety i wyszedł z ukrycia. Stwierdzono, że gdyby jeszcze jedną dobę spędził w łodzi, umarłby z wycieńczenia. Wyruszył w tę podróż po otrzymaniu depeszy od starszego brata w Nowym Jorku, który zawiadamiał, że jeśli młodszy brat chce go jeszcze zastać przy życiu, musi natychmiast przyjechać. W pośpiechu kochający brat zapomniał wyrobić sobie dowód osobisty, wobec czego musiał wrócić do Anglii. Stowaways bez dowodów mogą się okazać jednym z najbardziej kosztownych gatunków pasażerów na gapę. Swego czasu znane było imię Abukara Amada, Murzyna, który jako stowaway bez dokumentów trzy lata spędził na włoskim statku „Olimpia”. Do makabrycznego gatunku należą stowaways chowający się w komorze kotwicznej. Cały świat dowiaduje się o nich w momencie rzucenia kotwicy, której łańcuch porywa ciała siedzących na nim stowaways, rozszarpując je na części, i wyciąga za sobą na pokład koło windy kotwicznej. Głośno było w Anglii o chłopcach, którzy ukryli się w łodzi ratunkowej statku pasażerskiego idącego zimą do Kanady. Wyszli z niej z odmrożonymi palcami u nóg. W rezultacie młodocianym amatorom przygód musiano amputować stopy. Inny chłopiec schował się w kominie dużego parowca uważając go za dekorację. Wyjęto go z niego prawie uwędzonego. Pewien steward ze statku wożącego mrożone mięso w chłodniach schował w drodze po ładunek swych czterech przyjaciół w pustej chłodni. Mechanik okrętowy, chcąc w czasie podróży sprawdzić działanie aparatury chłodniczej, uruchomił ją i zamroził czterech ludzi na śmierć. Kapitan, pomimo że posiadał na statku komin, windę kotwiczną i chłodnię, nde miał jeszcze pasażerów na gapę tak makabrycznych, ale za to było ich zawsze kilku naraz. W każdej z dotychczasowych podróży pilot, wchodząc na mostek, dowiadywał się przede wszystkim o ilości posiadanych w tej chwili przez niego stowaways i wyrażał słowa współczucia z powodu kłopotów, jakie w związku z nami czekają kapitana. W tej podróży kapitan miał ich pięciu zamkniętych, ale z powodu mgły zapomniał powiedzieć o nich pilotowi. Wszystkie stosowane przed podróżą przeszukiwania statku nie dawały żadnego rezultatu. Stowaways byli bardziej przebiegli niż załoga i oficerowie. Zmęczenie trzydobową mgłą szybko wzięło górę nad myślami o pięciu stowaways i kapitan zasnął. * W chwila gdy go budzono na zmianę pilotów, kapitanowi wydawało się, że te pięćdziesiąt cztery mile do Gravesend przebył statek w przeciągu jednej minuty. Zmieniali się piloci. Schodził kanałowy — przy57  chodził rzeczny. Rzecznymi pilotami byli przeważnie dawni kapitanowie holowników, które pomagały statkom wciskać się do zakamarków londyńskich doków. Kapitan lubił ten odcinek drogi od Gravesend do London Bridge. Poznał już był wszystkie miejscowości nadbrzeżne i jeśli miał w podróży jakiegoś znacznego pasażera,tak zwaną persona grata, wówczas z zadowoleniem opowiadał usłyszane od pilotów historie mijanych miejscowości. Lubił rozwodzić się nad kościółkiem w Gravesend. W kościółku tym była jakoby pochowana „księżniczka” indiańska Pocahontas. Uratowała ona — jak głosiła wieść — życie angielskiemu kapitanowi, który w końcu szesnastego stulecia wtargnął na terytorium jej ojca. Awanturnik ten już miał stracić głowę pod miażdżącym ciosem maczugi, gdy nadbiegła Pocahontas, objęła jego głowę i w ten sposób uratowała wojowniczego kapitana od śmierci. Cały szczep czerwonoskórych za przykładem córki wodza przyjął chrześcijaństwo. Pocahontas wyszła za mąż za białego. „Żona prezydenta Stanów Zjednoczonych, Wilsona, pochodziła w prostej linii od syna księżniczki Pocahontas...” — kończył swe opowiadanie kapitan. Nie dochodząc do Isle of Dogs — Wyspy Psów — widać było nad brzegiem rzeki wyrównane szeregi różnokolorowych pław. Kapitan powtarzał usłyszane od pilotów zdanie, że „w tym miejscu ze złych pław robią dobre pławy”. Wyspa Psów jest wnętrzem litery „U”, którą w tym miejscu tworzy Tamiza. Wśród bujnej zieleni jej prawego brzegu, przy samej podstawie litery „U” widać dwie kopuły obserwatorium. To między nimi przechodzi po ziemi słynny południk Greenwich, inaczej zwany zerowym. Na wszystkich statkach, podczas mijania tego miejsca w dnie pogodne — jeśli na statku znajduje się kandydat na nawigatora po raz pierwszy tędy przechodzący — starsi nawigatorzy pokazują mu refleks tego południka w postaci zielonej smugi na niebie. Młodzi nawigatorzy, mając jednak wzrok słabiej wyrobiony od starszych, doświadczonych, nie mogą nigdy go dojrzeć, podobnie jak wielu ludzi nie dostrzega na mundurach kapitanów baretek orderu „UŚMIECHNIJ SIĘ”. Dalej, w górę rzeki widać Deptford, gdzie Henryk VIII kazał zbudować w roku 1513 magazyn zaopatrzeniowy dla marynarki. Król ten niezmiernie wraził się w pamięć kapitana podczas zwiedzania gabinetów okropności w gabinecie figur woskowych Madame Tussaud w Londynie. Henryk VHI bezsprzecznie był jej faworytem — z powodu kłopotów, jakie miał z żonami. Dwom z nich, gdy ich twarze przestały mu się podobać, kazał po prostu odrąbać głowy: system popularny w Anglii. Kapitan twierdził, że w średniowieczu Anglicy szybciej tracili głowy, niż zdążyli nawet o tym pomyśleć. Niedaleko Deptford widać było miejscowość Yard, gdzie córka Henryka VIII, Królowa Dziewica Elżbieta Pierwsza, odwiedziła okręt „Golden Hind”, którego kapitan Sir Francis Drake opłynął świat dookoła. 58 Od tego miejsca załoga pokładowa na statku wychodziła na stacje manewrowe. Statek przechodził przez gościnnie otwarte podwoje pięknego mostu Tower Bridge i stawał na swym zwykłym miejscu nie dochodząc do London Bridge. * W trzecim rejsie, po słynnej już trzydobowej mgle, znów ukazało się światło statku latarniowego „Sunk” i światło kutra pilotowego. Błękitny płomień wezwał pilota. Zimne, mokre powietrze gnane silnym wiatrem przenikało przez najgrubsze swetry i nieprzemakalne płaszcze. Pilot grubo ubrany wspinał się z trudnością po wilgotnym sztormtrapie. Potem wolno wchodził na mostek, na którym powitało go smutne „Halo p a j 1 o t” kapitana i jeszcze smutniejsza wiadomość: „Ju si pajlot, aj hef try STOWAWAYS”. (Rozumiesz, pilocie, ja mam trzech pasażerów na gapę.) Zamiast jednak odpowiedzi pełnej wyrazów zrozumienia i współczucia, pilot oparł się o nadbudówkę, a potem osunął się nagle na pokład. Oficer służbowy szybko sprowadził lekarza okrętowego. Pilot nie żył. Zasygnalizowano o wypadku na kuter pilotowy, prosząc o drugiego pilota. Statek ruszył w długą podróż w górę rzeki. O brzasku podniesiono banderę, spuszczając ją natychmiast do pół drzewca na znak żałoby. Po raz ostatni PILOT KANAŁOWY DO LONDYNU mijał swój szlak z niewidzialną dla wielu ludzi własną banderą powiewającą tuż nad spuszczoną do pół drzewca banderą statku, który miał pilotować. * Kapitan został oficjalnie zaproszony, wraz z przedstawicielami załogi, na uroczysty pogrzeb pilota. W zaproszeniu i we wszystkich rozmowach o zmarłym pilocie przewijało się wciąż jedno i to samo zdanie: YOUNGER BRĘTHREN OF TRINITY HOUSE (młodszy braciszek Domu Trójcy). TRINITY HOUSE, TRINITY HOUSE — kapitan słysząc ciągle te słowa, przyszedł do przekonania, że bardzo niewiele wie, co kryje za sobą to tajemnicze TRINITY HOUSE. Pamiętał, że pilotów egzaminuje TRINITY HOUSE, że pławy nad brzegiem Tamizy reperuje TRINITY HOUSE i że widział kiedyś na statku latarniowym podniesioną flagę, która go zdziwiła z powodu umieszczonych na niej symetrycznie pomiędzy ramionami krzyża świętego Jerzego czterech żaglowców trzymasztowych zwróconych w lewo. Skąpe wiadomości o TRINITY HOUSE i pogrzeb, w którym miał wziąć udział, tak zaniepokoiły kapitana, że poprosił jednego z urzędników agenta o dostarczenie bardziej szczegółowych danych dotyczących tajemniczego TRINITY HOUSE. Wieczorem, siedząc przy biur59  ku w kabinie, zagłębił się w nieznaną mu zupełnie historię bractwa, którego młodszym braciszkiem był zmarły pilot. W swoisty sposób usiłował zapamiętać to, o czym czytał, w obawie przed ewentualną kompromitacją podczas udziału w pogrzebie z powodu nieznajomości historii i przełożonych bractwa. Kapitanowi, pilnie tłumaczącemu to co czytał, wydawało się, że widzi jak na dłoni braciszków w habitach z tonsurami na podstrzyżonych głowach, jak pod dowództwem Abbota z Aberbroth wybiegają z klasztoru, by przeszkodzić biedakom w zbieraniu manny z nieba w postaci licznych okrętów wypełnionych dobrem doczesnym, rozbitych o skały lub osiadłych na mieliznach wskutek sztormów. Po zebraniu kilku ziarnek takiej manny ludzie ubodzy stawali się majętnymi. To znów widział braciszków, jak pieczołowicie i starannie podtrzymują ogień w żelaznych koszach umieszczonych na słupach, pozostawionych przez Rzymian, wskazując drogę okrętom na niebezpiecznych, pełnych mielizn i prądów wodach. Opiekunem tych dobrych mnichów zrzeszonych już w GUILD OF TRINITY (Bractwo Trójcy) miał być arcybiskup Canterbury Stephen Langton żyjący na przełomie dwunastego i trzynastego wieku. Wizje te jednak zatarły silniejsze obrazy walk króla Alfreda Wielkiego z nie ochrzczonymi Normanami i Dunami. Do walk tych miał król Alfred zjednoczyć marynarzy w potężną instytucję i obsadzić nimi statki zbudowane według swego projektu. Marynarze ci pomagali królowi bić i chrzcić nieprzyjaciół. Niektórzy chcą już w tej instytucji widzieć kolebkę nie tylko Trinity House, lecz marynarki angielskiej. Pierwszą jednak datą historyczną bractwa jest dzień 20 maja 1514 roku, w którym to dniu aktem w Westminster król Henryk VIII zatwierdził jako siedzibę bractwa Deptford i tytuł jej pierwszego mistrza: MASTER OF GUILD OF HOLY TRINITY. Został nim Sir Thomas Spert, kapitan okrętów „Mary Rose” i „Henry Grace á Dieu”; miał się też znać dobrze na budowie okrętów. Henryk VIII, pomimo że w wojnie z papieżem o swe żony rozwiązał klasztory i skonfiskował ich dobra, pozostawił bractwu jego religijną nazwę GUILD OF HOLY TRINITY (Bractwo Świętej Trójcy), nadając mu jednocześnie prawa kształcenia pilotów, nadawania dyplomów kapitanów, utrzymywania znaków nawigacyjnych i latarń morskich. Dziewięcioletni następca Henryka VIII, jego syn Edward VI, ulegając doradcom zmienił nazwę pierwotną bractwa na TRINITY HOUSE. Nie zahamowało to działalności i pracy bractwa; w siedemdziesiąt lat od nadania im praw przez Henryka VIII potrafili w ciężkiej dla Anglii potrzebie obsadzić swymi ludźmi trzydzieści dwa statki i, wspólnie z szalejącym sztormem, przyczynić się do walnego zwycięstwa nad Niezwyciężoną Armadą Hiszpańską w roku 1588. Rozentuzjazmowana tym zwycięstwem Królowa Dziewica, przyznała bractwu prawo za60 opatrywania w balast żaglowców wychodzących bez ładunku z Tamizy. Otrzymane z tego dochody miały być przeznaczone na pomoc dla starych lub niezdolnych już do służby marynarzy. Ten wspaniały rozwój TRINITY HOUSE został zahamowany przez Cromwella. Rozgniewany na bractwo za to, że nie chciało mu dać kapitanów na okręty, którymi zamierzał przeprowadzić blokadę Irlandii (1649), odebrał mu wszystkie nadane dotychczas przywileje. Na szczęście dla bractwa restauracja monarchii w osobie Karola II przywróciła mu nie tylko dawne przywileje, lecz powierzyła jego pieczy jeszcze więcej spraw morskich. W tym okresie na czele bractwa stał MASTER, czterech WARDENS (strażników), ośmiu ASSISTANTS (asystentów) i osiemnastu ELDER BRETHREN (starszych braciszków). Bractwo otrzymało wyłączne prawo ustawiania świateł i znaków nawigacyjnych. Dotychczas prawo to posiadali rozmaici ludzie, troszczący się wyłącznie o pilne pobieranie opłat za korzystanie z ich świateł, nie dbając zupełnie o same światła, które były ledwie widoczne. Towarzystwo zajmowało się kształceniem pilotów, kapitanów, nawigatorów na okręty hydrograficzne, posiadało najbardziej wykwalifikowanych inżynierów morskich, projektujących i budujących porty, nabrzeża, okręty, stocznie oraz magazyny zaopatrzeniowe. Sprawowało kontrolę nad stanem okrętów, nie zaniedbując jednocześnie bardzo wydatnej opieki nad chorymi i starymi marynarzami. Potrafiło wpłynąć na zarząd Wschodnioindyjskiej Kompanii Okrętowej, aby płacił renty inwalidzkie i wdowie marynarzom swej kompanii. W roku 1680 TRINITY HOUSE zbudowało pierwszą latarnię morsską na wyspie Scilly. W roku 1797, podczas buntu marynarzy na okrętach wojennych zakotwiczonych w pobliżu Norę przy ujściu Tamizy, potrafiło obronić Londyn przed napadem zbuntowanych, zdejmując szybko wszystkie znaki nawigacyjne na Tamizie. Jak wynikało z czytanej przez kapitana kroniki TRINITY HOUSE, bractwo chlubiło się najwięcej swą siłą moralną, która potrafiła oprzeć się strasznej korupcji szalejącej w Anglii w siedemnastym wieku. Pobory braciszków były symboliczne, kara pieniężna za przewinienie trzykrotnie większa niż roczne pobory. Za drugie wykroczenie usuwano z bractwa. Wszystko wynagradzał zaszczyt należenia do TRINITY HOUSE. W tym samym roku 1797, gdy zuchwali piraci Algierii dotarli do Kanału Angielskiego, braciszkowie wystawili przeciwko nim dziesięć okrętów, które przywołały ich do porządku. Do dawniejszych obowiązków dołączyła się konieczność opieki nad głębokościami Tamizy, w miarę jak statki miały coraz większe zanurzenie. W okresie planowanej inwazji na Anglię przez Napoleona bractwo obsadziło swymi ludźmi wszystkie bezczynnie stojące okręty wojenne i utworzyło gotową do walki flotę pod dowództwem starszych braciszków. Z biegiem lat do jednego z największych zaszczytów w Anglii należało zostanie MASTER OF TRINITY HOUSE. W roku 1837 został nim wybrany książę Wellington, słynny zwycięzca spod Waterloo; godność tę piastował aż do swej M  śmierci. Po nim zajmował to stanowisko książę Edynburga, drugi syn królowej Wiktorii, a po księciu Edynburga — książę Walii, który wstąpił na tron jako Edward VII i zawsze był niesłychanie dumny z tego, że został wybrany na starszego braciszka TRINITY HOUSE. Czytającemu to kapitanowi zimny pot zrosił czoło w chwili, gdy zdał sobie sprawę, w jakiej uroczystości jutro będzie brał udział i z kim. Kiedy zaś przeczytał, iż obecnie panujący w Anglii król Jerzy V nosił tytuł MASTER OF TRINITY HOUSE do momentu swego wstąpienia na tron, wstał z wrażenia i przeszedł się po kabinie. Po chwili czytał i tłumaczył sobie dalej. Obecny MASTER OF TRINITY HOUSE, Duke of Connaught — „wujaszek obecnego króla” przemknęło przez głowę przerażonego kapitana — dwanaście lat piastował przedtem godność starszego braciszka. Król Jerzy V po wstąpieniu na tron nadał jeszcze większe przywileje starszym braciszkom, przyznając im tytuł KAPITANA i prawo zajmowania podczas wszystkich uroczystości miejsca tuż po kapitanie Royal Navy (Marynarki Wojennej). Jak wynikało z tego, co czytał, tytuł w marynarce handlowej był tytułem czysto kurtuazyjnym. Obecny MASTER OF TRINITY HOUSE nie pobiera pensji — jego zastępca DEPUTY MASTER otrzymuje dziesięć funtów rocznie. Pomaga mu dziewięciu starszych braciszków, wybieranych z grona młodszych, których jest około trzystu. I oto jeden z nich był tym pilotem, którego pogrzeb jutro ma się odbyć. Każdy młodszy braciszek musiał być kapitanem marynarki handlowej lub co najmniej mieć rangę LIEUTENANT COMMANDER w Royal Navy. Oprócz zwykłych starszych braciszków są STARSI BRACISZKOWIE HONOROWI, którzy zajmują najwyższe stanowiska państwowe. Starszym braciszikiem jest Prime Minister (premier) — jest nim również PIERWSZY LORD ADMIRALICJI. Kapitan chusteczką otarł pot z czoła i czytał dalej. W każdej dziedzinie życia w Anglii mającej styczność z morzem, w której konieczne jest najgłębsze zrozumienie spraw morskich, oparte o wiedzę połączoną z długoletnim doświadczeniem, wszędzie najbardziej ważki, a nawet decydujący głos mają braciszkowie TRINITY HOUSE. W charakterze Nautical Assessors (nawigacyjnych doradców) służą swym doświadczeniem w Izbie Lordów lub Admiralicji, w Sądzie Najwyższym, w szkolnictwie morskim, w budownictwie okrętowym i w każdej innej dziedzinie mającej związek z morzem. Kapitan przestał czytać, wstał i wyszedł z kabiny, by ochłonąć z wrażenia. Dzień jutrzejszy wydał mu się najbardziej trudny do przeżycia. Składanie kondolencji wdowie w obecności MISTRZA TRINITY HOUSE, a może i samego króla, w obecności starszych i młodszych braciszków, wydawało mu się ponad siły. Po krótkiej przechadzce po pokładzie wrócił do kabiny i przygotował możliwie najkrótszą mowę kondolencyjną. Rozbierając się do 62 snu powtarzał ją zupełnie tak samo, jak za lat dziecinnych powtarzał wierszyk zadany na jutro do szkoły. Ułożył się w koi i ze słowami kondolencji na ustach, ze smutnym wyrazem twarzy zasnął bardzo zmartwiony. * Następnego dnia, przy pomocy czarnych limuzyn i agenta, kapitan z trzema przedstawicielami załogi znalazł się na placu ceremonii. Po raz pierwszy zobaczył paradne mundury starszych braciszków TRINITY HOUSE. Przepychem i dostojeństwem przewyższały wszystkie dotychczas przez niego widziane. Wydało się naraz kapitanowi, że ma przed sobą zebranych dawnych mistrzów bractwa. Przeraził się. Przypomniał mu się gabinet okropności Madame Tussaud, nad którym widniał napis: TYLKO DLA LUDZI O SILNYCH NERWACH. Wdowa w czerni stała w otoczeniu tak wspaniałym, że kapitan nie miał już wątpliwości, że ma przed sobą zbiórkę królów, którzy kiedyś byli mistrzami TRINITY HOUSE. Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, na dany znak, kapitan zaczął zbliżać się do wdowy. Szedł, jak mu się wydawało, majestatycznie, na czele trzech reprezentantów załogi: marynarzy, palaczy i stewardów. Idąc, powtarzał sobie w myśli przemówienie kondolencyjne i formułę przedstawienia reprezentacji: marynarzy — SAILORS, palaczy — FIREMEN, stewardów — STEWARDS. Stanął wreszcie u kresu wędrówki, przed wyniosłą postacią w czerni. Wygłosił na pamięć wykutą formułę kondolencyjną, potem odstąpił pół kroku, odsłaniając trzech delegatów i wskazując wytwornym ruchem lewej ręki każdego z osobna, mówił jak można najgłośniej i najdobitniej: — Dys is reprezentatif of SAILORS. Ten jest przedstawicielem marynarzy. Dys is reprezentatif of FAJERMAN. Ten jest przedstawicielem palaczy. And dys is reprezentatif of STOWAWAYS. A ten jest przedstawicielem pasażerów na gapę. Zaledwie wymówił to ostatnie słowo, zobaczył, że twarz wdowy przybiera coraz weselszy wyraz. Podobny uśmiech zauważył na twarzach „wszystkich królów”. Uśmiech ten w niczym nie przypominał angielskiego KEEP SMILING (zdobądź się na uśmiech w trudnej chwili). Kapitan wyraźnie widział, że była to z trudem hamowana wesołość. Naraz uprzytomnił sobie, że zamiast powiedzieć: „Representative of STEW ARDS”, powiedział: „Representative of STOWAWAYS”. Był to niechybnie pierwszy wypadek w Anglii, że na oficjalnej uroczystości pogrzebowej jednego ze „strażników czystości przepisów morskich”, za jakich się uważają braciszkowie TRINITY HOUSE 63  i w obecności innych braciszków piastujących najwyższe stanowiska państwowe — zaproszony na tę uroczystość kapitan obcego statku przedstawił im oficjalnie reprezentanta wszystkich pasażerów na gapę, których przywiózł do Anglii. Podczas gdy wdowa z „królami” walczyła z ogarniającą ich wesołością, trzej reprezentanci załogi zauważyli na piersi kapitana nową baretkę WIELKIEGO ORDERU „UŚMIECHNIJ SIĘ” — PIERWSZEJ KLASY. TRZY LISTY PRISON MUNCIPAL GENT Gandawa, 1. 7. br. Szanowna Pani (a chciałbym zacząć od: Miła Pani Kasieńko)! Siedzę w więzieniu. Czas mi się dłuży. Za kratami wąska smuga nieba. Udało mi się dostać więzienny blankiet papieru pocztowego i usiłuję na nim napisać kilka słów do Pani. Wybaczy Pani, że piszę do Niej z więzienia na więziennym papierze. Nieprzyjemna sprawa. Opór policji z finką w ręku. Obawiam się, że może Pani nie wie, co to „finka”? Po prostu nóż z Finlandii, coś w rodzaju małego sztyletu ładnie wygiętego. Rękojeść z drzewa, jak mi się zdaje, z karłowatej brzozy. Podobno Finowie, rozstrzygając pomiędzy sobą sprawy honorowe, umawiają się, ile centymetrów ostrza tego noża mają prawo zatopić w swych ciałach. Im dłuższa część ostrza może być wbita w przeciwnika, tym bardziej godny szacunku jest pojedynek. Nie biorę odpowiedzialności za prawdziwość tej informacji, ale bardzo pasuje do posiadanej przez każdego z nas finki. Myślę, że w Gandawie nie znają się na tym zupełnie. Siedzę i czekam na rozprawę rozmyślając, jakiej kary żądać będzie oskarżyciel — lata siedzenia czy tylko grzywna? Przepraszam, że tak bezładnie przeskakuję z tematu na temat. Niebo za kratami wcale nie jest niebieskie. Jest deszczowo. Te smugi deszczu przypominają mi dzień, a raczej wieczór, w którym Panią poznałem. Pani zapewne nie pamięta. Staliśmy w Kopenhadze. Nasz transatlantyk był przycumowany do nabrzeża. Tego wieczoru byłem oficerem służbowym. Nawet nie padało — ale lało. Gdy obchodziłem wieczorem statek, koło baru na rufie zatrzymał mnie poseł Moczulski, prosząc bym zechciał chociaż przez pół godziny zabawić jego sześć „córeczek”, które nudzą się bardzo w barze. — Właśnie wychodziliśmy do „Tivoli” i deszcz, deszcz, jaki chyba tylko Noe oglądał, zatrzymał mnie z córkami na statku — tłumaczył mi poseł. S — Krążownik spod Somosłerry 65  Weszliśmy do baru. Córki nie były podobne ani do siebie nawzajem, ani do ojca, ale pomysł był dobry. — Moczulskie: Kasia, Nelli, Lucynka, Zosia, Irenka i Janka — jednym tchem powiedział wówczas szczęśliwy „ojciec”. Co do imion córek — to też nie bardzo byłem pewny, czy je wszystkie bezbłędnie zapamiętał. Poseł tłumaczył, że trudno mu dać samemu radę z sześcioma córkami. Zanim je zebrał — deszcz uwięził wszystkie z nim razem w tym barze. Ojciec-poseł był z Pani najdumniejszy. „Najmłodsza, ale najwyższa, ma prześliczny uśmiech. Kasieńka mi się najlepiej udała.” Tak kolejno przedstawiał swe córki, wymieniając wyłącznie zalety każdej, które można było natychmiast sprawdzić. Byłem oszołomiony, ale nie na tyle, by nie rozumieć, że jestem dla Pań egzotycznym stworzeniem przyprowadzonym przez dobrego ojca dla rozrywki, nieznanym gatunkiem — coś pośredniego pomiędzy chłopcem okrętowym a wilkiem morskim. Wszystko co mówiłem, było dla Pań nowością. „Bawienie” nie natrafiało na specjalne trudności, należało mówić to, czego Panie tak na co dzień i wszędzie nie słyszą. Bawiło Panie to, że podobnie jak Pań z ojcem jest siedem osób, tak nas z kapitanem jest również siedmiu nawigatorów: kapitan i sześciu oficerów pokładowych, że nosimy na rękawach kotwicę i nadzieję w sercu, a pierwsi nasi absolwenci nawigatorzy żyli tylko tą nadzieją, że zostaną oficerami na nie istniejącym w naszej flocie statku. Śpiewali wówczas: „Ja biedny marynarz nie mam nic swojego — prócz paru kotwiczek i znaczka złotego”. Wprawiłem Panie w zachwyt mówiąc, że kapitan właściwie na tym statku jest zupełnie niepotrzebny, ponieważ my za niego wszystko wykonujemy. On tylko rozkazuje, mówiąc głośno to, czego każdy z nas nauczył się już w Szkole Morskiej na pamięć, a wszyscy moi koledzy na statku, których Panie poznają, oświadczą, że to co każdy z nich w tej chwili na statku robi, jest najważniejsze i że kapitan na pewno tego nie potrafi zrobić tak, jak ONI to wykonują. Gdy znajomość moja z ojcem Pań doszła do korkociągu, wprawiłem ojca-posła w zachwyt, zdradzając że korkociąg na statku nazywa się lunetą, ponieważ służy do przybliżania i rozjaśnia horyzonty. Ojciec mówił, że Pani pisuje artykuły do „Bluszczu”, że studiowała Pani we Francji i w Niemczech. W miarę tego opowiadania bliskość Pani stawała się coraz dalsza. Podziwiałem Pani dwa duże warkocze i dwa rzędy prześlicznych zębów i w ogóle wszystkiego po dwa. Czy po dwie? Nie wiem, jak będzie prawidłowo. Ale wszystko bardzo ładne. Wieczór ten wspólnie określiliśmy jako najweselszy ze wszystkich znanych nam dotychczas na statku. Tak twierdził nawet ojciec-poseł. 66 A deszcz — jako najmilszy ze wszystkich deszczów, jakie nas w barze kiedykolwiek osadziły. Przypomina sobie Pani ten przeskok morzem bez brzegów od Skagen do fiordów i tego pasażera, który podczas tego przeskoku otrzymał depeszę z wiadomością, że przy wejściu do fiordów ma się przesiąść na motorówkę, by się dostać jak najszybciej na ląd. Pasażer ten miał na sobie długi płaszcz z tak zwanej, modnej wówczas, słoniowej skóry. Musiał zejść po sztormtrapie, bo motorówka nagliła i nie mogliśmy postawić normalnego trapu. Żeby zabezpieczyć pasażera przed spadnięciem do wody podczas schodzenia do motorówki, oficer przepasał go liną, którą trzymał jeden ze sterników. Dla wszystkich turystów było to czymś bardzo ciekawym i każdy chciał widzieć, jak temu pasażerowi uda się podróż po drabince zrobionej z dwóch lin i umieszczonych pomiędzy nimi deseczek stanowiących szczeble. Jakiś pan z radia stanął wówczas na burcie w pobliżu niego i bardzo głośno relacjonował wszystkim, co się dzieje z bohaterem chwili. — Proszę państwa — mówił — facet wyraźnie zbladł. Boi się okrutnie. Teraz oficer omotał go sznurem. Marynarz wyrzucił przed nim cały szereg klawiszy na sznurku, po których ten nieszczęśnik będzie musiał schodzić, raczej udawać tylko, że schodzi. Nie mam wątpliwości, że będzie to z jego strony tylko udawanie, bo ze strachu jest żółtozielony. Po prostu jest to wspaniały typ kameleona w ludzkiej postaci. Proszę państwa, podchodzi teraz do burty. Usiłuje dać mi znak ręką, bym nie mówił, jak bardzo się boi. No, facet jest nieprzytomny ze strachu, bo spojrzał właśnie w dół, ma pod sobą chyba kilkanaście metrów pionowej ściany wprost do wody. Jest rzeczywiście bardzo wysoko, i jeszcze te klawisze, które leżą na burcie i które będzie musiał liczyć swymi stopami. Teraz, proszę państwa, zacisnął kurczowo palce na klawiszu na burcie i nie daje się namówić, by go puścić. No, przy pomocy oficera puścił ten klawisz i teraz maszeruje po następnych. No, tak jak już zapowiedziałem, na oślep przebiera po nich stopami, uderzając kilka razy po tym samym klawiszu. Właściwie zmienił się w bezwładne ciało z wolna opuszczane na tym sznurze przez marynarza na dół. Macha rękami i nogami. Ruchy są zupełnie bezładne, powiedziałbym nieprzytomne. Twarzy jego nie widzę^ więc nie mogę podać państwu tego na pewno bardzo ciekawego jej wyrazu. Oficer kazał go prędzej opuścić, by skrócić jego męki. No, już jest w motorówce. Jest to właściwie galaretowata masa drżąca ze strachu, który zmienił się podczas tej podróży w przyzwyczajenie. Wciągnięto go do budy w motorówce. No, niestety, proszę państwa, na tym kończę mój komunikat. Pamiętam, jak ojciec z sześcioma córkami, podobnie jak i całe towarzystwo, ubawił się tą przygodną audycją. Pasażer ten, jak się dowiedziałem, nie cieszył się sympatią na statku. Udawał turystę, by «• 67  za tanie pieniądze dostać się do Norwegii wyłącznie w sprawach handlowych. A potem — niezapomniana już nigdy podróż fiordami do Nordkappu. Obawiam się, że nudzę Panią tymi wspomnieniami, ale gdy człowiek siedzi sam w więzieniu, czekając na sprawę i nie ma do kogo ust otworzyć, to nie można się dziwić, że przychodzą mu na myśl chwile najmilsze i najweselsze. Gdy za kręgiem polarnym „NASZE MOCZULSKIE” leżały na kształt kokonów, spowite w koce na leżakach, myśleliśmy o Nich jak o najmilszej hodowli jedwabników i wynajdywaliśmy setki powodów, by przyjść i zobaczyć w Ich oczach odbite śnieżne szczyty lodowców iskrzące się w słońcu. Zachwycona wówczas tymi widokami powiedziała Pani, że może powtórzyć słowa małego Francuza, kilkuletniego malca, który wprawił Panią w zdumienie swym powiedzeniem. Malec leżał jak nowo narodzony w łódce unoszonej słabym prądem rzeczki, wśród kwiatów wodnych i kwiatami okrytych brzegów. Wchłaniał w siebie promienie słońca, barwy kwiatów i zwiastował Pani wielką nowinę: „C’est la vie”. A pamięta Pani podczas postoju na kotwicy w jednym z fiordów, na dalekiej już północy oglądane na tle lodowca reny? Zrobiła Pani wówczas zdjęcie Lapończyka z renem. Posiadam to zdjęcie z opisem na odwrocie rozmowy podróżnika Anglika z bogatymi właścicielami stad renów. Na pytanie Lapończyków podróżnik ten nie bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć, by nie umniejszyć w ich oczach majestatu jego królewskiej mości króla Anglii. Pytanie brzmiało: „Gdzie król angielski przechowuje stada swych renów, gdy wyrusza na wojnę?” A potem drugie przejście „Polonii” przez krąg polarny i ojciec Pani biorący udział w uroczystościach z tym związanych jako Neptun. Pamiętam jego monolog sławiący kapitana, pod którego dowództwem pierwszy polski statek już po raz drugi obchodzi tę uroczystość. Byliśmy bardzo dumni z tego przemówienia, ponieważ trochę tej sławy kapnęło i na nas, bez których przecież kapitan sam niczego nie dokazał. Pieczołowicie przechowuję gazetę okrętową z tej uroczystości z wierszami ojca-posła. Były to najjaśniejsze dnie, podczas których przez całą dobę można było oglądać w oczach córek — słońce. Pomarańczowe słońce najładniej odbijało się w Pani oczach. Za kratami niebo jest szare. Nie widać dzisiaj jego blasku, a Pani jest tak daleko. Powrót z Nordkappu na fiordy. Znów za każdym zakrętem zaklęte postacie mnichów lub rycerzy wiekami rzeźbione w skałach przez lodowce, aż naraz znikło to wszystko i nadszedł ostatni wieczór. Bal kapitański. 68 Siedzieliśmy w nocy na pokładzie nad tym samym barem rufowym, w którym poznałem Panią. Tańczono na rufowym pokładzie oświetlonym lampionami. Woleliśmy wszyscy rozmawiać. Tańczyć nam oficerom na statku nie było wolno. Mieliśmy sobie zawsze tyle do powiedzenia. Słychać było orkiestrę, słychać było słowa piosenki: „Chłopcy czarni tak jak ja...” Przed nami znalazła się para szukająca ciemności i odosobnienia, by zwierzyć sobie najbardziej niepotrzebujące świadków słowa. Siedzieliśmy rzędem, naprzeciw nas stały dwa puste leżaki, które można było dostrzec nawet w ciemności nad białym pokładem. Para opadła na nie. Zamilkliśmy. Gdy po wyznaniach posypały się pocałunki, zrobiło się nam trochę nieprzyjemnie i mieliśmy już zamiar chrząknięciem zahamować ciąg dalszy, gdy bardziej przytomna od niego ona dojrzała nas w ciemności. Skoczyła, porywając go za sobą. Wówczas Nelli wpadła na wspaniały pomysł, by przywiązać do siedzenia leżaków baloniki będące atrakcją tego wieczoru. Zaledwie zdążyliśmy myśl w czyn zamienić, a już nowa para zjawiła się przed nami. Szczęśliwiec, z nią na rękach, opadł na przygotowany balonik, który eksplodował — zabijając najżarliwsze myśli. „Psia-krew” — zaklął nieszczęśliwiec. „Szczęście” wyrwało mu się z rąk. Gonił je tak, jak gdyby pędził za swym własnym cieniem. To było coś. Płakaliśmy i chcieliśmy wszyscy całować Nelli za genialny pomysł. Ludzie w pewnych okolicznościach są do siebie bliźniaczo podobni. I tak aż do świtu, przed nami siadała para za parą. Trzymaliśmy się wszyscy razem za ręce, by sobie dodać sił i nie zdradzić swej obecności śmiechem. Trzeba było jednak się rozstać. Wśród tysięcy, które odbyły z nami podróże, nikt nam tak nie przypadł do serca, jak właśnie sześć córek z Kasią na czele. Proszę się nie dziwić, że właśnie w więzieniu przypominam sobie chwile spędzone z Panią jako coś najbardziej radosnego w tym mrocznym oczekiwaniu na sprawę. Ponieważ wszystkie Panie zostawiły nam swoje adresy, nie wątpię, że moi koledzy, podobnie jak i ja, piszą do Pani. Jeszcze raz przepraszam za więzienny papier, ale innego tutaj nie ma. Łączę wyrazy szacunku i wdzięczności za tyle miłych chwil spędzonych w Pani towarzystwie podczas wycieczki na Nordkapp. K. 	B. P.S. Gdyby Pani zechciała napisać do mnie, proszę adresować na s.s. „Polonia” Gdynia. Szanowny Panie! Warszawa, 13. 7. br. List Pana wstrząsnął mną do głębi. Rozumiem, czym to jest dla Pana z przestworzy oceanu znaleźć się w więzieniu. Straszne. 69  Wierzę, że nie powodowało Panem zło, ale najważniejsze, by się Pan nie załamał nawet w wypadku najbardziej surowego wyroku. Jeśli listy moje będą mogły przynieść Panu ulgę w tym odosobnieniu, będę do Pana pisała tak często, jak to będzie możliwe. Wdzięczna jestem Panu za to, że w tak ciężkiej dla Niego chwili pamiętał Pan o mnie, przygodnej znajomej, których tysiące przewijają się przez pokłady niezapomnianej dla mnie „Polonii”. Pamiętam, jak wszystkie błogosławiłyśmy ten deszcz, dzięki któremu miałyśmy możność poznać wszystkich Panów bardziej bezpośrednio, a nie tak z daleka przechodzących z mostku do mesy lub na szalupach podczas przewożenia nas na ląd. Szczególnie wówczas Panowie stawali się dla nas bardzo dalecy. W tej chwili jestem przybita tym, co się stało. Nie znam szczegółów. Po zobaczeniu oceanu wydaje mi się, że Panowie, przebywając na nim stale, nie mieszczą się w ciasnych ramach codziennego życia portowego i że to musiało doprowadzić do nieporozumienia. Proszę, jeśli to będzie możliwe, napisać, co się z Panem dzieje. Będę się starała w imieniu nas wszystkich wywdzięczyć się Panu za tyle wesołych opowiadań i wiadomości 0 fiordach, ludziach, ich życiu, a nade wszystko za tyle humoru, którego Panowie nam nie skąpili, a którego nam wszyscy inni bardzo zazdrościli. Listem swym przypomniał mi Pan tak żywo całą podróż, że wydaje mi się, że to wszystko miało miejsce nie wczoraj, lecz przed chwilą. Jeszcze raz pragnę zapewnić Pana o swej wielkiej dla Niego życzliwości i nic nie potrafi mi ani na chwilę zaćmić uroku całej podróży. Proszę, by się Pan nie poddawał smutkowi i rezygnacji. Życzliwa Kasia Nowy Jork, 31. 7. br. Miła Pani Kasieńko! Otrzymany od Pani list z dnia 13. 7. br., podpisany „Kasia”, ośmielił mnie do rozpoczęcia w ten sposób mego listu. Przykro mi, że stałem się przyczyną miłego dla mnie Pani smutku 1 niepokoju, a wszystko to z tego powodu, że jeszcze jako tako potrafię porozumieć się w języku francuskim. Staliśmy z nową wycieczką turystyczną w Gandawie, ale niestety już bez sześciu uroczych córek i ich miłego ojca. Miałem dzień wolny od służby i naturalnie wybór padł na mnie, akurat gdy projektowałem sobie wypad do Brukseli i wszystko już miałem umówione z kierownikiem wycieczki, który zarezerwował dla mnie jeszcze miejsce w autokarze. Byłem „nieutulony w żalu”, że właśnie mnie przy70  padła ta cała sprawa. Gdybym nie znał tego języka, tobym sobie pojechał na wycieczkę. W programie były dwie galerie obrazów i cała Bruksela. Pomimo że już w niej byłem, tym bardziej chciałem ją jeszcze raz zobaczyć i odświeżyć wspomnienia. Sądzę, że rozumie mnie Pani, iż miałem prawo być rozżalony. W tym stanie trafiłem do jednego z najstarszych i najbardziej słynnych więzień na świecie. Słynne jest ze swych studiów nad wyznaczaniem kary więźniom w sposób indywidualny. Głowiłem się tylko nad tym, czy żeby ulżyć, czy dokuczyć, czy też żeby wyleczyć z przestępczości. I znów Panią nudzę tymi więziennymi sprawami, w które — jak Pani widzi — trafiłem wbrew swym zamiarom. W momencie gdy już ubrany wybierałem się na wycieczkę, zostałem wezwany do kapitana. Kapitan, jak zwykle przez swe zaciśnięte zęby, przypomniał, że dostatecznie znam język francuski i w jego zastępstwie pójdę na rozprawę do więzienia, gdzie zatrzymano do czasu rozprawy naszego pomocnika kucharza. Leonek z nożem fińskim w ręku stawił opór policji w nocnym lokalu, do którego zaprowadzili go przygodni znajomi. Pomimo że wysłanie mnie tam było widomą oznaką troski kapitana o załogę, wcale to nie zmniejszyło mego rozgoryczenia z powodu zmarnowanego dnia wolnego. Rozprawa zamiast odbyć się o godzinie ósmej, rozpoczęła się o drugiej po południu. Czekałem na nią w poczekalni koło sali sądowej, nudząc się niemiłosiernie. Gdy straciłem cierpliwość, poprosiłem o papier — chciałem napisać list do Pani. Papier ten był zaopatrzony w ten fatalny nadruk: Więzienie Municypalne Gent. Za kratami było niebo nad mknącymi na wycieczkę autokarami do Brukseli. Przypomniały mi się fiordy i Pani, i zacząłem wówczas rozżalony pisać wszystko „od serca” i sprawiłem Pani smutek, za który Panią bardzo przepraszam, ale który jest dla mnie bardzo miły i dzięki któremu wcale nie żałuję, że nie pojechałem do Brukseli. Rozprawa trwała bardzo krótko. Jak wynikało z zeznań świadków i policji, chłopca zamroczyło i, słusznie czy niesłusznie, wyobraził sobie, że chcą go obrabować. Gdy go zaczęto familiarnie obejmować, bojąc się podstępu zajął strategiczne miejsce przy barze. Skąd, mając w ręku finkę a pod ręką kilkadziesiąt butelek, mógł utrzymać całe towarzystwo w szachu z dala od siebie. Towarzystwo się ulotniło. Właściciel wezwał policję. Leonek wytłumaczył na migi, że podda się tylko dwom policjantom, bo — jak wyjaśnił na sali sądowej — myślał, że ten jeden jest przebrany. Zapłacił wyjątkowo śmiesznie mała karę, według motywów wyroku, miała go ona ustrzec na przyszłość przed zbyt lekkomyślnym zawieraniem znajomości — sam lokal również nie cieszył się zbyt dobrą opinią. Zapłaciłem za Leonka żądaną sumę i zabrałem go na statek. 71  Po tej wycieczce trafiliśmy na nasz zwykły rejs do Nowego Jorku. List wysłany z więzienia widocznie bardzo długo wędrował do Pani i Jej miła odpowiedź przyszła, gdy podnosiliśmy trap i zrzucaliśmy ostatnie cumy wychodząc do Nowego Jorku. List Pani jest dla mnie bardzo miłym dowodem Jej pamięci, za którą serdecznie dziękuję, łącząc wyrazy szacunku z prośbą o przebaczenie za sprawiony smutek. PASAŻER I.K.C Nu, wie co? A. Nu, widać już SALEM ALEIKUM?... — oficer wachtowy posłyszał za sobą głos kapitana na mostku w chwili, gdy się przyglądał mglistym jeszcze zarysom wyspy SALAMIS, która odkryła się w lewo od kursu transatlantyka „Kościuszko” idącego do Pireusu. Kapitan był niesłychanie dumny ze swego konceptu nazywania tej wyspy arabskim pozdrowieniem „POKÓJ Z TOBĄ” i od paru lat nie darował ani jednej okazji, by nie powiedzieć tego głośno oficerom na mostku w chwili zbliżania się statku do wyspy. Nie było wątpliwości, że źródłosłów nazwy wyspy i arabskiego pozdrowienia był ten sam, tylko znacznie wcześniej od kapitana odkrył to Parandowski, pisząc: „Nazwa wyspy brzmi jak powitanie”. Kapitan z jednakowym zadowoleniem powtarzał to SALEM ALEIKUM, poprzedzając je nieodłącznym „Nu, wie co? A.” Odkrycia tego dokonał w kilka miesięcy po swym przybyciu na tak zwaną linię palestyńską, obsługiwaną początkowo przez nasz największy transatlantyk „Polonię”, na którym był najpierw starszym oficerem, a potem kapitanem. Po jakimś czasie przyszedł z pomocą „Polonii” drugi nasz transatlantyk „Kościuszko” i oba te statki na przemian co tydzień od wielu miesięcy zjawiały się w Pireusie podczas swego dwutygodniowego rejsu — rozpoczynającego się i kończącego w Konstancy — utrzymując regularną komunikację pomiędzy Istambułem, Jaffą, Haifą, Aleksandrią i Pireusem, do którego właśnie zbliżał się „Kościuszko”. Na sześć rumbów w prawo od kursu widoczna już była stacja pilotowa, za nią pyłem okryte olbrzymie agawy, w których na próżno chciano by się doszukać zieleni. Podobnie było z „wieczną zielenią” wysp Cyklad i Dodekanezu, opisywaną przez starożytnych historyków, a latem w roku 1936 zieleń ta była jeszcze bardziej płowa niż w latach poprzednich. „Kościuszko” zatrzymał się przed stacją pilotową. Po sztormtrapie wdrapał się na pokład pilot. Od wejścia do portu aż do miejsca, gdzie należało rzucić kotwicę, był szmat drogi. Duże statki pasażerskie przebywały ją w takt marszów wojskowych granych przez rozgłośnię okrętową, z załogami po73  kładowymi na stacjach manewrowych na dziobie i na rufie. Po dojściu do wyznaczonego miejsca rzucano kotwicę, po czym statek posuwał się wolno wstecz i z rufy podawał liny na nabrzeże. Do komunikacji z lądem służył ponton sięgający od lądu do trapu na rufie. W ten sposób pozostawiano dojście z obu stron statku do port bunkrowych, specjalnych otworów w burcie, przez które ładowano węgiel podwożony przez barki. Oba transatlantyki zaopatrywały się w bunkier w Pireusie. Piękna pogoda i miłe dźwięki znajomych marszów nie zapowiadały wcale czegoś dla „Kościuszki” nowego lub nieoczekiwanego. Z równowagi wytrącił kapitana i oficerów pilot, który oznajmił niespodziewanie, że statek nie stanie w tym samym miejscu, w jakim stawał od miesięcy, lecz w innym, po przeciwnej stronie basenu. Z mostku zawiadomiono przez telefon o tej niesłychanej, rozum mącącej wieści starszego oficera na dziobie i „drugiego” na rufie: „Staniemy nie w dotychczasowym miejscu, lecz po przeciwnej stronie basenu”. Była to rewolucja. Pilot doskonale zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie wywołało jego oświadczenie. Gdy kapitan spytał go o przyczynę takiej decyzji kapitanatu portu, pilot odpowiedział, że kapitan musiał sam się spodziewać czegoś podobnego, mając na pokładzie takiego pasażera. — Jakiego pasażera? — zdziwił się kapitan. Pilot uśmiechnął się i wyraził uznanie kapitanowi za taką dyskrecję, dodając iż przyczynę zmiany miejsca kapitan sam wkrótce uzna za najbardziej słuszną. Trzeci oficer, pełniący podczas stacji manewrowych służbę na mostku, nie ustąpił tak łatwo i spytał pilota, kogo miał na myśli, mówiąc „TAKIEGO PASAŻERA”. Stary pilot dał grzecznie do zrozumienia „trzeciemu”, że nie chce, by ten uważał go za człowieka niespełna rozumu. Nowe miejsce może być stokroć lepsze od starego, ale w pierwszej chwili nigdy nie wzbudzi na statku entuzjazmu. Skoro od wielu miesięcy, co dwa tygodnie, statek cumowano w jednym miejscu, cała załoga uważała już to miejsce za swoje własne. Jedno odmienne miejsce cumowania zmieniało każdemu ułożony rozkład związany z wyjściem na ląd z wizytami, zakupami i rozrywkami. Cumowanie w nowym miejscu przeszło w głuchym milczeniu. Widać było zdumienie nawet na twarzach załogi hotelowej, gdy dobrze znajome nabrzeże zostało hen z prawej burty, a „Kościuszko” wciąż jeszcze szedł naprzód. Najbardziej niezadowolony wydawał się kapitan: — Nu, wie co? A. Nu, dam ja intendentu, że mnie znów nie powiedział, że jedzi jakiś poważny pasażer, tak jak wówczas nie powiedział o tym, co śpiewał. 74 Kapitan miał na myśli znanego piosenkarza, który odbył z nami podróż do Palestyny. Tego dnia gdy piosenkarz wszedł na statek, rozgłośnia okrętowa co jakiś czas nadawała nagraną przez niego piosenkę: Już taki jestem zimny drań I dobrze mi z tym bez dwóch zdań... Kapitan, słysząc tę piosenkę kilka razy od rana, kiedy zagrano ją znów przy obiedzie, zdenerwował się i powiedział siedzącemu obok nieznajomemu panu: — Nu, wie co? A. Nu, nie lubię ja tego „drania”. Nu, cały dzień tylko o nim. Nu, drań, da drań. Nu, nigdy w życiu ja takiego słowa u siebie w słowniku swoim nie miałem. I rzeczywiście kapitan mówił prawdę — używał niekiedy słów znacznie bardziej dosadnych. „Drania” — nigdy. Z kolacji wrócił kapitan na mostek bardzo rozdrażniony i gdy znów usłyszał tę samą melodię, podzielił się — jak zwykle — swymi kłopotami z oficerami na mostku. Oficerowie szybko wyjaśnili kapitanowi przyczynę, dlaczego ciągle na statku grają Zimnego drania i że właśnie ten pan, któremu kapitan to wszystko powiedział, to jest ten, który ją śpiewa. Był nim Bodo. — Nu, wie co? A. Nu, znaczy ja troszeczku źle powiedziałem jemu. Nu, troszeczku za mocno. Nu, co teraz robić? A. „Nu, co teraz robić?” — było w tym wypadku niepotrzebnie przez kapitajia użyte. Bo wiadomo było, że cała sprawa, jak i podobnych niezliczona ilość, zakończy się w kabinie kapitana na przyjęciu zainteresowanych i na „wieczystej z nimi przyjaźni”. Podczas cumowania kapitan nie przestawał sobie obiecywać, że zrobi intendentowi wymówkę za to, że naraził go na wstyd przed pilotem. Na wyjaśnienie zagadki tajemniczego pasażera nie trzeba było zbyt długo czekać. Zaledwie skończyły się formalności sanitarno-celne, na statek wszedł nasz cały korpus dyplomatyczny z pobliskich Aten. Kapitana i oficerów łączyła z nimi serdeczna znajomość. Tego dnia wszyscy mieli bardzo uroczysty wyraz twarzy i natychmiast zamknęli się z kapitanem w jego kabinie. Tymczasem statek — jak zwykle po przybyciu do Pireusu — szykował się do przyjęcia bunkru. Bunkier, czyli paliwo, był płomieniem wiecznych sporów pomiędzy dostawcami w Pireusie i naszymi mechanikami okrętowymi. Za każdym razem przychodziły pod statek te same barki z taką samą ilością węgla i za każdym razem po zakończeniu załadunku rozpoczynały się długie dysputy na temat, ile statek otrzymał węgla. Załoga pokładowa dawno już sprzątnęła nawet ślady pyłu węglowego z pokładów, a w kabinie starszego mechanika wciąż trwały gorące spory. Zbliżał się wieczór, a wraz z nim oznaczona w rozkładzie godzina wyjścia z Pireusu. Wieczorem załoga 75  pokładowa wychodziła na stacje manewrowe w nadziei, że zaraz spory się skończą, ale z mostku co jakiś czas przychodziła telefoniczna wiadomość, że „jeszcze się nie doliczyli”. W pierwszych dwóch rejsach oficerowie nawigacyjni sądzili, że z powodu gorąca w maszynie mechanicy nie są w stanie nawet liczyć. Przyszli z pomocą, mierząc bardzo dokładnie dostarczony pod burtę węgiel na barkach. W obu wypadkach wyliczenia nawigacyjne zgadzały się co do tony z tym, co obliczyła maszyna, ale różnice z tym co podawali dostawcy, były tak wielkie, że pewnego razu starszy mechanik, najweselszy mechanik naszej floty handlowej, rozpoczął ten krakowski targ od twierdzenia, że dostawca w ogóle węgla nie dostarczył. Dużo było z tego powodu wesołości, ale ostatecznie maszyna doszła do przekonania, że spór ten należy doliczyć jako specjalny dodatek do formalności związanych z kupnem bunkru. Na innych statkach mechanicy byli podobno bardziej pojętni niż nasi i dawali się łatwiej przekonać dostawcom. Od przyjścia dyplomatów upłynęło pół godziny. Nareszcie drzwi się otworzyły i korpus dyplomatyczny opuścił statek. Okazało się, że tajemniczym dla nas pasażerem jest KRÓL KRÓLÓW zmuszony do ucieczki z własnego kraju, władca Abisynii Haile Selassie. Ateny były zelektryzowane tą wiadomością podaną przez gazetę krakowską „Ilustrowany Kurier Codzienny”. W tym czasie wojna w Abisynii już dogasała. Addis Abeba, po polsku znaczy tyle co Nowy Kwiat, była zajęta przez Włochów, a król Abisynii zmuszony został do ucieczki. Cały świat gubił się w domysłach: dokąd się schronił? I oto nagle w Atenach wyczytano, że na polskim statku „Kościuszko”, co dwa tygodnie zawijającym do Pireusu, w najbliższych dniach znajdzie się Haile Selassie. Trudno było w tym czasie o większą sensację w Grecji. Od wielu miesięcy cała prasa pisała o wojnie włosko-abisyńskiej, podając olbrzymi przyrost naturalny Włoch jako usprawiedliwienie szukania nowych przestrzeni życiowych. Kapitan równie żywo jak wszyscy interesował się tymi sprawami, twierdząc: „Nu, wie co? A. Nu, historia. Nu, wielka rzecz historia. Nu, panie, nu, ale cóż takiego przyrost naturalny, ale żeby chrześcijański naród napadał na pierwszych czarnych chrześcijan. Nu, ja tego, panie, nie uznaję. Nu, panie, kilkadziesiąt lat temu kiedy Włosi z tego samego powodu na Abisyńczyków, nu, ci pobili Włochów pod Aduą i kilkadziesiąt tysięcy Włochów wziętych do niewoli zamienili na dozorców haremowych. Nu, panie, od razu rozwiązali sprawę przyrostu naturalnego Włoch i przez kilkadziesiąt lat mieli spokój. Nu, a teraz. Nu, z samolotów Włosi polują na ludzi uzbrojonych w piki. Nu, a Liga Narodów, panie. Wszystkie sankcji Ligi skończyli się na tym, że Francuzi jedni nie zakupili dla najdroższych sklepów paryskich włoskich kapeluszy damskich.” 76 Kapitan czarował pasażerów swoistymi opowiadaniami o Abisyńczykach, którzy, według niego: „Nu, wie co? A. Żeby ożenić się, Abisyńczyk musi zabić lwa i zdjąć z niego skóra — albo zabić nieprzyjaciela. Z nieprzyjaciela całej skóry nie zdejmuji, tylko od dolnej wargi nacina skóra w dół z jednej i drugiej strony przez cały brzuch, aż skalp wytni z rozmaitymi innymi rzeczami, potem przez środek przetni szpara i naniży swemu koniowi przez głowa. Nu, niektórzy kilka takich trofeów swemu koniowi nakładajo.” Efekt takiego opowiadania zawsze był bardzo silny i żeby go nieco złagodzić, kapitan dodawał, że: „Dzieji się tak wyłącznie wówczas, jeśli Abisyńczyk chce się żenić. Na co dzień Abisyńczycy są bardzo spokojni i grzeczni i mówią, że z nieprzyjaciółmi nie należy walczyć ani krzyczeć, tylko należy pójść do czarownika i poprosić go o napisanie na kartce życzeń, które się chce przesłać czy powiedzieć pod adresem nieprzyjaciela. Napisane przez czarownika na papierku słowa trzeba zanurzyć w kawie i dać tę kawę do wypicia nieprzyjacielowi. Nu, w żadnym wypadku nieprzyjaciel nie powinien tego widzieć. Nu, i cóż takiego. W zależności od tego czy to był dobry, czy zły nieprzyjaciel, wędruje on tam, gdzie się mu życzyło — do piekła albo do nieba.” Pod wpływem opowiadań kapitana „Kościuszko” zdecydowanie stał po stronie Abisyńczyków. Przyczyną zmiany miejsca postoju „Kościuszki” była obawa przed możliwością konfliktu pomiędzy załogą stojącego już przy dawnym pontonie „Kościuszki” dużego pasażerskiego statku włoskiego a załogą „Kościuszki”, gdyby nasz statek stanął na starym miejscu. Grecy obawiali się, że Włosi, gdy się dowiedzą, iż tuż obok nich znajduje się Haile Selassie, mogą się pokusić o zabranie go siłą. Powiedział o tym kapitanowi szczerze agent Arwanitidis. Plac przylegający do nabrzeża, przy którym teraz stał „Kościuszko”, był przepełniony tłumem. Wciąż zajeżdżały limuzyny, a ich pasażerowie obserwowali nasz transatlantyk i robili zdjęcia. Zupełnie nieznajomi ludzie obiegli natychmiast wychodzącą na ląd załogę ofiarując olbrzymie sumy za fotografię Haile Selassie zrobioną na statku. Jeden z oficerów — chcąc wynagrodzić tych, którzy podczas upału przybyli z Aten, by zobaczyć Haile Selassie — przebrał się za wojewodę abisyńskiego, krótko mówiąc rasa, i od czasu do czasu, niby niechcący, ukazywał się w drzwiach baru na pokładzie łodziowym, budząc swą osobą widoczne zainteresowanie. Po zachodzie słońca odwaga ludzi proponujących fantastyczne sumy za fotografie wzrosła. Coraz więcej ich było na pontonie przy trapie. Fotograf okrętowy, który uwiecznił już tylu pątników do Ziemi Świętej, był najbardziej atakowany. Nikt z oferujących olbrzymie sumy nie wątpił, że wykorzysta on bajeczną wprost okazję do zrobienia majątku w przeciągu jednego dnia. 77  Był to najbardziej pamiętny dzień postoju w Pireusie. Tego bowiem dnia ilość dostarczonego węgla obliczona przez maszynę i przez dostawców po raz pierwszy i ostatni zgadzała się od razu co do grama w chwili zakończenia bunkrowania. Niezapomniane były również chwile pożegnania z urzędnikami agenta. Niepokoili się o nas. Bali się, że Włosi mogą nasłać na nas jeden ze swych okrętów wojennych z pobliskiego Dodekanezu w tym czasie, gdy będziemy szli od przejścia Doro pomiędzy wyspami Euibeą i Andros, aż na wody starożytnej Troi koło wejścia do Dardaneli. Najmłodszy urzędnik agenta Anastazi powiedział, że będzie czuwał przy telefonie, zanim nie otrzyma wiadomości z Biiyiikdere, że szczęśliwie tam już dotarliśmy. Pierwszy raz „Kościuszko” punktualnie wyszedł z Pireusu. Ewentualność spotkania się z włoskim okrętem wojennym wcale się nam nie uśmiechała. Kilka nocnych godzin po wyjściu z Doro minęło spokojnie. Oficerowie na mostku i marynarze pełniący służbę byli silnie podnieceni, każde światło, ukazujące się na horyzoncie, budziło zrozumiałe zainteresowanie. Ta droga pod Troję przenosiła nas myślami w epokę Homera, aż wreszcie różane palce Eos odchyliły zasłonę nocy — na niebie zjawił się brat Eos, złocisty Helios, pod jego opieką „Kościuszko” dotarł bez przygód pod Troję. Tutaj skończył się już wszelki niepokój. Turcja bowiem należała do paktu bałkańskiego, do którego należały również Grecja, Rumunia i Jugosławia. Wszystkie te państwa w jednakowym stopniu obawiały się Włochów. Najbardziej bała się ich Turcja, znajdująca się zbyt blisko trzynastu wysp Dodekanezu należących do Włoch. Dzięki sojuszom udało się Turcji utrzymać swą Anatolię, na którą Włosi mieli niekłamaną ochotę przed uderzeniem na Abisynię. W nocy „Kościuszko” minął morze Marmara. O świcie ukazało się miasto z baśni tysiąca i jednej nocy. Z leżącej nad morzem perłoworóżanej mgły wynurzyły się zaróżowione wschodzącym słońcem iglice minaretów i kuliste kopuły meczetów Konstantynopola. „Kościuszko” minął obronne mury Seraju i wszedł na złotodajne wody zatoki, z której czerpano niegdyś złoto w postaci niezliczonych ilości tuńczyka. Dziś została już tylko po nim nazwa ZŁOTY RÓG. Podeszła łódź pilotowa. Pilot nie wniósł ze sobą żadnej sensacji na statek. Stanęliśmy w tym samym miejscu co zawsze, pośrodku Złotego Rogu, podając liny na zakotwiczone na zatoce beczki do cumowania. W chwilę po zacumowaniu dobiła do trapu motorówka agenta — dyplomaci znów pożądali kapitana. Nie było rady. Wkrótce kapitan znalazł się w biurze agenta wydany na pastwę dyplomatów polskich, tureckich i włoskich. — Nu, wie co? A — opowiadał o tym spotkaniu potem kapitan na mostku. — Nu Włosi, nu, przyczepili się do mnie, że nie powiedziałem ja prawdy w Pireusie, że na statku jest Haile Selassie. No i mówię 78 ja im, że nie mam ja Haile Selassie i nie mam żadnego pasażera do niego podobnego. Nu, wie co? A. Nu, Włoch wyciąga gazeta „Ilustrowany Kurier Codzienny” i pokazuji, że tam jest napisano, że na „Kościuszce” jest Haile Selassie. Do gazety dopięte było tłumaczenie w języku włoskim. Nu i cóż takiego. Mówię ja jemu. Nu, wasz Cycero powiedział, że pismo nie czerwienieji (epistoła non erubescit — list się nie rumieni). Nu, Włosi rozgniewali się na mnie. Turcy zaczęli ich uspakajać. Nu i teraz Turcy prosić zaczęli, żeby im powiedzieć tylko prawda. Czy jest teraz na „Kościuszce” Haile Selassie, czy go nie ma? Nu, zdenerwowałem się ja, nu i nic więcej powiedzieć nie chciałem. I znów Włosi zaczęli swoje pytania, dlaczego ja chce utaić, że na statku jest Haile Selassie. Nu, jeden jak świń jaki przyczepił się do mnie. Jest, czy nie ma? — mówi. Nu, wykrzykną ja wówczas, że nie ma. Nu, wie co wówczas było? A. Włoch wyjmuji z teczki fotografia i pyta się, czy poznaje ja te osoby, co na niej sfotografowane? Dalsza rozmowa kapitana z dyplomatami ciekawiej została opowiedziana przez jednego z polskich urzędników, który był przy tym obecny jako tłumacz. Kapitan rzucił okiem na fotografię i zaniemówił. Włoch, pokazując kapitanowi jedną z osób na fotografii spytał, czy kapitan ją poznaje. Kapitan musiał przyznać, że tak. Osobą wskazaną przez dyplomatę włoskiego — był sam kapitan. — A ten oficer obok pana? — pytał dalej Włoch. Kapitan musiał przyznać, że zna tego pana, że jest nim starszy oficer, z drugiej strony — „drugi”, potem „trzeci”. Wszyscy oficerowie nawigacyjni „Kościuszki”. — A kto pośrodku siedzi? — spytał z wyraźną satysfakcją Włoch. — Haile Selassie — przyznał zdumiony kapitan. Triumf Włocha był całkowity. Dyplomaci polscy z niezadowoleniem patrzyli na kapitana. Kapitan zrozumiał, że wszelka dyskusja w tej chwili wobec tego dowodu rzeczowego, leżącego na biurku — nie była wskazana. Kapitan lubił niekiedy stawiać siebie w jednym szeregu z czołowymi osobistościami historii świata. Widział teraz swoją osobę, jako jedną z głównych postaci w nowym konflikcie międzynarodowym. Puszczając mimo uszu wyrzuty dyplomatów polskich, nie mógł powstrzymać się od wypowiedzenia głośno po polsku tego, co myśli o tej sytuacji. — Nu, historyczny byłby moment, żeby to wszystko była prawda. Oświadczenie to jednak przeminęło bez echa. Dyplomaci polscy nie wiedzieli, co mają powiedzieć na ten temat. Turcy nie zdradzali ochoty wydania Haile Selassie, podobnie jak Grecy w Pireusie. „Historyczny moment” przedłużał się. Napięcie międzynarodowe wzrastało. Nikt nie zabierał głosu. Jasne było, że na Morzu Czarnym 79  Włosi nic nie mieli do powiedzenia. „Kościuszko” szedł do Rumunii, a ta z pewnością udzieli gościny KRÓLOWI KRÓLÓW. Triumf Włochów był w tej chwili ich porażką. Ciszę przerwał jeden z Włochów, który wziął fotografię do ręki, jeszcze raz się jej przyjrzał, a potem zwrócił się do kapitana, mówiąc, że jest mu niezmiernie przykro z powodu kłopotów, jakie sprawili kapitanowi, fatygując go i zabierając czas niepotrzebnie. Dyplomaci polscy i tureccy patrzyli na Włocha, jak gdyby ten ostatni dostał nagle pomieszania zmysłów. Pozostali dyplomaci włoscy również patrzyli na niego z niedowierzaniem i zdumieniem. Widząc wrażenie, jakie wywarło na obecnych przeproszenie przez niego kapitana, dyplomata wyjaśnił, że dziecko Haile Selassie widoczne na tej fotografii, jest o dziesięć lat starsze. Leżąca na biurku fotografia jest mistrzowskim fotomontażem. Z kolei pozostali dyplomaci zaczęli kapitana przepraszać. „Moment historyczny” uznano za niebyły. Kapitan, kończąc po swojemu to opowiadanie, zamknął je takimi wnioskami: — Nu, wie co? A. Nu, przekonałem się ja, że potęga prasy jest ogromna. Nu i wiem ja nareszcie, kim jest nasz fotograf. Nu, krótko mówiąc — zimna szelma. Nu, nie lubię ja słowa „drań”. Nu, co robić? A. CHIMERA MIRABILIS Byliśmy trzecim statkiem pod polską banderą, który miał wkrótce przekroczyć równik. Transatlantyk nasz chodził dotychczas północną drogą do Nowego Jorku, przez równik szedł po raz pierwszy. Cała załoga pokładowa dostała „gorączki równikowej”, każdy z marynarzy chciał poznać zwyczaje związane z przejściem równika. Za przykładem sławnego Beebe’a, który w tym okresie zanurzył się na niemal tysiącmetrową głębokość w skonstruowanej przez siebie batysferze, wędrowałem myślami po jeszcze większych głębokościach w pogoni za wspaniałymi rybami głębinowymi. Najbardziej podobała mi się ryba nazwana CHIMERA MIRABILIS, wyłowiona po raz pierwszy przez Norwegów z głębokości prawie dziewięciuset metrów koło Wysp Owczych. Tułów tej ryby, barwy brązowej, przypominający węgorza, przechodził w zakończenie podobne do bicza; skrzele były zielonkawe, a płetwy kształtu skrzydeł motyla — fioletowoniebieskie. Ryba nie była zbyt wielka — miała siedemdziesiąt sześć centymetrów długości — ale oko jej było olbrzymie, podłużne, z szafirową tęczówką i złocistą źrenicą. Wygląd ryby całkowicie usprawiedliwiał jej nazwę: Chimera — znaczy „pomysł nieprawdopodobny, wylęgły z urojenia”. Ta była w dodatku Mirabilis — „godna podziwu i zachwytu”. Jednego dnia moje „studia” nad rybami głębinowymi przerwane zostały pukaniem do drzwi. Przyszedł bosman z jednym z marynarzy. Bez długich wstępów objaśnił, że chcą urządzić przejście równika jak można najbardziej uroczyście. Prosili, żebym omówił sprawę z kapitanem, zgodził się być Posejdonem i w ogóle zajął się całą imprezą. Statkiem naszym dowodził kapitan „Domejko”. Od czasu zbudowania nowych transatlantyków kompania dobrała dwóch kapitanów o podobnych nazwiskach, co stanowiło źródło nieustannych nieporozumień. W związku z tym jednego przezwano „Domejką”, drugiego „Dowejką”. Były to dwie prawdziwe „perły” w skarbcu opowiadań, jakie krążyły po mesach na wszystkich statkach naszej kompanii. Obaj kapitanowie pochodzili z zaboru wschodniego. Życie spędzili na morzu. Do szkół polskich nigdy nie uczęszczali. Kapitan Domejko, nie mając zdolności lingwistycznych, tworzył na poczekaniu nowe sło6 — Krążownik spod Somosierry 81  wa i dziwił sią bardzo, jeśli natychmiast nie był zrozumiany. Chcąc wyrównać braki z dziedziny literatury i historii polskiej — czytał wiele. Ale myliło mu się często wszystko: kolejność faktów historycznych, autorzy i tytuły przeczytanych książek. Walka kapitana z własnymi brakami w zakresie wiadomości wzbudzała szacunek, co nie przeszkadzało, iż był on stałym tematem najweselszych opowiadań, którym zawdzięczał swą dużą popularność. Gdy na przykład nowy oficer pierwszy raz usłyszał na mostku wypowiedziane przez kapitana zdanie: „Ticha idim, psia wełna, a okrentu świetlanego jak nie widat’, tak nie widat’” — długo łamał sobie głowę, zanim się domyślił, że: „statek idzie wolno i dotychczas nie zobaczyliśmy latarniowca”. Na urządzenie ceremonii chrztu równikowego kapitan Domejko zgodził się natychmiast, ale pod warunkiem: — Nu, żeby tylko porządek był! Pasażerski że statek, porządek byt’ musi! Na punkcie porządku i czystości kapitan Domejko był pedantem. Dbał o wygody pasażerów i dobrą ich opinię o statku bez względu na klasę, którą zajmowali. Najmniejsze niezadowolenie ze strony pasażerów, które doszłoby do wiadomości kapitana, mogło rozpętać ulewę „wyrazów własnych” na głowy szefów działów — starszego oficera, starszego mechanika, intendenta lub szefa kuchni. Poza tym pływało się „ticho i spakojnie”. Rytuał uroczystości równikowych był nam znany i nie nastręczał trudności. Jednej rzeczy należało przypilnować — żeby nie przebrano miary i nie skrzywdzono tych, których się będzie golić i chrzcić. Na nieprzewidziane przeszkody natrafiliśmy przy podziale ról. Wszyscy „sprzed masztu” chcieli bez wyjątku występować. Należało dla każdego znaleźć „funkcję”. Najsmuklejszym przydzielono role nereid. Najładniejszy chłopak został Amfitrytą. Z trytonami sytuacja się zagmatwała: okazało się, że wielu marynarzy przygotowało już sobie kostiumy diabłów i o trytonach nikt nie chciał słyszeć. Jeden tylko przyszykował kostium trytona uszyty ze starej ceraty. Dobił jednak wszystkich marynarz, który miał kiedyś nieszczęście przebywać na „Dzikim Zachodzie”. Posiadał strój kowboja, lasso i umiał się tym lassem posługiwać. Postanowił, że będzie z Pósejdonem występował jako... kowboj. Nic go nie obchodziło tłumaczenie, iż Posejdon nigdy kowboja na oczy nie oglądał: „Będę kowbojem albo za burtę wyskoczę!” Trzeba się było zgodzić: będzie wyszukiwał tych, którzy się kryją, będzie ich łapał na lasso i dostarczał diabłom. Zaledwie skończyła się sprawa z „kowbojem” wynikła nowa z cieślą: Diabłem nie będzie. Trytonem nie będzie, ale musi być w orszaku — bo jest cieślą! Musi być kimś starszym ze względu na to, że „pan porucznik rozumie: jestem cieślą!” 82 Cieśla miał prawie dwa metry wzrostu i muskulaturę przedpotopowego jaskiniowca. Włosy żmijowato opadały mu na czoło i to jedno przypominało nieco Greka. — Mówić też nic nie będę — oznajmił — bo się pomylę! Bosman usiłował odwieść cieślę od zamiaru występowania, ale cieśla odpowiedział, że to przez zazdrość, bo sam bosman nie występuje, gdyż nic nie potrafi, tylko ludzi ganiać. Olśniła mnie myśl, że w oceanie spędził wiele lat swego życia Hefajstos, muskularny olbrzym z młotem w dłoni. Cieślę można było pokazywać jako atletę. Spytałem, czy będzie mógł ubrać się w kawał jakiegoś futra i sporządzić sobie olbrzymi młot. Nic przy tym nie będzie potrzebował mówić. Cieśla poweselał. Oświadczył, że ma starą bekieszę podbitą futrem, to sobie potrzebny kawałek wykroi. Z astronomem, golibrodą i lekarzem nie było już trudności. Mieliśmy przeszło siedmiuset pasażerów do Południowej Ameryki, w większości Ukraińców jadących do Argentyny. Wszyscy pasarowie wiedzieli już, że na równiku zobaczą prawdziwe widowisko. Nasi domorośli „artyści” byli zgodni co do jednego, że widowisko MUSI wypaść wspaniale. Żeby zaś wypadło „wspaniale”, należało uplanować jakąś akcję, ułożyć jakiś scenariusz. Cała ta gromada „artystów” musiała działać wspólnie, inaczej PORZĄDEK nakazany przez kapitana mógł być zagrożony. Zaproponowałem odegranie sceny z krnąbrnym marynarzem, który nie będzie chciał poddać się ceremonii golenia i nadania mu imienia przez Posejdona. Miał być ubrany w jakiś stary, ale odświeżony garnitur, który diabły w walce porwą bezlitośnie. Przywleczony przed Posejdona, marynarz zlekceważy rytualną wypowiedź nadającą mu nowe imię. Posejdon oburzony zachowaniem się marynarza rozkaże Hefajstosowi uśmierzyć śmiałka. Hefajstos będzie miał specjalny młot tekturowy z farbą w środku. „Roztrzaska” czaszkę bluźniercy, ten „trupem padnie” u nóg Posejdona, a obrzęd chrztu będzie się toczył dalej, jak gdyby kara za bluźnierstwo była sprawą zwykłą i zrozumiałą. Projekt został przyjęty z dużym zapałem. Niestety nie można było urządzić próby generalnej. W miarę więc możności każda rola została omówiona i — zgodnie ze zwyczajem powtarzania komend — powtórzona przez odpowiedniego „artystę”. Na statku pasażerskim w każdym rejsie znajduje się jakaś osoba, której z urzędu lub stanowiska przypada pierwsze miejsce wśród pasażerów. Jest to tak zwana po łacinie persona grata, innymi słowy „osoba mile widziana”. Osobą tą był tym razem profesor Bujwid z Krakowa, bez mała osiemdziesięcioletni staruszek, naukowiec. Z miejsca, po wejściu na pokład założył klub esperantystów i sam prowadził wykłady. Kapitan zachwycony był profesorem, profesor — kapitanem, a my przestraszeni tym, że kapitan nauczy się jeszcze jednego języka, co może skomplikować szybkie porozumiewanie się z nim. 83  W przeddzień przejścia równika zgodnie z tradycją usłyszano zza burty głos trytona pytającego w imieniu Posejdona o banderę i nazwę okrętu. Marynarze pomogli trytonowi wejść na pokład. Ponieważ dzieje się to zawsze po zachodzie słońca, wielu pasażerów było świadkami tego wydarzenia. Wszyscy oczywiście ze zdumieniem przyjęli ukazanie się człowieka zza burty. W gruncie rzeczy sprawa była prosta — siedział tam na wywieszonej sterlindze, przewiązany na wszelki wypadek liną. Dzieci szalały odprowadzając na mostek monstrum ubrane w szaty z ceratowych łusek. Po uściśnięciu dłoni kapitana tryton zapowiedział przybycie Posejdona, Amfitryty, Hefajstosa i całego dworu w dniu jutrzejszym o godzinie szesnastej. Nie zapomniał przy tym dodać, że od przebywania na powietrzu czuje dziwną suchość gardła. Przygotowany na te ewentualności kapitan podał trytonowi butelkę rumu. Wysłannik Posejdona pożegnał kapitana i odprowadzany przez zachwycone dzieci, przed powrotem w głębiny oceanu zaszedł jeszcze do marynarzy na pogawędkę. Następnego dnia już na długo przed godziną czwartą po południu tłumy pasażerów zebrane dokoła drugiej ładowni z niecierpliwością wyglądały zapowiedzianego widowiska. Tymczasem wśród gotowego do wyjścia orszaku wybuchła panika. Wszystkich — od Posejdona do kowboja włącznie — ogarnęła wątpliwość, czy podołają zadaniu. Przerazili się, że sprofanują odwieczny obrządek i staną się pośmiewiskiem. Sytuację uratował najbardziej dziwny człowiek z załogi — prowiantowy. Był to niepozorny garbusek zwany powszechnie „Plamoznikiem”. Miał dwa magisteria — filozofii i matematyki, praktykę w zawodzie nauczycielskim oraz wychowawczym. Zostawił to wszystko, nauczył się szoferki i ruszył do Gdyni z kilkunastu złotymi w kieszeni. Zamustrował na statek w charakterze chłopca okrętowego do prowiantury. Był pierwszym prowiantowym na „Piłsudskim”, a później — na „Batorym”. Chcąc zobaczyć Rio de Janeiro przeszedł z „Batorego” na nasz stary „klejnot”* i teraz oto trzymał w ręku tacę z kubkami napełnionymi „plamoznikiem”. Wypity kubek „plamozniku” w pierwszej chwili wzdymał pierś i dławił okrzyk „ogień mam w łonie!” Potem już wszyscy mogli zgodnym chórem śpiewać: „Hej, kto Polak — na bagnety!” W chwili, gdy dzwon okrętowy wybił osiem razy — orszak ruszył. Na czele szedł Posejdon ze złotym trójzębem w dłoni i w misternie plecionej koronie na głowie. Jego olbrzymia zwichrzona broda wywołała szmer podziwu. Tuż przy Posejdonie kroczyła Amfitryta. Strome piersi kryła w złotej siatce, podobna siatka opinała kształtne biodra. Najpiękniejsze w Amfitrycie były oczy. Ale te stanowiły * „Klejnotami” nazywano popularnie w naszej flocie trzy pierwsze polskie transatlantyki — „Polonię”, „Pułaskiego” i „Kościuszkę”. 84 prywatną własność starszego marynarza Julisa, który właśnie z tego powodu został wybrany na małżonkę Posejdona. Wczorajszy posłaniec tryton w ostatniej chwili złapał do ręki olbrzymi pastorał i nie dał go sobie wydrzeć. W jaki sposób doszedł do posiadania pastorału podczas tej uroczystości — nie zdradził nikomu. Musiał go jednak od dawna przygotowywać, bo pastorał był kunsztownie opleciony, wygięty i złocony. Wygląd Hefajstosa wywołał szepty wśród pasażerów: „Podywyś! Podywyś!” — Hefajstos dźwigał na ramieniu olbrzymi młot tekturowy misternie podmalowany. Olbrzym nie potrzebował się charakteryzować. Wspaniała muskulatura, potwornych rozmiarów młot i skrawki futra — wybiegały daleko poza codzienność. Szepty „Podywyś! Podywyś!” usłyszane przez orszak Posejdona od razu podniosły ducha „artystów”. Głośny szmer zmienił się w burzę oklasków na widok nereid ubranych, podobnie jak ich siostra Amfitryta, w skąpe złociste siatki. Najlepiej jednak podobały się diabły. Brawom nie było końca. Kowboj maszerujący w jednym szeregu z Lekarzem, Fryzjerem i Astrologiem nie uraził nikogo swym widokiem. Wśród braw orszak doszedł do drugiej ładowni, na której został przyjęty przez kapitana przybyłego wraz z sędziwym profesorem w otoczeniu szefów wszystkich działów. Posejdon wzniósł trójząb nakazując ciszę. Powitał kapitana, profesora i zebranych, po czym nawiązał do przekroczenia równika przez szkolny żaglowiec „Lwów”, „kolebkę” polskich nawigatorów, który jako pierwszy statek pod biało-czerwoną banderą gościł na swym pokładzie Boga Mórz — Posejdona. W dalszym ciągu przemówienia oznajmił, że dusze marynarskie rodzące się w sztormowe noce na masztach i rejach, przy sterach i wiosłach, w zmaganiach z falami — są przedmiotem jego specjalnej miłości. Ludzie posiadający dusze marynarskie to ci, którzy porzucili marne przyjemności życia lądowego, znajdując prawdziwą rozkosz w pracy na oceanach, wśród huraganów, mgieł i gór lodowych. Kto z nich dotarł do równika, dozna zaszczytu wstąpienia do bractwa dzieci Posejdona. Otrzyma nowe imię, i pod tym nowym imieniem znany będzie Posejdonowi. Od tej chwili otaczać go będzie szczególna opieka Boga Mórz i może w przyszłości zawsze liczyć na jego pomoc. Ale przed nadaniem imienia każdy musi być obmyty i ostrzem brzytwy oczyszczony ze wszystkich niedoskonałości życia lądowego. Najmniejszy pył z lądu nie może pozostać na tym, który pierwszy raz równik przekroczył... Gdy wszyscy zajęli przygotowane miejsca, wystąpił z kolei Astrolog i ogłosił, że według jego obliczeń w tym właśnie momencie statek przekracza równik. Głośnym rykiem odezwała się syrena okrętowa. Rozpoczęła się ceremonia chrztu. Olbrzymim pędzlem pieniącym się mydłem smarowano kandydatów do nowych imion, po czym golono ich ostrzem brzytwy przeszło 85  metrowej długości. Następnie przeciągano ogolonego przez olbrzymią rurę nawiewnika, obficie zlewając wodą skierowaną z wężów do gardzieli nawiewnika. Bosman z przypiętą brodą, ubrany w ceraty, pilnował, by diabły nie znęcały się zbytnio nad obmywanymi. Gdy oczyszczony z niedoskonałości ziemskich marynarz stawał przed Posejdonem, ten dotykał go trójzębem i wymawiał imię, pod którym uczestnik chrztu miał już być teraz znany na wszystkich morzach. Były to przeważnie nazwy narzędzi marynarskich, takielunku, żagli, ryb morskich. Tryton wyjmował zza ucha olbrzymie pióro i wpisywał nadane imię do Aktu Chrztu, przygotowanego uprzednio przez statkowych kaligrafów i artystów. Wszystko szło tak gładko, jak gdyby od wieków nikt z orszaku nic innego nie robił. Kapitan był zadowolony. — NU, PORZĄDEK BYT’ MUSI! PASAŻERSKI ŻE STATEK! Gdy już zaproszeni goście nasycili się widokiem golonych i obmywanych, Posejdon dał znak, by odegrać scenę z opornym marynarzem. Stał on w umówionym miejscu, w wytwornym ubraniu, które ofiarne stewardesy wycerowały, wyprały i wykrochmaliły, tak że wyglądało jak nowe. Diabły zaczęły ścigać marynarza. Udawali wspaniale bezowocną gonitwę, aż stali się centrum zainteresowania. Wówczas przywlekli go, a raczej przynieśli, trzymając za ręce i nogi. Ciała diabłów na czarno smarowały nakrochmalony i wyprasowany garnitur, zaprasowaną koszulę, kołnierzyk i krawat. Zapanowała cisza. Po poprzednich oznakach wesołości widok zmoczonego, usmarowanego i poszarpanego „nowego” garnituru odegrał pożądaną rolę. Diabły udawały, że z całych sił zmagają się z krnąbrnym marynarzem. Ich napięte mięśnie grały całą gamą efektów. Przyglądano się teraz nierównym zmaganiom i wszyscy naturalnie byli po stronie tego jednego, który walczył z czterema diabłami. Średniego wzrostu, szczupły o miłej i ujmującej twarzy marynarz zyskał powszechną sympatię. Na twarzy kapitana odmalowało się zaniepokojenie. Posejdon zadrżał na myśl, że w najbardziej interesującym momencie kapitan może dopatrzyć się nieporządku i wówczas cały efekt pójdzie na marne. Trzymanego w powietrzu krnąbrnego marynarza Fryzjer namydlił i ogolił. Nie pomogło żadne szarpanie się — przeciągnięto go przez rurę nawiewnika. Z trudem udało się zgodnie z uprzednią instrukcja — poobrywać rękawy. Tak „oczyszczonego” przyniesiono przed Posejdona i, wykręcając ręce, zmuszono do postawy klęczącej. Posejdon dotknął „krnąbrnego” trójzębem i wyrzekł nowe jego imię: — CHIMERA MIRABILIS! — Chimera Mirabilis! — powtórzył tryton, chwytając długo już próżnujące za uchem pióro. W momencie gdy tryton wpisywał imię, „krnąbrny” wygłosił monolog. Był to jedyny tekst trzykrotnie sprawdzony przez Posejdona — 86 monolog nie mógł zawierać słów, które uraziłyby dostojnego profesora. „Z pianą na ustach” krnąbrny marynarz wyrzucał z siebie wyuczone przekleństwa. Cisza zapanowała tak wielka, że ludzie mogli dokładnie słyszeć każde słowo. Gniew wielki targnął Posejdonem. Uderzył trójzębem z całej siły w pokład i donośnym głosem zawołał do Hefajstosa: — Skończ z nim, Hefajstosie! Niech więcej nie bluźni! Olbrzymi Hefajstos z ciężkim młotem w dłoni zaczął powoli zbliżać się do marynarza. Gdy ubrany tylko w przepaskę z cętkowanego futra potworny olbrzym wzniósł młot, ludzie wstrzymali oddech. Na wszystkich twarzach znać było przerażenie. Napięte mięśnie Hefajstosa świadczyły o potężnej wadze młota. Jego rozmiary przekraczały wielkość głowy krnąbrnego marynarza. Krew krzepła w żyłach na myśl, co się stanie, jeśli ta bryła żelaza spadnie na kruchą czaszkę. Hefajstos grał swą rolę znakomicie. Wtajemniczeni drżeli tylko na myśl, że czerwona farba wyleje się z młota za wcześnie. Jeśli tektura rozmiękła — cały uzyskany dotychczas efekt przepadnie. Diabły jeszcze bardziej wykręciły ręce marynarza, udogadniając Hefajstosowi uderzenie w wychyloną do przodu głowę. Na szczęście kapitan był tak zainteresowany tym, co ma nastąpić, że nie dopatrzył się braku porządku. Hefajstos wybierał miejsce uderzenia. Mięśnie torsu olbrzyma napięły się i naraz potworny, żelazny,- zardzewiały młot spadł na czaszkę krnąbrnego marynarza. Obuch zrobiony z tektury wgiął się do środka, co w efekcie wyglądało tak, jakby pół czaszki zostało zmiażdżone. Czerwona posoka umieszczona wewnątrz młota trysnęła wokół. Efekt był tak nadspodziewanie znakomity, że wszyscy w orszaku chcieliśmy krzyczeć z radości. Diabły puściły ręce krnąbrnego marynarza, który z czerwoną od „posoki” głową, wywracając białkami oczu, zwalił się na ładownię. — Podywyś, ubili! — rozległo się w tłumie Ukraińców. — Ubili! Ubili! Ubili! — szło coraz głośniej po całym statku. W tej chwili zerwał się z fotela staruszek-profesor i z okrzykiem: — To barbarzyństwo! Ja na to dłużej patrzeć nie mogę! — zbiegł z ładowni. Oburzenie profesora zdezorientowało kapitana Domejkę. Zerwał się również z miejsca i wzburzony do żywego zwrócił się do starszego oficera: — Nu, takie barbarzyństwo to ja wypraszam! Nu, jak można tak ludzi mordować! Nu, będzie pan odpowiadać! Toż pański dział! Nu, absolutnie i kategorycznie nie pozwalam ludzi mordować! Nu, patrzeć ja na takie rzeczy nie mogę! W tej minucie proszę przerwać to mordowanie! I pobiegł szybko za profesorem. 87  Z kolei starszy oficer nie wiedział, co o tym myśleć. Ponieważ nie był wtajemniczony, uwierzył, że „aktorów” poniosło. Zresztą widział sam, siedząc tuż przed leżącym „trupem”, jak mu zmiażdżono czaszkę. Widział jak rwano na nim nowe ubranie. Mógł się chłopak rozgniewać. A teraz leży okrwawiony z wywróconymi białkami, poszarpany strzęp człowieka, który przed chwilą żył jeszcze. Nawiasem mówiąc ta zdolność przewracania białek zdecydowała o powierzeniu trudnej roli właśnie temu, a nie innemu marynarzowi. Więcej liczyliśmy na efekt wywrócenia oczu niż na uderzenie cieśli. Starszy oficer zdenerwowany pretensjami kapitana zwrócił się do Posejdona: — Panie, jak mógł pan do czegoś podobnego dopuścić? — A potem od razu do cieśli: — Cieśla, jak można tak ludzi mordować? — I znów do Posejdona: — Słyszał pan? Kapitan kazał to wszystko natychmiast przerwać! Posejdon powstał z tronu i dał znak, by zakończyć obrzęd chrztu. Zbiegły się diabły i nereidy. Powstał również „zamordowany” marynarz, uśmiechając się do wszystkich, którzy mu tak bardzo współczuli. Zerwała się nowa burza oklasków. Kto żyw, bił brawa. Najbardziej ucieszeni byli pasażerowie. Tak im było żal ładnie ubranego marynarza, za nic tak bestialsko zamordowanego. Krzyczeli teraz głośno: — Bis! Bis! A „krnąbrny” marynarz kłaniał się, dziękując za uznanie dla swego talentu. Pasażerowie chcieliby dalej przyglądać się niezwykłym obrzędom na oceanie. Pokazywano sobie palcami tajemniczy młot, który Hefajstos zbesztany przez starszego oficera usiłował doprowadzić do porządku. Ale rozkaz kapitana był wyraźny. Posejdon zebrał cały swój dwór i skierował się do pomieszczeń „przed masztem”. Ci z załogi, co nie zostali jeszcze ochrzczeni, wpadli w furię, domagając się dokończenia uroczystości. Zapalczywsi przeciskali się przez tłum wołając: — Jeszcze mnie! Jeszcze tylko mnie! W pomieszczeniach na dziobie zaczęły się żale. „Artyści” nie dali sobie wytłumaczyć, że to był najwspanialszy ich sukces, skoro wprowadzili w błąd kapitana i starszego oficera. O pasażerach i profesorze nie było co nawet mówić. Ale cieśla zaczął wyrażać swe oburzenie, że można go było posądzić o to, iż rozłupie młotem koledze głowę. Diabli, za przykładem cieśli, też poczuli się urażeni, że ich można było posądzać o wykręcanie rąk koledze. Nie chcieli już teraz pić nawet szampana ofiarowanego przez kapitana. Pierwszy raz w życiu pozwolili obnażyć swe najgłębsze i najistotniejsze przywiązanie do morza, występując publicznie w postaci fantastycznych tworów mitologii i oto w takiej chwili posądzono ich, że są zdolni do znęcania się i zamordowania kolegi... 88 Udręki Posejdona nie skończyły się na tym. Ponieważ pełnił służbę w nocy, od zerowej do czwartej, musiał się kłaść wcześnie, by przed wachtą się wyspać. Naraz wśród głębokiego snu ktoś zapukał do kabiny. Czyjaś ręka zapaliła światło. Pośrodku kabiny stał steward: — Panie poruczniku, przepraszam bardzo, że obudziłem, ale przyszedłem poprosić, żeby pan porucznik mnie ochrzcił, nadał imię i zaświadczył, że przepłynąłem równik. — Dlaczego pan nie przyszedł w dzień, tylko w nocy? Przecież ja idę o dwunastej na wachtę! — W dzień to ja jestem zajęty, teraz tylko mam wolne. Dopiero godzina dziewiąta. Panie poruczniku, niech pan napisze. O, tutaj. Poprosiłem, to mi wypisali taki sam dokument, jaki pan podpisywał pokładowym. Nawet pióro przyniosłem. Żeby pan porucznik nie szukał.. Posejdon wziął pióro, napisał „Exocoetus Spilopus” i podpisał. Steward po przeczytaniu zapytał: — Panie poruczniku, to ja tak się teraz będę nazywał? Co to Jest? — Człowieku, to jest ryba latająca. Ale jeśli tak napisane, to na całym świecie będą wiedzieli, co to jest. Posejdon zwalił się na poduszki i nie słyszał już podziękowań. Śniła mu się wspaniała ryba Chimera Mirabilis o fioletowoniebieskich płetwach podobnych do skrzydeł motyla. Wyraźnie zdenerwowana ryba bije mocno płetwami. Plusk wody jest tak natarczywy i głośny, że Posejdon się budzii, ale dziwne odgłosy nie ustają. Wprawdzie przeniesione z sennych miraży w rzeczywistość przypominają raczej prozaiczne pukanie niż plusk wody roztrącanej płetwami tajemniczej Chimera Mirabilis. — Kto tam? Drzwi się otwierają, zapala się światło. Kabina pełna ludzi. Pięciu stewardów. — My do pana porucznika, żeby pan porucznik zaświadczył, że myśmy przepłynęli równik... I tak już było co wieczór, dopóki wszyscy spośród załogi nie otrzymali pożądanych zaświadczeń. Aż tu któryś z pasażerów wspomniał, że w innych kompaniach okrętowych z okazji przejścia równika wydaje się pasażerom śliczne dyplomy. Dlaczego nie wydaje się ich na tym statku? Udała się delegacja do intendenta: „Niech będzie za opłatą, ale prosimy o wydanie dyplomów”. Bardziej przedsiębiorczy pasażerowie zaczęli starać się o dyplomy na własną rękę. I znów wieczorami zjawiali się w kabinie Posejdona stewardzi z zaświadczeniami do podpisu. Dla pasażerów. W kilka dni po niefortunnym przejściu równika kapitan Domejko zwrócił się do Posejdona: — Nu, wie co? Nu, profesor koniecznie chce pana widzieć. Nu, niech pan pójdzi do niego o piątej, dzisiaj. Nu, profesor będzi bardzo zadowolony. 89  Posejdon poszedł. Znalazł profesora na leżaku, na pokładzie szalupowym. Staruszek przywitał się bardzo serdecznie, po czym powiedział: — Panie drogi, nie chcę, by mnie pan kazał ogolić lub obmyć, ale bardzo prosiłbym o tekst pańskiego przemówienia. Będzie to dla mnie miłą pamiątką przekroczenia równika, pomimo mojego tak niefortunnego zachowania się podczas ceremonii i wynikłych stąd nieporozumień. Ale było to tak świetnie odegrane, że wszystkim tym, co brali udział — zaszczyt przynosi. Proszę w moim imieniu przeprosić tych wszystkich, których moje podejrzenia skrzywdziły i wyrazić im uznanie za doskonałą grę. W Buenos Aires pożegnaliśmy profesora. W drugiej części podróży zainteresował się on również i rybami głębinowymi. Najbardziej podobała mu się CHIMERA MIRABILIS. MILIONER Bar na rufie transatlantyka w dwa dni po wyjściu z Rio de Janeiro stale był pełen ludzi wolnych od służby. Przeważała załoga maszynowa. Wszyscy żyjący a należący do załogi transatlantyka musieli wypić szklaneczkę wina z asystentem maszynowym, który uważał za swój obowiązek ugościć każdego z zaproszonych według najwymyślniejszego życzenia i posiadanych na statku zapasów. Sam fundator przeszedł już na napoje orzeźwiające. Świat mu się odmienił. Życie słało się do stóp różami. Ostatnie kolce z róż usunął pismem do starszego mechanika, z prośbą o zwolnienie go od obowiązku służby, którą pełnić będą ochoczo za niego koledzy, naturalnie za odpowiednim wynagrodzeniem. Siedząc w wygodnym klubowym fotelu, z widokiem przez otwarte drzwi baru na zamglonoszafirową taflę oceanu pomiędzy zwrotnikami Koziorożca i Raka, rozkoszował się myślą, że nie potrzebuje już się więcej pocić w maszynie przy oliwieniu rytmicznie tańczących tłoków, korbowodów, mierzyć i zapisywać temperatury i ciśnienia, przenikać w czeluście kotłowni, zaglądać w rozżarzone paszcze otwartych palenisk, włazić w pomieszczenia dla bunkru, sprawdzać ilości otrzymanego węgla i za wszystko odpowiadać. W myślach porównywał kotłownię do krainy Hadesa, a starszego mechanika do samego władcy podziemnego państwa. W państwie jego blask słońca zastępowały jarzące się długie paleniska olbrzymich kotłów, po zamknięciu których w kotłowni następował groźny mrok. Dzięki wstawiennictwu drugiego mechanika jest już wolny po wszystkie czasy od huku maszyn i ciężaru drabiny hierarchii służbowej, gdzie stał dotychczas na najniższym szczeblu. Zapatrzony w szafirową przestrzeń nad oceanem tracił chwilami poczucie rzeczywistości i wszystko zaczynało mu się wydawać snem. Prostował się wówczas na fotelu, wdychał głęboko rozgrzane, wilgotne powietrze podzwrotnikowe nad oceanem, ściskał sam sobie ręce lub dotykał poręczy fotela, by się upewnić, że jednak nie śni... Dzisiaj o godzinie czwartej rano, po skończonej służbie w maszynie, gdy wyszedł na „hajcerdek”, tę nigdy nie dającą się utrzymać w czystości ątfęrię komunikacyjną pomiędzy kotłownią a pomieszczeniem palaczy, 91  nie wiedział jeszcze o niczym. Nawet w kabinie nie podejrzewał, że szczęście było już tuż, tuż. Gdy okręcony ręcznikiem wokół bioder szedł z kabiny do łazienki, nie przeczuwał, że za chwilę ziszczą się jego marzenia i sny. Opuszczał łazienkę już jako milioner. Serce w nim wówczas trzepotało i wszystko w nim śpiewało: „Hosanna! Hosanna! Hosanna!” Wszedł do łazienki jako asystent maszynowy — wyszedł z niej jako milioner, w nowe, nie znane mu życie. Od razu wybaczył wszystkim, którzy mu kiedykolwiek wyrządzili w życiu jakąś krzywdę lub przykrość. Triumfował w duchu nad tymi, którzy wyśmiewali się z niego i szydzili, twierdząc, że jest leniem i że nie chce mu się pracować. Przebaczył nawet drugiemu mechanikowi to stałe wyznaczanie go do robót w świeżo wygaszonym kotle, do uszczelniania wiecznie cieknących rurek. W kotle omdlewał ze strachu i gorąca, podtrzymywała go jedynie wiara, że stanie się wkrótce milionerem i nie będzie już nigdy tej strasznej pracy wykonywał. Dzisiaj wszyscy mu zazdroszczą — on jednak chciałby, żeby wszyscy, podobnie jak i on, zostali milionerami i mogli marzyć na jawie. Kupi sobie willę na Riwierze Francuskiej i samochód marki... Nad tym trzeba się będzie zastanowić poważnie. Czy będzie miał szofera, czy będzie sam wóz prowadził? Zwiedzi Szwajcarię, Francję. Zabierze wóz tym samym statkiem i pojedzie do Argentyny jako pasażer kabinowy. Podczas podróży będzie pokazywał czarującym współpasażerkom kabinę, w której mieszkał jako asystent maszynowy, i łazienkę mechaników z gorącym tuszem, pod którym stał się milionerem. Ściany tej łazienki pierwsze usłyszały jego gardłowy okrzyk wyrażający radość z baśniowej rzeczywistości. W barze przyglądano mu się z zaciekawieniem, znano już dokładnie historię jego szczęścia. Opowiadano ją sobie w salonach i mesach transatlantyka. Mówiono o nim na statku. Chodzący z wysoko zadartymi nosami i wyszczerzający zęby do słońca nawigatorzy zazdrościli mu najbardziej. Każdy z nich chciałby mieć willę na Riwierze i nie robić w niej nic, tak jak nie robią nic na mostku. Opalacze zębów na balkonie. Wielu pasażerów z kabinowej klasy nie miało takiej fortuny, jaką ON teraz posiadał. Koledzy, którzy się z niego śmieli, teraz dopiero musieli zrozumieć swoją bezbrzeżną ciemnotę i brak wyobraźni. Wyobraźnia była zawsze dla niego miernikiem wartości człowieka. Ludzie pozbawieni wyobraźni to niewolnicy życia, ślepe, posłuszne istoty zaprzężone w kierat codzienności. Czuł po prostu rosnące u ramion skrzydła, na których przeleci przez życie wśród „słońca, barw i kwiatów”. Wracał wciąż myślą do tego radosnego momentu PRZEISTOCZENIA, jak go nazywał. Widział wciąż siebie stojącego pod gorącym prysznicem w łazience. Pierwsze strumienie ciepłej wody spłukały warstwę smarów i potu. Na jednej ręce ma rękawicę z szorstkich włókien, w drugiej ręce mydło, namydla szorstką rękawicę i szoruje nią ciało. 92 W chwili gdy ponownie wyciąga rękę po mydło, wydaje mu się, że widzi na powierzchni mydła świecący punkt. Pociera mydło mocniej rękawicą i znów je ogląda. Świecący punkt się powiększył. Zrzuca rękawicę i paznokciami zaczyna usuwać warstwy mydła dookoła świecącego punktu. Po chwili nie ma już wątpliwości, że w mydle znalazł złoty klucz. ZŁOTY KLUCZ. Z głębi piersi wyrywa mu się rzężenie. W ręku miał fortunę. Ci, którzy z nim się przyjaźnili na statku, wyśmiewali go stale, gdy wszystko co zarabiał, wydawał na mydło w Buenos Aires. Przynosił z lądu całe paczki i krajał je pełen wiary i ufności w ogłoszenie firmy, wyrabiającej to mydło, że znalazca złotego klucza w mydle otrzyma nagrodę w wysokości miliona pesos. Liczył i przeliczał teraz bez przerwy, ile milionów złotych otrzyma, ile otrzymać może funtów angielskich, ile dolarów. Najmłodszy drucik (radiotelegrafista) i pomocnik elektryka — najbliżsi koledzy, którzy nigdy nie chcieli uwierzyć w jego „jasną przyszłość milionera”, teraz nie odstępowali go ani na krok, twierdząc, że roztrwonić gotów z takim trudem zdobytą fortunę. Drucik wysłał mu depeszę do domu następującej treści: „Nie zawiodłem pokładanych w sobie samym nadziei. Wracam jako milioner”. W domu też wyśmiewano go i nie wierzono, mówiąc: „wyjdziesz jak Zabłocki na mydle”. Kim był Zabłocki, nie miał pojęcia — łączyło go z nim tylko „mydło”. Na razie kogo mógł złapać, zapraszał do baru. Najwięcej cieszyli się z jego szczęścia palacze, mający ograniczone możliwości otrzymania w morzu wina. Nastrój zepsuł mu drugi mechanik, który powiedział, że uzyskał od starszego mechanika zgodę na zwolnienie go od pełnienia służby w maszynie, ale pod warunkiem że nie będzie rozpijał załogi. Wolno każdemu wypić z nim szklankę wina, ale mowy nie ma o tym, żeby wino lało się litrami. Kapitan w stosunku do milionera zachował zimną rezerwę, mówiąc że do ukończenia podróży zmuszony jest w nim widzieć wyłącznie asystenta maszynowego. Jeśli jako milioner w charakterze pasażera kabinowego będzie na tym statku podróżował, może być pewny, że poleci zarezerwować mu miejsce przy stole kapitańskim. Na razie nie może być mowy o tym. Kapitan nie zgodiił się nawet na zmianę kabiny. Świeżo upieczony milioner zrozumiał, że wszyscy na statku mu zazdroszczą, a jego miłość do ludzi i świata zupełnie tej zazdrości nie gasi. W tych warunkach pragnął, by podróż jak najszybciej się skończyła. Inaczej ją sobie w pierwszej chwili wyobrażał. Gdy został milionerem, wydawało mu się, że we wszystkich barach na statku zabraknie win dzięki jego gościnności. Tymczasem pito z wielkim umiarem, tłumacząc się tropikalnym ciepłem. Złoty kluczyk znaleziony w mydle nosił zawieszony na łańcuszku na szyi. Od czasu do czasu oglądał klucz szczerozłoty, otwierający mu 93  drogę do szczęścia, i podziwiał jego wytworny i niezwykły kształt. Na kluczyku wyciśnięta była liczba sto jedenaście. Nawet zbliżający się Dakar nie przedstawiał się tak zachwycająco, jak to sobie w pierwszej chwili po przeistoczeniu w milionera myślał. Na statku nikt nie mógł mu pożyczyć takiej sumy, która by natychmiast zaspokoiła jego wyobraźnię milionera. W mesie zaczął narzekać na jedzenie. Koledzy poprosili do mesy ochmistrza. Sprowadzony ochmistrz oświadczył asystentowi, że je to samo co pasażerowie pierwszej klasy — te same krewetki z Rio, ten sam kawior z tych samych puszek, te same kraby. Wszystkie te zakąski wzbudzają entuzjazm wśród pasażerów — w mesie oficerskiej pozostają niekiedy nie tknięte kraby, kawior, ananasy. Na pocieszenie wymienił nazwy najlepszych win, jakie mogą być do jego dyspozycji natychmiast: udane roczniki „Nuits St. Georges”, „Grands Echézeaux”, „Chambertin”, „Alox Corton Pommard”. Na statku jest nawet kilka butelek „Chablis” z winnic La Moutonne i wspaniały sauterne „Château Yquem”. Ochmistrz zgodził się być nawet przewodnikiem milionera po tej nie znanej mu dotychczas krainie win. Bar stał się ostatecznie miejscem, gdzie asystent maszynowy mógł rozkoszować się swą nową pozycją w świecie. Obaj jego najbliżsi koledzy zostali zaproszeni na cały miesiąc do willi na Riwierze i to tylko wyłącznie dlatego, że nie wierzyli w możliwość zdobycia przez niego milionów. W rozmowach z nim żałowali, że nie posiada tych milionów więcej — mógłby założyć własną kompanię okrętową i dać im odpowiednie stanowiska dyrektorów. Według nich — milionów, które posiadał, było stanowczo za mało. Uważał to za niesmaczny przejaw zazdrości z ich strony i wobec tego całkowicie oddał się na razie wypróbowaniu wszystkich gatunków win, o jakich mówił ochmistrz. W przerwach między tymi czynnościami rozmyślał o kupnie pałacu w pobliżu Warszawy, o podróży dookoła świata, nawet zaczął zastanawiać się serio nad założeniem kompanii okrętowej. Na fladze kompanijnej umieściłby złoty klucz. Taki sam złoty klucz iskrzyłby się na opasce komina. Dwa dni przed Dakarem barman przedstawił intendentowi rachunki. Wynikało z nich, że zadłużenie asystenta maszynowego osiągnęło wartość jego sześciomiesięcznego zarobku. Tyle pochłonęły poczęstunki i wypróbowanie najlepszych gatunków win francuskich, jakie znajdowały się na statku. Intendent odszukał milionera i z przykrością musiał go powiadomić, że przepisy okrętowe dawno są przekroczone, jeśli chodzi o wysokość dopuszczalnego zadłużenia asystenta maszynowego i że trzeba będzie na razie ograniczyć się do znacznie mniejszych wydatków, gdyż kredyt zostanie zamknięty. Młody milioner wpadł z tego powodu w furię i oświadczył, że natychmiast po przybyciu do Dakaru pieniądze zostaną zwrócone. Zaraz też odszukał swych dwóch przyjaciół i omówił sprawę wysłania depeszy do Buenos Aire» z żądaniem drobnej zaliczki w wysokości kilku 94 tysięcy funtów, co by mu umożliwiło dokończenie tej aż nazbyt dokuczliwej podróży. Oświadczył również, że uda się do Buenos Aires już innym statkiem, a nie tym, na którym spotykają go na każdym kroku szykany, mające swe źródło w niskiej zazdrości. Obaj koledzy zmartwili się bardzo, gdy to usłyszeli i poszli całą sprawę przedstawić intendentowi. Intendent wysłuchał ich z uwagą i zdecydował, że muszą pójść wszyscy razem do kapitana. — Panie kapitanie — wyjaśniał radiotelegrafista — kolega nasz wszystkie zarobione pieniądze wydawał na mydło w Buenos Aires. Doszliśmy do wniosku, że jako koledzy nie możemy pozwolić na tę bezsensowną grę, w której powodzenie wyraża się stosunkiem jeden do nieskończoności. U babki wyprosiłem kluczyk od szylkretem wykładanej szkatułki. Kluczyk miał niezwykły kształt i doskonale nadawał się do zamierzonego celu. Brat mój pracuje u jubilera, wobec czego pokrycie srebrnego klucza warstwą złota nie przedstawiało już najmniejszej trudności. Porozumieliśmy się w tej sprawie z rodziną kolegi, zmęczoną już jego opowiadaniami o tym co to będzie, gdy zostanie milionerem. Zaraz po wyjściu z Rio de Janeiro podłożyliśmy mu mydło, w którym był klucz. Wydawało się nam, że sam spostrzeże prędko, iż klucz nie jest złoty i zniechęci się raz na zawsze do zamiany ciężko zarobionych pieniędzy na bańki mydlane. Omyliliśmy się w swych obliczeniach. W tej chwili głęboko wierzy, że jest posiadaczem milionów. Chcieliśmy dla niego jak najlepiej, wyszło jak najgorzej. Boimy się teraz, że gdy się dowie, iż wszystko było żartem, wyskoczy za burtę z rozpaczy. Co mamy robić? Kapitan wcale nie był zachwycony wytworzoną sytuacją. Wszelkie kary czy nagany za to, co się stało, w tej chwili nic nie pomogą. Kapitan przyznawał słuszność powiedzeniu, że o przeszłości myśli głupiec, o teraźniejszości mądry, a o przyszłości szaleniec. Kazał kolegom milionera w sposób możliwie oględny powiedzieć mu o podłożeniu klucza, bagatelizując całe wydarzenie. Wszyscy muszą nad nim roztoczyć opiekę i pilnować go w dzień i w nocy, tak długo aż będą zupełnie pewni, że przeszedł nad tym wypadkiem do porządku. ,„Drucik” i elektryk wyszli z kabiny kapitana z uczuciem konspiratorów mających wykonać wyrok śmierci na niewinnym koledze. Milionera znaleźli w barze. Sączył przez słomkę grenadinę, którą chłodzili się już starożytni Rzymianie, tłocząc ją z punickich owoców. Milioner na widok swych kolegów wyjaśnił z zasmuconym wyrazem twarzy, że z powodu zamknięcia kredytu zmuszony był pożyczyć pieniądze u barmana na szklankę głupiej grenadiny. Bar był pusty. Obaj koledzy postanowili wykonać wyrok natychmiast w barze. — Musimy ci powiedzieć prawdę — zaczął odważnie „drucik” — nie gniewaj się na nas, ale chcieliśmy cię oduczyć wydawania całej pensji na mydło w pogoni za milionami i włożyliśmy do mydła podrobiony kluczyk. Nie jesteś milionerem. 95  „Milioner” roześmiał się i powiedział: — Wiem dobrze, dlaczego mi o tym mówicie. Intendent kazał zamknąć mi rachunek w barze, a starszy mechanik chce mię zagonić z powrotem do maszyny. Kłamiecie obaj jak najęci. Cha! cha! cha! Nie weźmiecie mnie na kawał. — Kluczyk jest od szkatułki mojej babki — powiedział „drucik”. — Kłamiesz — ze śmiechem zawołał „milioner”. — Sprawdziłem przede wszystkim, czy kluczyk jest złoty. Wypróbowałem go paroma kwasami. Jest złoty. Nie wmówisz we mnie, źe twoja babka posiadała kiedykolwiek w życiu szkatułki zamykane złotymi kluczami tej wielkości. — Zapewniam cię, że kluczyk jest srebrny. Brat, który pracuje u jubilera, wytłoczył na nim numer sto jedenasty i pokrył go cienką warstwą złota. Myśleliśmy, że to odkryjesz natychmiast. Tymczasem poszła już twoja półroczna pensja. Powtarzam jeszcze raz, że nie mogliśmy pozwolić, byś ciężko zapracowane pieniądze zamieniał na płatki mydlane. Z chęcią za ciebie zgodzili się pełnić służbę koledzy, sądząc, że to dla twego dobra. Nie będą żądali zapłaty, ale najwyższy czas już z tym skończyć. Odpocząłeś sobie w tych „końskich szerokościach”, a teraz trzeba nad tym wszystkim przejść spokojnie do porządku. — Nie nabierzecie mnie. Teraz dopiero chcecie się zabawić moim kosztem. Chcecie, bym mając miliony wrócił do państwa Hadesa. Chcecie, bym znów właził do gorącego kotła i rozwalcowywał cieknące rurki. O nie. W Dakarze sprzedam wszystko, co posiadam i zadepeszuję do Buenos Aires po zaliczkę. Skończyłem już z zawodem mechanika okrętowego ostatecznie. — Nie potrzebujesz depeszować do Buenos Aires. Klucz w mydle miał być odlany ze złota. Wystarczy jeśli pilnikiem spróbujesz potrzeć swój klucz. Zobaczysz, że jest na nim tylko bardzo cienka warstwa złota. Możesz się o tym przekonać natychmiast. Elektryk wybiegł z baru i za chwilę wrócił z pilnikiem. „Milioner” zdjął z szyi łańcuch z doczepionym doń kluczem. Złapał pilnik i kilka razy przesunął nim po trzonie klucza. Na powierzchni ukazała się srebrna plamka. Asystent maszynowy usiadł z wrażenia na fotelu, z którego tak lubił się przyglądać jako milioner powierzchni oceanu zamkniętej pomiędzy zwrotnikami, noszącej tutaj nazwę „KOŃSKICH SZEROKOŚCI”. Według wersji tych nawigatorów z balkonu dawni żeglarze musieli tutaj harować jak konie z powodu zmiennych wiatrów i konieczności ciągłego łapania ich przez obracanie rei dookoła masztu. Czynność tę nazywano brasowaniem. Według innej wersji, miały tu ginąć konie przewożone z jednej półkuli na drugą. Właśnie pomiędzy zwrotnikami. On jako milioner urodził się w pobliżu zwrotnika Koziorożca i ginie teraz w pobliżu zwrotnika Raka. On MILIONER KOŃSKICH SZEROKOŚCI. Woli umrzeć jak koń, niż ’harować jak koń w tej „Ziemi Ognistej” palenisk okrętowych. Na razie nie da po sobie poznać, że się za96 łamał. Będą z niego teraz wszyscy szydzili. MILIONER KOŃSKICH SZEROKOŚCI. Skończy ze sobą w nocy. Zginie, jak przystało na rasowego konia, który nie wytrzymał podróży w tych szerokościach. Obaj koledzy w milczeniu czekali na nowy wybuch buntu lub gniewu. „Milioner” wysączył pozostałą w szklance grenadinę i wstał. — Dobrze, idę do maszyny. Odrobię za wszystkich przepracowane za mnie godziny. — Mówiąc to, przybrał wyraz twarzy najbardziej nielubianego przez siebie oficera pokładowego, tego z nosem wzniesionym najwyżej i opalającego zęby w słońcu. Nie czekając na kolegów, podziękował skinieniem głowy barmanowi i wyszedł na pokład. Za chwilę w koszulce z potnikiem na szyi i w spodniach nasiąkniętych smarami zjeżdżał w 'dół do maszyny, trzymając się poręczy tylko rękami, nie dotykając prawie stopami srebrem mieniących się stalowych prętów drabinek. Okrętowy telegraf bez drutu rozniósł natychmiast po całym statku wiadomość o tragedii „milionera”. Wieść dotarła do ciemnych zakamarków kotłowni, wyszukiwała w ciemności czarne postacie palaczy i trymerów i szeptała każdemu do ucha: „Asystent maszynowy nie wygrał miliona 'pesos. To był żart. Uważać na asystenta, by nie zrobił sobie czego złego. Sześć pensji swoich puścił już na oblewanie z załogą milionów”. „Milioner” widział we wszystkich oczach współczucie. Czuł, że go śledzą. „Przewidują słusznie, że wyskoczę za burtę. Znajdę stosowną chwilę. Na razie muszę poczekać” — myślał. Dakar. Wielka stacja bunkrowa. Transatlantyk zaopatruje się tutaj w węgiel na dalszą ipodróż. Mechanicy okrętowi roją się przy tej czynności jak pszczoły i tną niemiłosiernie wszystkich dookoła. „Milioner” czarny od węglowego pyłu wynurza się z żałobnej czerni węgla i pracujących przy nim Murzynów. Nareszcie koniec bunkrowania. Kąpiel w łazience. W tej samej, w której przeistoczył się w milionera. Z orzeźwiającą wodą spłynęła nań orzeźwiająca myśl: „Ten kluczyk był podłożony przez kolegów, ale mogę jeszcze znaleźć prawdziwy”. Wszystkie rozliczenia załogowe musiały ibyć sprawdzone w Kanale Kilońskim. „Milioner” ze zdumieniem dowiedział się, że nie posiada ani jednego grosza długu. Wszystko zostało spłacone przez tych, których częstował. Gdy to posłyszał, ścisnęło go coś lekko za gardło. Z trudem przełknął ślinę i szybko wyszedł na pokład. Gdynia. W domu depeszy nie otrzymano. Znów Kanał Kiloński, Dakar, Rio de Janeiro, Santos, Rio Grande do Sul, Montevideo, BUENOS AIRES. Gdy po powrocie asystenta maszynowego z ląidu w Buenos Aires koledzy wpadli do jego kabiny, zastali go siedzącego nad olbrzymią paką mydła, którego znaczna część już była pokrojona na płatki. 7 — Krążownik spod Somosierry 97  — Co ty robisz? — krzyknęli obaj, „drucik” i elektryk. — Widzicie, co robię. Szukam prawdziwego złotego klucza. — Oszalałeś — wyszeptał elektryk. Asystent maszynowy popatrzył na niego z pobłażliwie lekceważą cym uśmiechem i powiedział: — Cóż TY możesz na ten temat powiedzieć? TY, który nigdy w ży ciu nie byłeś milionerem? KAZIO Transatlantyk wyszedł z Gdyni, zabrał w Kanale Kilońskim pasażerów z Danii i Niemiec, a z redy Cherbourga Francuzów i położył się na kurs wiodący na południe — do Buenos Aires. Życie na statku wpadło w rytm wacht morskich. Czterdziesty równoleżnik szerokości północnej zabarwił czerwonym winem wodę do picia we wszystkich jadalniach i mesach. W miarę posuwania się na południe stawało się coraz cieplej i spokojniej, a ocean upodobniał się do szafirowolustrzanej tafli, nad którą ukazywały się co chwila gromady latających ryb. Po każdej podróży do Południowej Ameryki zwiększała się liczba pasażerów-cudzoziemców, gdyż zadowoleni z podróży woleli ją odbywać na polskim transatlantyku aniżeli na statkach rodzimych armatorów. Agencje konkurencyjnych linii okrętowych pomawiały nas 0 rozrzutne prowadzenie kuchni, której dewizą było hasło jej szefa: „Jeśli chcemy mieć pasażerów — to każdemu dajmy, co lubi”. Z tego samego miasta co szef kuchni pochodził również szef prowiantury zwany Plamoznikiem. Obaj szybko porozumieli się ze sobą i wpadli po prostu w hazard w dogadzaniu pasażerom. Oczywiście przyczyniało to niemało kłopotów przy zaopatrywaniu statku 1 przyrządzaniu posiłków. Najwięcej jednak, według opinii samych pasażerów, przyciągała ich domowa atmosfera panująca na transatlantyku we wszystkich trzech klasach. Wielu emigrantów cały okres podróży statkiem uważało za normalną podróż końmi i nie dało się nakłonić do zdjęcia na noc olbrzymich butów z Cholewami wyczyszczonymi smarem i spało w nich na śnieżnobiałej pościeli. Stewardesy bolały nad tym i drżały na myśl o inspekcji, ale nigdy nie „zdejmowały z twarzy” uprzejmego uśmiechu. Niekiedy przychodziły im z pomocą tropikalne upały, ale i one często okazywały się bezsilne. Niektórzy emigranci przezwyciężyli żar słońca — przetrwali całą podróż w butach. Po przejściu burzliwej Zatoki Biskajskiej wielu pasażerów, którym (początkowo koją wydawała się najmilszym miejscem na statku, zjawiło się naraz w salonach i na pokładzie, tak jak gdyby przed chwilą 7* 99  zostali zaokrętowani. Dotychczas byli znani wyłącznie stewardesom, stewardom i lekarzowi okrętowemu. Pewnego takiego słonecznego dnia o godzinie piątej po południu jedna z pasażerek kabinowych zgubiła gdzieś synka. Personel hotelowy, a potem i pasażerowie, szukali po wszystkich zakamarkach statku trzyletniego chłopczyka ubranego w marynarski mundurek. Od godziny „szalało” już poszukiwanie. Żywy udział brała w nim rodzina duńska złożona z matki, ojca i dwóch córek — przystojnych i zgrabnych. Młodsza, osiemnastoletnia, zwracała na siebie uwagę oczami, jedno z nich było koloru bursztynu, a drugie — chabru w zbożu. Dunki energicznie zabrały się do poszukiwań; zrozpaczoną matkę zaprowadziły podczas podwieczorku do salonu i przedstawiły ją i jej sprawę kapitanowi. Kapitan całe swoje życie spędził na morzu, z tego młodość w ekspedycjach polarnych, dał nawet swoje nazwisko jednej z bardzo wielu nowo odkrytych wysepek podbiegunowych. Mając do czynienia z wieloma językami, nauczył się rozwiązywać wszelkie trudności z tej dziedziny bez słowników, tworząc na poczekaniu nowe słowa. Jeszcze szybciej dawał sobie radę z trudnościami życiowymi, stosując metodę przeczekania. Teraz w swoisty sposób wyraził matce przekonanie, że dziecięciu nic nie jest. — Nu, a pani ja powiem — ticha czekat’. Pani wypiji kawy i chętnie pośmieji się z nami, a dziecko jak jeść zechce, to i przyjdzi. Ja też mam dwoje dieti i wiem, co mówię. Pani dziecko też jeść potrzebuje. A? Nu, prawda? Matka dała się przekonać i pozostała w salonie, obie Dunki wyruszyły jednak na poszukiwania. W tym pamiętnym dniu, piętnaście minut po godzinie szesnastej zjawiła się na mostku podczas wachty starszego oficera, figurynka w postaci malutkiego marynarza w długich marynarskich spodniach i bluzie z kołnierzem. Chłopiec podszedł do starszego oficera, szurgnął nóżką i przedstawił się: — Jestem Kazio. Czy mogę popatrzeć przez okno? Na mostku, z obydwu stron, były oszklone nadbudówki zasłaniające oficerów od deszczu i wiatru. Pod oknem wychodzącym na dziób statku wisiał opuszczony duży stół z mahoniowych desek, na którym, przy przechodzeniu cieśnin, rozkładało się niekiedy mapy. Przeważnie jednak stoły te służyły do ustawiania posiłków przynoszonych dla oficerów wachtowych w morzu, przy czym kawę i ciasta przynosiło się nie tyle dla posilenia się, ile dla „skrócenia czasu”. Jedynie zimą, na północnym Atlantyku gorący bulion podawany z „wytwornościami” z francuskiego ciasta krzepił oficerów naprawdę. Kazio był tak ujmujący i wytworny, że starszy oficer natychmiast podniósł stół do góry i usadowił na nim chłopca. Chłopczyk przylgnął 100  noskiem do szyby i czekał na ukazanie się obiecanych przez oficera srebrnych aeroplaników. Miały one wylatywać z wody. Właśnie ukazała się ich cała eskadra. Były to szafirowosrebrne latające rybki. Kazio nie wierzył początkowo własnym oczom, a potem prosił, by mu dać do zabawy „chociaż jeden, najmniejszy aeroplanik”. Od tej chwili chłopiec zatracił poczucie czasu i wciąż tylko czekał na latające rybki, a w przerwach opowiedział starszemu oficerowi, że dzisiaj po raz pierwszy wyszedł z mamusią na pokład, i że oboje chorowali, że wracają do tatusia w Argentynie i mamusia przedtem jeszcze chorowała, i że musieli jechać do Polski, aby mamusia wyzdrowiała. ' ’ — A czy mamusia wie, gdzie ty jesteś? — zaniepokoił się starszy oficer. — MAMUSIA ZAWSZE WIE, GDZIE JA JESTEM — odpowiedział z przekonaniem Kazio. Rozmowę tę przerwał steward, który przyniósł na mostek kawę i ciastka, a widząc malutkiego nawigatora uprzejmie spytał, czy nie zechce może na podwieczorek wypić mleka i zjeść parę ciastek i jakie ciastka ma przynieść. — Z kremem poproszę — odpowiedział Kazio z czarującym uśmiechem. Oprócz czwartego oficera, pełniącego służbę razem ze starszym, na mostek przyszedł w sprawach służbowych asystent nawigacyjny, noszący szumny tytuł „szóstego”. Kazio natychmiast zwrócił jego uwagę na siebie, wkrótce „szósty” oczarowany malcem zaczął oprowadzać go po mostku i tłumaczyć, w jaki sposób statek płynie. Po obejrzeniu mostku „szósty” i sternik zaczęli uczyć Kazia sterować. Podczas tej lekcji zjawiła się na mostku najmłodsza Dunka, ta 0 bursztynowo-chabrowych oczach. Panienka podeszła do starszego oficera i spytała, czy nie widział gdzie małego chłopca ubranego w marynarski mundurek. — Przyszedł dziś po raz pierwszy do salonu — wyjaśniła — i zginął. Matka jest zrozpaczona. — To na pewno ten marynarz, który teraz steruje — odpowiedział z uśmiechem starszy oficer, pokazując jej Kazia przy sterze. — O tak! To ten! — krzyknęła ucieszona dziewczyna. — Może pan wspólnie z panią odprowadzi Kazia do matki — zwrócił się starszy oficer do swego młodszego kolegi, szóstego oficera — 1 przeprosi ją w moim imieniu za to, co się stało, ale Kazio zapewnił mnie, że „MAMUSIA ZAWSZE WIE, GDZIE JA JESTEM”. Proszę również powiedzieć, że Kazio wypił już szklankę mleka i zjadł dwa ciastka z kremem. Dunka, „szósty” i Kazio — we trójkę ruszyli do matki Kazia. „Cudowne” odnalezienie się chłopca uczyniło go bohaterem dnia i całej podróży. Kazio stopniowo podbijał serce załogi. Można go było znaleźć 101  w kabinie kapitana, w pralni okrętowej, w kotłowni, u starszego mechanika, jednym słowem — wszędzie. Zaczęły się upały. Kazio najlepiej lubił przebywać teraz na pokładzie, na którym starali się go zawsze bawić: najmłodsza Dunka i najmłodszy oficer. Trójkę tę stale można było widzieć na pokładzie, ale chłopczyk troszkę się nudził w towarzystwie zajętej sobą pary. Najmłodsza Dunka okazała się jednak nieoceniona i tym razem. Odkryła hobby Kazia. Odkryła w sposób zresztą zupełnie prosty — zapytała zwyczajnie o to KAZIAS-MAMĘ, czyli matkę Kazia, nazwaną tak dzięki wielkiej popularności syna. Okazało się, że Kazio ma hobby równie niecodzienne jak pasjonujące — wbijanie gwoździ młotkiem. Dunka natychmiast powiedziała o tym kapitanowi. Ten zwołał radę okrętową i polecił cieśli wyszukać duży kloc, zaopatrzyć Kazia w młotek i gwoździe. Starszy oficer miał uzyskać od chłopca przyrzeczenie, że będzie wbijał gwoździe wyłącznie w przeznaczony do tego kloc. Czuwać mieli nad nim „szósty” i Dunka (miss Athellia). Kazio dotrzymywał umowy, ale wszyscy byli przekonani, że statek po przyjściu do Buenos Aires nie będzie miał ani jednego gwoździa w magazynach bosmańskich. Kazio od rana do zaćhodu słońca niezmordowanie wbijał do kloca największe gwoździe; po zachodzie ustawał w tej pracy i nudził się. Na szczacie zreperowano aparat filmowy i ogłoszono, iż wieczorem będzie kino na pokładzie. Kazio był pierwszym widzem, który usiadł na ustawionych krzesłach. Film miał się rozpocząć o godzinie ósmej piętnaście, aby mogli zdążyć ci, co zejdą z wachty o ósmej. Minęła jednak oznaczona godzina, a filmu nie rozpoczęto — czekano na kapitana. Kiedy Kazio się o tym dowiedział, ruszył jak błyskawica do saloniku, gdzie grano w brydża. Do końca robra było jeszcze daleko, gdy przed kapitanem stanął Kazio i patrzył na niego spod swych olbrzymich rzęs oczami, w których widać było z trudem hamowany płacz. Kapitan spojrzał na niego i zawołał: — Nu, Kazio? Nu, cóż takiego? Nu cóż się stało? Kazio, patrząc przez zasłonę z łez, wyszeptał: — Kina nie rozpoczynają. Przy wszystkich stolikach jak na komendę złożono karty. Kapitan wziął Kazia za rękę i poszli na pokład. Kazio usadowił się koło kapitana i film się rozpoczął. * — Nu, będzi dziś coś niezwykłego. Nu, popamięta pan dzień dzisiejszy. Nu, ja panu mówię — zapewniał starszego oficera kapitan. — Nu, widziałem ja, jak szósty z to najmłodszo Dunko rozmawiali, potem palce jakoś trzymali, a potem ręce sobie podali. Nu, coś z tego będzi. 102 Cały statek wiedział już o tym, że para ta jest zakochana w sobie. „Szósty” chodził wymuskany. Pralnia robiła co mogła, żeby bił blask od jego mundurów, na których nie było ani jednego galonu, a tylko przewidziane dla nich miejsce na granatowych naramiennikach. Chwilowo leżała na nich samotnie złota kotwica pełna nadziei na lepszą przyszłość. „Szósty” czynił nieprawdopodobne postępy w języku angielskim. Doszło do tego, że nawet któregoś dnia zaczął mówić tym językiem do kolegów w mesie. — Do nas mówisz, a nie do Athellii — przywołano go do rzeczywistości. — Jak śmiecie tak wymawiać JEJ IMIĘ — wybuchnął „szósty”. W odpowiedzi ten, który wymówił to imię, pokazał mu palcem czoło, zatoczył na nim kółko. „Szósty” odszedł zły. — Byle nie oszalał przed Buenos Aires — mówiono za nim w mesie. * Wytworni pasażerowie, tak zwani kabinowi, siedzieli po południu w barze na pokładzie szalupowym, chłodząc się napojami i lodami. Kapitan zabawiał rozmową rodzinę Duńczyków. Kazias-Mama okazała się niemniej czarująca od swego syna, wobec czego starszy oficer i starszy mechanik bawili ją na zabój, ale zapominali o niej, gdy tylko zjawiał się Kazio. Kazio, tego pamiętnego dnia, którego doniosłość przepowiedział kapitan, zostawił swój kloc nabity gwoździami i królował w barze, zaszczycając swą uwagą i rozmową wyłącznie barmana, czym budził zazdrość pozostałych osób. Barman wdzięczny za okazane względy wymyślał dla Kazia specjalne napoje chłodzące. Malec siedział na podłodze, na olbrzymiej arabskiej poduszce (były to tak zwane „puffy”, wyrabiane z wytłaczanej kolorowej skóry wyszywanej srebrnymi lub złotymi nićmi) i sączył aromatyczny napój przez słomkę, gdy w barze ukazała się wraz z matką sześcioletnia dziewczynka. Obie damy należały do polskich sfer dyplomatycznych w Brazylii i jechały do Rio de Janeiro. Na wchodzącą do baru dziewczynkę nikt nie zwrócił uwagi. Mała dama usiłowała dać znać o sobie najpierw głośną rozmową z matką, a gdy to nie poskutkowało, zaczęła tańczyć w takt modnej piosenki nadawanej przez rozgłośnię radiową. Robiła to z takim zapałem i wdziękiem, że wreszcie zaczęto się jej przyglądać. Zapomniany Kazio siedział na poduszce i krytycznie przyglądał się rywalce. Skończyła się melodia, wiele osób zaczęło bić brawa. Dziewczynka była rozpromieniona. W podskokach podbiegła do Kazia i spytała go z niewinną minką: — Potrafisz tak? Kazio milczał. Dziewczynka błysnęła mu przed oczami pierścioneczkiem i spytała: 103  — A to masz? Kazio milczał. Z kolei podsunęła mu pod oczy zegarek-bransoletkę i znów spytała: — A to masz? Obecnych w barze zaniepokoił wyraz twarzy Kazia. Widać było, że walczy ze sobą. Wielu już miało zamiar pospieszyć doń ze słowami pociechy, gdy nagle po trzecim pytaniu Kazio położył się na olbrzymiej poduszce na plecach, wydostał z majteczek widoczną różnicę między chłopcem i dziewczynką i pokazując wszystkim, zawołał: — A to masz? Dziewczynka nie odezwała się słowem, odeszła. Uznała się za pokonaną. Wieczorem spotkano statek, pierwszy od wielu dni samotnej trawersaty oceanu. Statek szedł kontrkursem; wyraźnie było widać jego burtowe światła pozycyjne, z prawej — zielone, z lewej — czerwone. — Pięć stopni w prawo — podał oficer wachtowy komendę na ster, dla wyminięcia spotkanego statku. — Pięć stopni w prawo — powtórzył jak echo sternik. Oba statki minęły się czerwonymi światłami. * Tego samego dnia starszy oficer ułożył się już wygodnie w koi i miał zamiar sięgnąć ręką do kontaktu, aby zgasić światło, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Na głośne „proszę” do kabiny wszedł „szósty”. Młody oficer miał zmieniony wyraz twarzy i widać było od razu, że jest zdenerwowany. — Przepraszam, że przeszkadzam — odezwał się — ale stała się rzecz nie cierpiąca zwłoki. Przyszedłem prosić pana na sekundanta. Starszy oficer podniósł się i oparł na łokciu. — Muszę się bić. Jest mi obojętne, czy będą to pistolety, szable, czy szpady. W Rio dostaniemy wszystko. Zgadzam się na broń wybraną przez przeciwnika. Przyjmę wszystko. Nie mam tutaj kodeksu honorowego Boziewicza, ale sądząc ze stopnia obrazy musi być trzykrotna wymiana strzałów. Starszy oficer patrzył na niego z niedowierzaniem, wreszcie spytał: — Z kim? — Z kapitanem — odpowiedział „szósty” i szybko mówił dalej. — Przepraszam, że zapomniałem zawiadomić pana, że zaręczyłem się dzisiaj z panną Athellią Peterson. Kapitan obraził moją narzeczoną. Jeśli zechce się bić na szpady, to myślę, że najlepiej będzie zmienić je na ciężkie szable. Podobno pojedynek wówczas najszybciej się kończy. Bawić się nie mam zamiaru. 104 Starszy oficer ze zdumieniem słuchał dramatycznych słów najmłodszego oficera. — Nie wyobrażam sobie, aby kapitan chciał obrazić umyślnie pana lub pańską narzeczoną. Nie zrozumiał pan może, co kapitan chciał powiedzieć. Może stworzył jakiś nowy polski wyraz? — próbował łagodzić starszy oficer rozgoryczenie „szóstego”. — O co to, to nie — gorąco zaprotestował narzeczony. — Kapitan z całą świadomością i cynizmem obraził moją narzeczoną i będzie musiał ponieść pełne konsekwencje swego czynu. Chyba że mu się uda wpierw mnie zabić — stwierdził zdeterminowany oficer. Starszy oficer w dalszym ciągu usiłował uspokoić jego rozszalałą fantazję. — Kapitan bardzo lubi pannę Athellię i pana. Nie sądzę, aby mógł mieć cokolwiek przeciwko temu narzeczeństwu. Rodzice również widzieli, jak pan asystował ich córce i nigdy nie słyszałem, by wyrażali jakąś niechęć. W jaki sposób kapitan obraził pańską narzeczoną? — W jaki sposób? Jak już wspomniałem, dzisiaj z rana zaręczyliśmy się. Wieczorem postanowiliśmy zawiadomić o tym kapitana. Uważałem to za swój obowiązek. Przed chwilą byłem właśnie u niego w kabinie i gdy mu o tym zameldowałem, kapitan tak mi odpowiedział: „Zaręczył się pan ze światłami pozycyjnymi?” Gdy tylko to usłyszałem, odwróciłem się i wyszedłem z kabiny; przyszedłem wprost do pana prosić go na sekundanta. Starszego oficera skurcz chwycił za gardło, omal nie parsknął śmiechem i aby go stłumić, opadł na poduszki. Nie chciał zostać porąbany lub zastrzelony według przepisów Boziewicza; usiłował więc przybrać surowy i pełen potępienia dla kapitana wyraz twarzy. Z trudem udało mu się odpowiedzieć, że bardzo się cieszy z zaufania i z zaszczytu, jaki go spotkał, że właśnie jemu został powierzony honor narzeczonej „szóstego”; zapewnił go, że zrobi wszystko, aby honor ten został w całości zachowany. Czując, że dłużej już nie opanuje śmiechu, dodał, że o szczegółach pomówią jutro. — Dziękuję i dobranoc — usłyszał w odpowiedzi. Za chwilę drzwi zamknęły się za „szóstym”. * Następnego dnia rano odkrył się Przylądek Frio tropikalnej Brazylii. Starszy oficer i starszy mechanik natychmiast zameldowali o tym Kazias-Mamie. Ale pani odwróciła głowę od wskazanego jej kierunku i powiedziała, że nie chce nawet widzieć Brazylii z daleka. — Przyjechałam do Brazylii z mężem zaraz po ślubie. Osiedliliśmy się na zakupionej przez niego plantacji drzew pomarańczowych. Mąż jest agronomem. Zbiór zapowiadał się wspaniale. Któregoś dnia usłyszałam bicie w metalowe kotły jak na alarm. Wybiegłam na ganek. 105  Hałas pochodził z sąsiednich farm, na których bito kijami we wszystko, co mogło wydawać głośny dźwięk. Sądziłam, że napadli nas Indianie, ale za chwilę zrozumiałam, co się dzieje, gdy ujrzałam chmurę owadów. Szarańcza. Wieczorem z plantacji obiecującej fortunę zostały kikuty drzewek. Zabraliśmy się do pracy i przekształciliśmy naszą plantację na warzywną. Pola szybko pokryły się roślinkami. Pewnego dnia, gdy z dumą przyglądałam się zieleni okrywającej pola, zauważyłam, że mam przed sobą jak gdyby posuwający się dywan. Zielony kobierzec defilował przede mną. Zbiegłam ze schodów i przekonałam się, że to nie było złudzenie. Miliony wędrownych mrówek. Szły zwartymi szeregami, a każda dźwigała nad głową strzęp uciętego liścia. Następnego dnia znów mieliśmy przed oknami szare pola, bez śladu, że coś kiedyś na nich rosło. Sprzedaliśmy tę plantację i przenieśliśmy się bardziej na południe, w okolice lesiste i założyliśmy tam plantację kukurydzy. Za kilka dni mieliśmy rozpocząć zbiór tak urodzajny, jakiego nawet nie przewidywaliśmy. I znów spostrzegliśmy, że plantacja przestała istnieć. Jakieś postacie wynosiły plony do lasu. Pobiegliśmy szybko, by przeszkodzić rabunkowi. Niestety niczego nie udało się uratować. Rabusiami było olbrzymie stado małp, które wyniosło naszą kukurydzę w niedostępną dla człowieka dżunglę. Znów zostaliśmy bez nadziei zarobku, do tego dołączyło się zmiękczenie moich kości wskutek braku wapnia w wodzie. Kazano mi natychmiast wyjechać do Polski. Zabrałam Kazia. Mąż sprzedał plantację i wyjechał do Argentyny. Mamy teraz plantację bawełny. Mąż przyjedzie po nas do Buenos Aires. Słuchając opowiadania Kazias-Mamy, starszy oficer zapomniał zupełnie, że „szósty” powierzył mu honor narzeczonej i że ma natychmiast ustalić w jego imieniu datę pojedynku, wybrać broń i uzgodnić miejsce i czas. Kapitan przygotowywał właśnie dokumenty dla władz portowych w Rio, kiedy wszedł do kabiny starszy oficer. — Nu, wie pan co? — odezwał się ucieszony z jego widoku kapitan. — Nu, chętnie się wczoraj uśmiałem w barze. Nu taki malutki chłopiec, nu, a tak doskonale zna kobiety. Dziewczyna od razu zaniemówiła. Nu, żeby mnie tak dokuczyła, ja bym nie domyślił się tak zrobić. Nu, taki malutki chłopiec, a taki mondry. Kazio. A? Nu, pomyśli pan sam? — Panie kapitanie, przychodzę oficjalnie, jako sekundant, żądać w imieniu szóstego oficera satysfakcji za obrazę jego narzeczonej, panny Athellii. Wczoraj wieczór, w obecności jej narzeczonego, porównał pan jej bursztynowo-chabrowe oczy do świateł pozycyjnych statku. Słuchając tego wczoraj wieczorem o mało sam nie umarłem ze śmiechu, ale dzisiaj pan kapitan ma wybrać rodzaj broni, od jakiego zechce pan sam umrzeć lub zabić rytualnie „szóstego”. 106 — Nu, widzi. Nu, ja od razu powiedziałem, że z tego coś będzi. Jak tylko zobaczyłem, że sobie ręce podali. Nu, wie co? Nu, jak przyszedł i zameldował, że zaręczył się, nu, i powiedziałem ja prawda, że ze światłami pozycyjnymi si zaręczył. Nu, odwrócił się natychmiast i wyszedł. Nu, nie myślałem, że jemu to si nie spodoba. Mówi pan, że obrażony? Starszy oficer opowiedział mu cały przebieg rozmowy, jaki miał miejsce w kabinie. — Nu, tak co z nim teraz robić? A? Nu, pan jego lepiej znasz za mnie. Po krótkiej naradzie uchwalili, że ponieważ nikt tego nie słyszał oprócz narzeczonego, to „szósty” musi zadowolić się oświadczeniem kapitana, że ten nie miał intencji obrażania panny Athellii. Gdy starszy oficer wszedł z „szóstym” do kabiny kapitana, ten zapomniał zupełnie o tym, że ma przemawiać oficjalnie według kodeksu Boziewicza. — Nu, jak mógł sobie nawet pomyślić, że ja chciałem obrazić dziewczyna, która ma takie oczy ładne, na które nie znudzi się nigdy patrzeć? Nu, wie co? Nu, to troszeczku niedobrze, że tak myślał. Nu, cóż takiego. Nu, tak wszystko dobrze. A? Zadowolony? Nu? „Szósty” przygotowany przez starszego oficera opisem boleści i wyrzutów sumienia kapitana bolał teraz nad tym, że chciał go niewinnie zamordować. Nie słyszał już prawie tego, co mówił kapitan i sam zaczął przepraszać, że zwątpił w jego najlepsze intencje, o których jego narzeczona jest głęboko przekonana. Sprawę uznano za niebyłą. * Począwszy od Rio de Janeiro w każdym z portów żegnano kogoś z pasażerów. W przeddzień przybycia do Rio Grandę do Sul, w którym miała wysiąść narzeczona „szóstego” z rodziną, statek szedł po stosunkowo płytkich wodach przybrzeżnych. Znów było ciche i słoneczne popołudnie. W salonie podano herbatę. Kazio zabierał się do swych ulubionych ciastek z kremem, gdy nadeszła niespodziewanie zupełnie martwa fala i odbita od dna — przechyliła nagle statek, jak podczas największego sztormu. Cała zastawa stołowa runęła na podłogę salonu. Brzęk spadających filiżanek, półmisków z ciastkami i łyżeczek wywarł widać na Kaziu silne wrażenie. Wiedział on dobrze, że za wszystko co się dzieje na statku, odpowiedzialny jest kapitan. Szybko zsunął się ze swego krzesła, pobiegł do stolika kapitana, wdrapał się na krzesło obok i patrząc swymi rozszerzonymi z przejęcia oczami, powiedział bijąc jednocześnie piąstką w stół: — Nie zgadzam się z takim podawaniem podwieczorków. Uspokoił się dopiero na kolanach kapitana, który bardzo się przed nim tłumaczył, dlaczego tak się stało. 107  * Po wyjściu z Rio Grande do Sul wszyscy patrzyli ze współczuciem na „szóstego”, ale najbardziej szczere i serdeczne spojrzenia nie mogły mu zastąpić dziewczyny o bursztynowo-chabrowych oczach. W Buenos Aires Kazias-Mama otrzymała od męża depeszę, że przybędzie po nią dopiero za tydzień, wobec czego intendent wystarał się dla niej o pokój w hotelu, a załoga mogła jeszcze odwiedzać Kazia do momentu wyjścia w drogę powrotną do kraju. Właściciel hotelu, w którym zamieszkał Kazio, twierdził, że nie widział jeszcze tylu osób przychodzących odwiedzić jednego małego chłopca. Kazio otrzymał taką ilość prezentów, że mógł założyć sklep z zabawkami i słodyczami. Gospodarz na widok przybyłych z podarunkami, wymawiał na przemian tylko dwa słowa: fantástico, extraordinario. Fantastyczny, nadzwyczajny. W przeddzień wyjścia transatlantyka w podróż do Europy zjawili się w hotelu starszy oficer i starszy mechanik z zabawkami dla Kazia, a z kwiatami i biletami dla Kazias-Mamy na wspaniały balet fosforyzujących postaci. Miał to być jej ostatni wypad w „cywilizację” przed przeniesieniem się między Indian i bawełnę. Kazia miała pilnować w hotelu pokojówka. Limuzyna dowiozła przed gmach opery Kazias-Mamę i jej dwóch wielbicieli. Balet w pierwszej chwili zrobił wrażenie olbrzymiego seansu spirytystycznego. Na scenie i widowni zapanowała niemal absolutna ciemność i dopiero po chwili, kiedy oczy oswoiły się z mrokiem, można było rozpoznać ledwie widoczne kontury dekoracji, a wśród nich fosforyzujące postacie. Gdy na scenie rozpoczęło się na dobre szaleństwo fosforyzujących postaci, Kazias-Mama wyszeptała do swych sąsiadów: — Wracamy. Jestem niespokojna o Kazia. Za chwilę znaleźli się na miejscu. Cała ulica była zatłoczona ludźmi, a przed hotelem stała długa drabina straży pożarnej. Z trudem przecisnęli się przez tłum do hallu. Na widok Kazias-Mamy właściciel hotelu z okrzykiem „Señora! Senora!,> rozpoczął swą opowieść o wypadkach, jakie miały miejsce podczas jej nieobecności. Z szybko wypowiadanych słów i gwałtownej gestykulacji można było się domyślić, że pokojówka widząc śpiącego Kazia, wyszła na korytarz i zamknęła drzwi na klucz. Kazio obudził się i wyruszył na poszukiwanie mamy, a że drzwi były zamknięte — wyszedł oknem na gzyms i stojąc nad ulicą wołał z góry: MAMA! Przechodnie natychmiast zorganizowali na ulicy zabezpieczenie, gdyby chłopiec zdecydował się skoczyć, i zaalarmowali straż pożarną. Kazias-Mama słuchała tego strasznego opowiadania w milczeniu, kiedy na schodach prowadzących z hallu na piętra ukazał się Kazio 108 w koszulce i w asyście personelu hotelowego. Na widok matki uśmiechnął się i zawołał radośnie: — MAMA! Razem z tym słowem spłynęło na cały tłum uczucie ulgi. Ludzie uśmiechali się, a wszyscy byli tego samego zdania, do którego doszła podczas podróży załoga transatlantyka, a potem właściciel hotelu: CHIQUILLO FANTASTICO. Wspaniały chłopiec... i  CZCICIEL SLOÑCA I SANKILOTA Vitoria — sam dźwięk nazwy tego portu przyprawiał całą załogę transatlantyckiego statku pasażerskiego „Kościuszko” o duszności, bezwład ciała i gorące poty. Nikt z załogi nie miał też wątpliwości, że właśnie w tym porcie pierwotnie noszącym nazwę Espirito Santo (Duch Święty) miał miejsce wypadek z anegdoty chętnie opowiadanej w Brazylii: Gdy jeden z Br azyli jeżyków konał na łożu, zjawił się u niego sąsiad. Widząc go dogorywającego spytał: — Co ci jest? • — Umieram! — wyszeptał konający. — Z jakiego powodu? — Z głodu! — Ach! — zawołał dobry sąsiad — za chwilę przyniosę ci fasoli. Konający usiadł na łożu i czekał na pokarm. Po chwili wpadł sąsiad z miską fasoli. Umierający ożywił się i uśmiechnął. — Musisz ją sobie tylko sam ugotować — powiedział sąsiad. — O! Co to, to nie! — jęknął konający. Położył się ponownie i spokojnie oczekiwał śmierci. Wielu członków załogi „Kościuszki” było świadkami analogicznego niemal wypadku — i to na naszym statku. Po opuszczeniu Rio de Janeiro transatlantyk dochodził niemal do dwudziestego stopnia szerokości południowej i czterdziestego stopnia długości zachodniej. Następnie skręcał pomiędzy dwie wyspy — Ilha de Bois oraz Pedra da Baleia, za które nie sięga już ożywczy klimat oceanu. Zaczynało się tu gorące tchnienie Ducha Świętego — Espirito Santo — unoszącego się nad ukrytym wśród gór zlewiskiem trzech rzek: Santa Maria, Crubixa i Marinbo. W tę mieszaninę trzech rzek „Kościuszko” rzucał jedną kotwicę, potem luzując jej łańcuch zmieniał swój kurs o sto kilkadziesiąt stopni i posuwał się, dopóki starczyło łańcucha rzuconej kotwicy. Wtedy rzucał drugą. Następnie wybierał łańcuch pierwszej kotwicy, popuszczając jednocześnie łańcuch drugiej, tak długo aż się znalazł w połowie drogi pomiędzy obu kotwicami. 110 Vitoria była jedynym portem na całym szlaku od Gdyni do Buenos Aires, w którym stosowano „fertoing” — postój na dwóch kotwicach, by utrzymać się w jednym miejscu wbrew zmiennym prądom o sile dochodzącej do pięciu węzłów. Postojowi towarzyszyły nieodmiennie klątwy mechaników czuwających w rozpalonej maszynowni, zawsze gotowej do manewrów, by nie dopuścić do okręcenia się dookoła siebie łańcuchów kotwicznych. Do „błogosławieństw” dołączały się życzenia oficerów nawigacyjnych gotujących się na zmianę na mostku w ukropie Espirito Santo. Załodze wydawało się, że „Kościuszko” stoi na dnie krateru wypełnionego wrzącą lawą. Wszystkie czynności w czasie gdy słońce znajdowało się blisko zenitu, odbywały się w zwolnionym tempie. Żar zmieniał mundury i bieliznę w coś, co było na granicy gorącej cieczy i czegoś niby stałego, co ledwie utrzymywało nadany uprzednio kształt. Pot przeżerał skórę, żłobił w niej bruzdy. Nie pomagał i nie uśmierzał dolegliwości puder „Be-Be”, którym obficie przysypywaliśmy odparzone miejsca. W Vitorii przestaliśmy się dziwić, że do pracy przy załadunku kawy wynajmowano w portach brazylijskich trzykrotnie więcej robotników, niż było ich potrzeba. Nim przyszliśmy po raz pierwszy do tego portu, nie mogliśmy zrozumieć nieskomplikowanego brazylijskiego sposobu tłumaczenia konieczności posiadania podczas pracy na statku potrójnej ilości ludzi. Gdy ręka drugiego oficera ani rusz nie mogła stwierdzić podpisem, że stu siedzących na pokładzie i nic nie robiących przez cały dzień atletów jest zatrudnionych przy załadunku kawy, rzecznik agenta usiłował mu to wyjaśnić zadając pytania, na które sam natychmiast odpowiadał: — Jeśli robotnik, dźwigający sześćdziesięciokilowy worek kawy, zaniemoże, kto wówczas załaduje kawę? Naturalnie, że zastępca! A czy zastępca nie może zachorować? Może! Kto wówczas załaduje kawę? Drugi zastępca! Ta argumentacja nie przekonywała jednak „drugiego” i problem musiał rozstrzygać kapitan. Po dwóch godzinach pierwszego naszego postoju w Espirito Santo drugi oficer dziwił się, że zamiast potrzebnych sześćdziesięciu ludzi przyszło tylko stu osiemdziesięciu. Bez wahania podpisałby konieczność wynajęcia sześciuset. Vitoria była ostatnim portem Ameryki Południowej, do którego zachodził „Kościuszko” w swej podróży powrotnej do Gdyni, rozpoczynanej od wyjścia z Buenos Aires. Raz zdarzyło się, że do Vitorii przyszliśmy z pełnymi już prawie ładowniami, a czekał na nas spory ładunek kawy. Zdecydowaliśmy się umieścić ją w wolnych pomieszczeniach pasażerskich. Wywołało to rewolucję wśród miejscowych załadowców. Pół dnia stracił „Kościuszko” na komisyjne mierzenie odległości dźwigów okrętowych do miejsc w kabinach, gdzie zamiast 111  pasażerów podróżować miała kawa, oraz na przeliczanie opłacalności całej imprezy wobec gigantycznych kosztów przeniesienia każdego worka z pokładu do kabiny w gorącym powietrzu Espirito Santo. Żar Vitorii roztapiał nawet wszelkie konflikty wynikające z zastarzałej niezgody pomiędzy pokładem i maszyną. Starszy oficer, czwarty oficer oraz bosman beznamiętnie patrzyli, jak palacze, wychodząc z piekła kotłowni zostawiali za sobą na nieskalanej czystości pokładzie ślady stóp. Ani słowem też nie reagowali, gdy na wyczyszczonych do „niemożebności” relingach opierali czarne, spływające potem łokcie lub stawiali wilgotne od potu pantofle na śnieżnobiałych prętach ogrodzeń pokładów, których nazwa okrętowa „gelendry” przypominała prawie że nazwę kwiatów. Kilku marynarzy było świadkami niewątpliwego cudu, kiedy to bosman Manowski na widok dwóch palaczy, którzy czarnymi, ociekającymi potem plecami oparli się o lśniącą białym lakierem ścianę nadbudówki rufowej, niszcząc wielogodzinną pracę załogi pokładowej, tylko ustami poruszył, jak gdyby szepcząc słowa przebaczenia odwiecznym nieprzyjaciołom. Świadkowie roznieśli wieść po całym statku i wówczas dopiero stało się zrozumiałe, dlaczego cztery wieki temu Vasco Fernando Coutinho nazwał to miejsce Espirito Santo. Z biegiem czasu nazwa portu rozszerzyła się na okoliczne ziemie, a sam port, dzięki zwycięstwu odniesionemu w nim przez kogoś nad sobą, podobnie jak to miało miejsce z bosmanem, przemianowany został na Vitoria. Tak się nam przynajmniej wtedy zdawało. Stary port Espirito Santo istnieje zresztą po dziś dzień i nosi nazwę Villa Velha — Stare Miasto. Kiedy słońce w południe stawało nad Vitorią w zenicie, żar wydłużał otaczające ją wzgórza. Wydawało się wówczas, że są one niebotycznymi górami. Pokłady i łodzie ratunkowe zlewane były bezustannie wodą. Kadłub statku i nadbudówki nagrzewały się tak mocno, że utrzymanie na nich dłoni było nieprawdopodobieństwem. Tajemnicą było dla nas na pokładzie, w jaki sposób wytrzymali w tej temperaturze kucharze oraz załoga maszynowa. Za pożywienie służył wszystkim wyłącznie sok z pomarańcz. Pomarańcze brazylijskie mają zielonkawe łupiny pokryte czarnymi cętkami. Leżą na targach w dużych stertach i można je nabyć za bezcen. Espirito Santo nie uznaje ani brzasku, ani zmierzchu, jedynie — dzień i noc. Po zachodzie słońca gwałtownie zapadają ciemności. Statek, który ma zamiar ładować w nocy, musi być do tego przygotowany jeszcze za dnia. „Kościuszko” był zaopatrzony na tę okoliczność w tak zwane „słońca”. Były to metalowe półkuliste reflektory, pomalowane z zewnątrz na czarno, wewnątrz zaś — białą farbą. We wnętrzu każdego reflektora znajdowały się oprawki, w które wstawiało się bardzo silne żarówki. By nie uszkodzić żarówek, „słońca” posiadały siatki ochronne z drutu, napięte na obramowaniu. Do środ112  ka czaszy dołączony był kilkunastometrowy kabel zakończony wtyczką. Tego pamiętnego dla załogi dnia, w którym miał miejsce „analogiczny” do brazylijskiej anegdoty wypadek, drugi oficer polecił starszemu marynarzowi Władkowi przygotować dodatkowe „słońce” w trzeciej ładowni. Władek, przygnany na morze opowiadaniami Londona i Conrada, im dłużej był na statku, tym więcej się z tego cieszył. Nikt nigdy nie widział go rozgniewanego czy nadąsanego. Nigdy nie był zmęczony. Zawsze uśmiechnięty, z zadartą głową i przymrużonymi oczami przejęty był swą funkcją starszego marynarza oraz specjalisty od bawełny i kawy. „Drugi” uważał, że Władek ma twarz „czciciela słońca”. Opierał to na podobieństwie, jakie dostrzegł pomiędzy wyrazem twarzy Władka i widzianą kiedyś u jednego z naszych konsulów wazą w kształcie głowy ludzkiej, której oczy zdawały się wpatrywać przez przymrużone powieki w jasne, niczym nie osłonięte słońce. Konsul delektował się posiadaną wazą, snując domysły, że była ona kiedyś naczyniem ofiarnym czcicieli słońca z Ameryki Południowej. Drugi oficer, ilekroć był u konsula z wizytą, patrzył na wazę i doznawał złudzenia, że ma przed sobą twarz starszego marynarza Władka, nawet w nocy „widzącego słońce” przez swoje zawsze przymrużone powieki. Władek z nieodmiennym wyrazem radości na twarzy meldował na przykład, że zapomniał odseparować partie skór solonych zabieranych z Buenos Aires, która to wiadomość mogła uśmiercić bardziej nerwowego oficera ładunkowego, albo zawiadamiał, że tłuste krople smaru z bloku zawieszonego wysoko na bomie ładunkowym właśnie kapią na nowy, biały mundur rozmawiającej z nim osoby. Nic o tym nie wiedząc, starszy marynarz Władek nosił przydomek „czciciela słońca”. Była godzina szesnasta, gdy Władek zabrał się do zainstalowania dodatkowego oświetlenia w trzeciej ładowni. Przyniósł „słońce” z magazynu bosmańskiego, wyklarował swoje kable i spuścił je do ładowni. Następnie z wtyczką w dłoni ruszył po trapie na pokład spacerowy do najbliższego gniazdka, by włączyć prąd. Wsunął wtyczkę do gniazdka, zszedł powoli do ładowni ,i uchylił z lekka czaszę reflektora. Światła nie było. Władek musiał wyszukać w czeluściach rozpalonej maszynowni kogoś, kto włączyłby prąd do linii, na której znajdowało się gniazdko z podłączonym „słońcem”. Pomimo że słońce zniżyło się prawie do wierzchołków gór otaczających piekielny krater, na którego dnie stał zakotwiczony „Kościuszko”, upał panował straszliwy. Marynarska bluza Władka była mokra od potu. Wyglądał, jak gdyby przed chwilą wyszedł w niej spod największej tropikalnej ulewy. Oszczędzając więc siły, Władek w zwolnionym tempie udał się na poszukiwanie dyżurnego asystenta maszynowego, który po godzinach służbowych zastępował również i elektryka okrętowego. Znalazł go w maszynowni pod nawiewnikiem, usi8 — Krążownik spod Somosierry 113  łującego wyobraźnią wyczuć strumień chłodnego powietrza, jakim zawsze się można było orzeźwić, gdy statek znajdował się w morzu. Służbę w maszynie pełnił w tym czasie asystent należący do statkowego „Klubu Sankilotów”. Była to miniatura paryskiego klubu o tej samej nazwie, do którego mogli należeć wyłącznie ludzie o wadze większej lub przynajmniej równej stu kilogramom, po francusku — cent kilos. Brzmiało to „sankilo”, jak echo szyderczej niegdyś nazwy sans-culottes, sankiuloci, nadanej przez arystokrację francuską proletariatowi rewolucyjnego Paryża i oznaczającej ludzi biednych, nie noszących nakazanych ówczesną modą, krótkich, aksamitnych, obszytych koronkami spodni (culottes). Do „Klubu Sankilotów” na „Kościuszce” należało kilku ludzi: jeden z kucharzy, palacz, jeden z oficerów nawigacyjnych oraz asystent maszynowy, ten który pełnił właśnie służbę. Z powodu swej wagi asystent był prezesem „Klubu Sankilotów”. Z trudem dostał się na wymarzone przez siebie miejsce na statku, z powodu wieku bardzo bliskiego pięćdziesiątki. Władek z wniebowziętym wyrazem twarzy oznajmił asystentowiprezesowi, że ma dla niego zajęcie: trzeba włączyć prąd do przewodów z prawej burty na pokładzie spacerowym, koło salonu nad trzecią ładownią. Ambicją każdego z załogi było niezwracanie się do nikogo o pomoc podczas służby, żeby nie zdradzić się jakąś nieznajomością fachu lub statku. Sankilota, który niedawno stosunkowo przyszedł na „Kościuszkę”, nie był bardzo mocny w znajomości sieci elektrycznej, ale nawet mu przez myśl nie przeszło, by zwrócić się o pomoc do elektryka. Jeszcze wolniej od Władka zaczął poruszać się po rozpalonych drabinach maszynowni w kierunku tablicy rozdzielczej. W pomieszczeniu, w którym znajdowała się tablica, nie było nawet czym oddychać. Po sprawdzeniu wyłączników asystent wydostał się z maszyny na „hajcerdek”, potem po trapie wszedł na pokład spacerowy i z trudem dowlókł się do miejsca, gdzie wetknięta była w gniazdko wtyczka od „słońca”. Sprawdził, czy wtyczka jest dobrze włożona, zszedł po trapie na przedni pokład, nachylił się nad trzecią ładownią i pomiędzy robotnikami odszukał wzrokiem Władka. — Już! — oświadczył omdlewającym z wysiłku głosem sankilota. Władek przechylił trochę reflektor i zadarł głowę do góry. Uśmiechnięty, wpatrzony w asystenta jak w słońce, oznajmił: — Nie pali! Cierpiący wyraz, jaki przyjęła natychmiast twarz sankiloty, był jedyną odpowiedzią na smutną wiadomość usłyszaną od Władka. Asystent wyprostował się i rozpoczął drogę powrotną do tablicy rozdzielczej. Stanął przed nią ciężko oddychając. W oczach robiło mu się to jasno, to ciemno. Kolejno włączał, wyłączał, badał, sprawdzał, a gdy już wszystkie wyłączniki miał wyłączone i włączone ponow114 nie — ruszył na górę. Zaopatrzony w przepisowy potnik, ocierał nim strumienie potu zalewające oczy. Doszedł do gniazdka, sprawdził, czy wtyczka jest dobrze założona, sprawdził jej zamocowanie i zsunął się po trapie na przedni pokład. Gdy nachylił się nad ładownią, ujrzał wpatrzone w siebie przymrużone oczy Władka. Sankilota nie miał już siły, by głośniej coś powiedzieć. Dał tylko umowny znak rękami: wszystko w porządku. Władek nachylił się, podniósł czaszę „słońca” i z rozpromienioną twarzą zawołał: — Nie pali! Wzniesione jeszcze do góry ręce sankiloty opadły automatycznie. Patrzącym na niego wydawało się, że coś się w nim załamało. Postał chwilę jeszcze nad ładownią i znów powędrował z powrotem do tablicy rozdzielczej. Obecni przy tej scenie współczuli asystentowi, że nie może się uporać z takim drobiazgiem. Sternik służbowy przy trapie, litując się nad nim, poradził: — Zawołaj elektryka! Sankilota szedł i rozmyślał, że widocznie z powodu upału nie może dać sobie rady z głupimi wyłącznikami. Zdawał sobie sprawę, że stanie się pośmiewiskiem całego statku, jeśli z takim głupstwem nie potrafi się uporać. A wszystkiemu winien ten straszny żar. Migało mu przed oczami — może właśnie nie włączył jednego wyłącznika? Może jest gdzieś inna tablica rozdzielcza na tej linii? Może są dodatkowe bezpieczniki? A może linia ma połączenie z mostkiem? „Trzeba będzie to sprawdzić” — myślał. Stanął przed tablicą rozdzielczą. Znów zaczęło mu migać w oczach. Kolejno, systematycznie wyłączał i włączał wszystkie wyłączniki. Sprawdził napięcie i natężenie. Strzałki na woltomierzach oraz amperomierzach wskazywały, że wszystko jest w porządku. Postanowił sprawdzić, śledząc metr po metrze, przewód prowadzący do gniazdka. Zaglądał do wszystkich pomieszczeń, przez które biegły przewody. W kuchni wydało mu się, że znalazł się w kipiącym kotle. Gubił niekiedy ślad sprawdzanego kabla. Wracał z powrotem, gdy się przekonał o pomyłce i zaczynał od miejsca, gdzie się pomylił. Drelich palił sankilotę, czuł, że wszędzie już ma odparzeliny. Ogniem piekła go obolała skóra. Dotarł wreszcie do miejsca, w którym przewód wychodził na pokład spacerowy. Nigdzie po drodze nie było żadnego bezpiecznika ani połączenia z mostkiem. Jeszcze raz bardzo uważnie obejrzał wtyczkę. Oczyścił jej nieco zaśniedziałe kontakty, umocował w gniazdku i wspomagany nadzieją znów zsunął się na przedni pokład koło trzeciej ładowni. Przechylił się nad obramowaniem ładowni i zawołał do Władka ostatkiem sił: — Już! 8* 115  Władek dał znak ręką, że słyszy ten głos pomimo warkotu wind ładujących kawę. Przechylił „słońce” na bok i z rozjaśnioną twarzą czciciela słońca zawołał: — Nie pali! Sankilota, nie zważając na niebezpieczeństwo zwalenia się do ładowni, usiadł na jej obramowaniu. Zrobiło mu się zupełnie czarno przed oczami. Posiedział chwilę, wreszcie dźwignął się z trudem na nogi i powoli zaczął się wspinać po trapie na pokład spacerowy. Sternik przy trapie znów mu poradził, by zawołał elektryka. Sankilota stał jakiś czas niezdecydowany. Co począć? Zaczął oglądać kabel przy wtyczce. Wszystko w najlepszym porządku: wtyczka nowa, kabel nowy. Przesuwając kabel w ręku zszedł na przedni pokład, potem zdecydował się na zejście po pionowej wąskiej drabinie do trzeciej ładowni. Wolniutko przełożył nogę przez obramowanie ładowni i postawił ją na klamrze. Wydawało mu się, że drabina nie ma końca, że nigdy nie dojdzie do ułożonych na dnie ładowni worków. Wreszcie znalazł się wśród podziwiających jego tuszę robotników. Nad ładownią widniało wiele zaciekawionych twarzy. Przyglądano się, jak daje sobie radę ze schodzeniem po drabinie przy takiej wadze ciała i takim upale. Sankilota był już u kresu sił, gdy stanął nad leżącym u jego stóp „słońcem”, obok którego sterczał Władek, zachwycony i wniebowzięty. Asystent zdobył się jeszcze na ostatni wysiłek, by obejrzeć zamocowanie kabla w reflektorze. Podniósł „słońce” i trzymając obu rękami za jego krawędzie, zbadał miejsce wprowadzenia kabla do czaszy reflektora. — W porządku! Głowa sankiloty opadła bezwładnie na piersi. Z jednej ręki wysunęła się krawędź „słońca” i wówczas dopiero zobaczył, że w wymalowanym na biało wnętrzu czaszy reflektora... nie było ani jednej żarówki. Władek, biorąc z magazynu zapasowe „słońce”, zapomniał sprawdzić, czy są w nim żarówki. Olbrzymie ciało asystenta oparło się o drabinę. Patrzącym na to wszystko dech zaparło w piersiach. I naraz jasne się stało, że nikt nie może walczyć z Espirito Santo. W żarem przepojonym powietrzu umarł Brazylijczyk, ponieważ nie miał sił ugotować sobie fasoli; „czciciel słońca” — starszy marynarz Władek z parowca „Kościuszko” — pozostał przy życiu, ponieważ sankilota nie miał siły go zabić. POŻAR NA ATLANTYKU Rio de Janeiro było ostatnim naszym portem w Ameryce Południowej. W drodze powrotnej do Europy musieliśmy przejść teraz w poprzek cały Atlantyk. Po szeregu portów, poczynając od Buenos Aires kończąc na Rio de Janeiro, do których zachodziliśmy po ładunek lub pasażerów, po okresie ciągłych manewrów wejściowych, chwytania ładunków, manewrów wyjściowych co parę dni lub co kilkanaście godzin — ten odcinek drogi był dla nas swego rodzaju wypoczynkiem. Paliło tropikalne słońce. Zmyte niedawno wodą pokłady parowały jeszcze. Przed godziną za horyzontem zniknęła Brazylia. Leżeliśmy już na kursie, który miał nas zaprowadzić prosto do brzegów Senegalu. Dwa krótkie uderzenia w dzwon okrętowy: godzina pierwsza — zmiana sterników. Starszy marynarz Władek po zdaniu kursu swemu następcy poszedł mierzyć temperaturę w pomieszczeniach, gdzie znajdował się ładunek. Władek należał do marynarzy wyspecjalizowanych w doglądaniu ładunku podczas jego załadowywania i w okresie podróży. Marynarz zyskiwał na tym wolne dni, gdy ładunku nie było, statek zaś pewność, że ładunek zostanie odpowiednio zabezpieczony i odseparowany, a najmniejsze uszkodzenie spostrzeżone i zameldowane. Wśród załogi było kilku specjalistów, których zainteresowania ładunkiem wychodziły po jakimś czasie daleko poza same wiadomości dotyczące obchodzenia się z nim na statku. Ciekawiło ich wszystko, od wyglądu drzew garbnikowych, nasion i historii bawełny, aż do gatunków kawy i giełdy kawowej. Przez cały czas podróży opiekowali się ładunkiem w granicach swych możliwości, robiąc najdokładniejsze szkice rozmieszczenia ładunku w ładowniach, z podaniem dokładnych ilości, numerów i znaków. W tym rejsie wieźliśmy wyjątkowo dużo bawełny. Wszystkie ładownie, a było ich pięć, prawie całkowicie wypełniono bawełną. Prócz tego wykorzystano pod ładunek pomieszczenia pasażerskie trzeciej klasy. W drodze do kraju mieliśmy wyłącznie pasażerów w pierwszej i drugiej klasie — wobec tego pomieszczenia klas trzecich wraz z salonami i jadalniami załadowano kawą. 117  Starszy marynarz Władek piastował dwie specjalności: bawełna i kawa. Kawa lubiła się pocić, bawełna — palić. By ustrzec kawę od pocenia się, Władek wietrzył ją za pomocą „rekinów” — olbrzymich, kilkunastometrowej długości nawiewników w postaci rur płóciennych, w których z łatwością mógł się pomieścić człowiek. W głowicy „rekina” znajdował się otwór zaopatrzony w dwie olbrzymie „płetwy”. Podniesiona do góry ponad nadbudówki statkowe głowica, z odpowiednio ustawionymi na wiatr „płetwami”, wtłaczała powietrze do wnętrza statku, a olbrzymie wywiewniki odprowadzały powietrze na zewnątrz. Czuwanie nad prawidłową pracą „rekinów” stanowiło zadanie specjalistów od ładunku z każdej wachty. Nie było wypadku, by kawa nam się pociła. Natomiast bawełna spędzała wszystkim sen z oczu. Kilka razy mieliśmy ogień zaprószony w kojach przez pasażerów. Tliła się bielizna pościelowa i materace. Zapach był taki sam jak tlącej się bawełny. Niedopałki papierosów rzucane za burtę przez pasażerów trafiały czasem w otwory wentylatorów wysuniętych przez okrągłe obramowania iluminatorów za burtę w postaci łopatek. Ciągła czujność i stałe sprawdzanie pomieszczeń uchroniły nas przed najstraszniejszą katastrofą, jaką jest pożar na morzu. Ale bawełna potrafi zapalić się sama. Wykrycie ognia możliwe jest wyłącznie za pomocą mierzenia temperatury w ładowniach, co w naszych warunkach należało zaliczyć raczej do teorii. Rozmieszczenie termometrów i mierzenie temperatury było specjalnością Władka. Chłopak ten z poświęceniem wciskał się w ładownie, gdzie się dało, umieszczał termometry, mierzył i „węszył”. Więcej mogliśmy liczyć na wykrycie pożaru przez wyczucie go węchem niż termometrem. A w węszeniu Władek był niezmordowany. O tej godzinie na górnych pokładach panowała cisza. Po lunchu pasażerowie drzemali zwykle w ustawionych na zacienionym pokładzie spacerowym leżakach, skryci przed żarem stojącego niemal w zenicie słońca. Dzień był bezwietrzny. Ciemnoszafirowa powierzchnia oceanu wzdymała się i opadała długą, bezkresną martwą falą, pokrytą promieniami słońca, tworzącymi na powierzchni olbrzymią złotą sieć. Małe słońca wprawione w spojenia złocistej przędzy hipnotyzowały migotliwym blaskiem miliardów ogni. „Jaskółki morskie” — roje uskrzydlonych ryb szybowały nad złotą siecią. Widok ten przekreślał czas, o którym dawało jedynie znać bicie dzwonu okrętowego. Spod dziobu wyrwała się i rozpoczęła swój lot szybowcowy olbrzymia, samotna, uskrzydlona ryba. Na martwej powierzchni wody śledziłem widoczne dokładnie kręgi wywołane szafirową smugą wody ociekającej z jej srebrnych skrzydeł. W tej samej chwili usłyszałem szeptem powiedziane słowa: — Panie poruczniku, z drugiej ładowni czuć silny zapach palącej się bawełny. 118 Szeptał starszy marynarz Władek. Oczy miał przymrużone, lecz nie uśmiechał się. W tej samej chwili mnie również zaleciał zapach tlącej się bawełny. — Idź natychmiast, zawiadom pierwszego oficera — powiedziałem. W tej podróży nie szliśmy w zwykłym komplecie. Poprzedni „pierwszy” poszedł na urlop, obecny był po raz pierwszy na naszym statku, nie znał załogi i miał nieco odmienne obyczaje. Mogły być najlepsze, ale ponieważ były inne niż poprzednio, więc wytworzyły pomiędzy nim a załogą duży i mocno „oblodzony” dystans. Pierwszy oficer zjawił się po chwili na mostku i oświadczył, że jego również zaleciał zapach tlącej się bawełny. Zaproponowałem, że pójdę wyszukać miejsce, w którym zaczęło się tlić. Ale „pierwszy” tonem nie uznającym sprzeciwów oznajmił, iż sam zawiadomi kapitana i osobiście poszuka źródła ognia. Widziałem, jak wchodził do kabiny kapitana. Tymczasem Władek postawił na nogi całą wachtę, bosmana i cieślę. Wszyscy jednak tak się zachowywali, by nie wzbudzić podejrzenia pasażerów. Pierwszy oficer dołączył na przednim pokładzie do Władka i pozostałych i zaczęli zaglądać kolejno do pracujących wywiewników. Naturalnie starszy marynarz Władek przejęty swą specjalnością wszędzie był pierwszy. Jego biała, okrągła marynarska czapeczka „navy-hetka” zanurzyła się w gardzieli olbrzymiego wywiewnika z pierwszej ładowni, zanim wsunęły się głowy „pierwszego”, bosmana i cieśli. Gdy głowy się wynurzyły, Władek dał mi znak, że w pierwszej ładowni też czuć zapach tlącej się bawełny. To samo powtórzyło się przy wywiewnikach drugiej i trzeciej ładowni. Sytuacja stawała się poważna. Pierwszy oficer ponownie zniknął w kabinie kapitana. Gdy wyszedł, miał wyraz twarzy człowieka dźwigającego na swej głowie cały statek, wraz z losem wszystkich ludzi znajdujących się na nim. Z łaski rzucił mi parę słów, z których domyśliłem się, że idzie jeszcze sprawdzić czwartą i piątą ładownię. „Piąty oficer”, stojący ze mną na wachcie palił się już do akcji. Tytuły „piąty” oraz „szósty oficer” były przywilejem asystentów pokładowych posiadających dyplomy oficerów nawigacyjnych i mających w książeczkach żeglarskich wypisane swe tytuły. W codziennym życiu statkowym musieli znosić bolesną dla niektórych nazwę „asystent pokładowy”. W tej chwili „piąty” przypomniał sobie głośno, co należy uczynić na statku, na którym pali się bawełna w ładowniach. Chciał natychmiast uszczelnić luki, puszczać do ładowni parę, zalewać je wodą. Byle już coś robić. Obaj myśleliśmy o jednym: co się teraz będzie na statku działo? Pasażerów, jak na możliwości w tym okresie, mieliśmy stosunkowo wielu. Przeważnie Niemcy, Francuzi oraz kilkunastu Duńczyków. Wszyscy jadący w odwiedziny do kraju, po kilku latach pobytu w Południowej Ameryce, 119  Znaleźli się na naszym statku dzięki „nieczystej konkurencji”, 0 którą pomawiały nas zgodnie wszystkie linie okrętowe ubiegające się o pasażerów z Południowej Ameryki. Tą „nieczystą konkurencją” były: polska gościnność i polska kuchnia. Pasażerowie po paru godzinach pobytu na naszym statku czuli się jak u siebie w domu, po paru dniach chcieli jechać z nami dookoła świata, a gdy przychodziło do rozstania — nie obywało się bez łez. Wszyscy zapewniali, że wracać będą z całą pewnością tylko „nami” 1 rzeczywiście dotrzymywali słowa. Stare nasze statki cieszyły się większą sympatią i powodzeniem niż najnowsze opływowe linie innych transatlantyków o dużej reklamie. Teraz myślałem o tym, co będzie z tą naszą reklamą i jaką radość sprawi wszystkim konkurencyjnym kompaniom fakt, żeśmy się palili. Wizja „uszczelniania” ładowni i ewentualnej podróży przez Atlantyk z płonącą wewnątrz trzech ładowni bawełną nie była zachwycająca. Jeżeli pożaru nie stłumimy, znajdziemy się pośrodku Atlantyku z ogarniętymi paniką pasażerami. Panika w takich wypadkach może się okazać stokroć gorsza niż sam pożar. Zacząłem się zastanawiać, co zrobi kapitan? „Piąty” już się denerwował, że kapitan nie każe „dusić” ognia. — Każda minuta jest droga. Na co czekamy? — gorączkował się. Znając trochę dłużej kapitana „ochłodziłem” „piątego”, mówiąc, że nic z tego, o czym myśli, nie będzie. — Jak to? — żachnął się. — Zwyczajnie — odpowiedziałem. — Kapitan nigdy nie zrobi tego, czego nie robił dotychczas, a o ile wiem — bawełna jeszcze mu się pod nogami nie paliła. Ładowaliśmy bawełnę ze wszystkimi możliwymi ostrożnościami. Jeśli zatliła się w trzech ładowniach od razu, to samo mogło się stać w czwartej i piątej ładowni. Kapitan nie będzie urządzał ze statku żywej pochodni na Atlantyku. Z pewnością zaraz zawrócimy do Rio. Strata dwóch czy trzech dni jest niczym wobec tego, co się może stać z tlącą się bawełną, jeśli pójdziemy do Dakaru... Na razie na pokładzie łodziowym zobaczyłem pierwszego oficera. Miał wyraz twarzy gromowładcy — pierwszy grom zabije tego, kto się do niego zbliży. Mimo wszystko wyszedłem na spotkanie aż do drzwi kabiny nawigacyjnej. — W których ładowniach się pali? — spytałem. Popatrzył na mnie z nieopisaną wściekłością, jak gdybym ja osobiście cały statek podpalił, a potem wycedził: — Paliła się czapka na głowie PAŃSKIEGO starszego marynarza. — Przecież sam pan powiedział, że czuje swąd tlącej się bawełny — zaoponowałem. Pierwszy oficer zbladł z wściekłości, odwrócił się na pięcie i rzucił mi przez ramię, odchodząc: — Mówię, że czapka PAŃSKIEMU starszemu marynarzowi na gło150 wie się paliła. Niech pan sam zamelduje kapitanowi. Ja do niego nie pójdę. I zniknął za drzwiami swej kabiny. Że Władzio miał gorącą głowę do wszystkiego — to fakt, ale czapka od tego się nie zapali. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Z czym mam pójść teraz do kapitana? Naraz zjawił się Władek. Znów uśmiechnięty, z przymrużonymi oczami patrzącymi wprost w słońce i z głową zadartą do góry. — Powiedz mi, co to było? — spytałem. — W czwartej ładowni poczuliśmy zapach tlącej się bawełny. Dopiero gdy nachyliłem się do wywiewnika piątej, poczułem, że coś mi pali głowę. Zerwałem czapkę. Cały bok „navy-hetki” był z jednej strony wypalony. Gdy zszedłem ze steru, to chwileczkę zatrzymałem się na pokładzie spacerowym, przed wejściem do salonu. Nade mną na łodziowym pokładzie stali pasażerowie i widocznie ktoś zaprószył mi „fetka”. A dalej to pan porucznik wie. Był tak rozradowany i śmiał się tak zaraźliwie, że mimo woli również zacząłem się śmiać. Spytałem go tylko: — Czego się tak cieszysz? — Po pierwsze, dlatego, że się moja bawełna nie pali, a po drugie, że „pierwszy” jest taki zły, jak gdyby mu się nie wiem co stało. Poszedłem do kapitana. Siedział w kabinie przy biurku i wertował przepisy dotyczące pożarów na statkach. Zanim otworzyłem usta, by opowiedzieć o pożarze na głowie starszego marynarza Władka, kapitan wydał mi polecenie położenia się na kurs do Rio i spytał: — Ostatecznie, w której ładowni tli się bawełna? — Pierwszy oficer kazał zameldować, że w żadnej ładowni nie tli się bawełna... — Jak to — przerwał mi zdumiony kapitan. — Przecież przed chwilą sam mi powiedział, że w trzech pierwszych ładowniach czuć silny zapach tlącej się bawełny. W pierwszej, drugiej i trzeciej. — Tak myślał, panie kapitanie, ale teraz stwierdził, że tliła się bawełniana czapka na głowie starszego marynarza i to kazał panu kapitanowi zameldować. — Nie rozumiem — dziwił się kapitan. — Pierwszy oficer nie może odróżnić czapki od ładowni? Skąd pierwszy oficer wiedział, że tli się bawełna w drugiej ładowni? — Ja posłałem do pierwszego oficera starszego marynarza, by zameldował, że tli się bawełna w drugiej ładowni... Widziałem, że kapitan się zniecierpliwił. Zazwyczaj o tej godzinie na tym odcinku drogi drzemał w koi. Był to pierwszy dzień na oceanie po wyjściu z Rio i kapitan zamiast oddać się całkowicie swym przyzwyczajeniom aż do Dakaru — postawiony został, podobnie jak i my, przed wizją pożaru podsycaną zapamiętanymi historiami stat121  ków, które spłonęły z ładunkiem bawełny. To nagłe przejście od spodziewanego niebezpieczeństwa palących się setek ton bawełny na statku z pasażerami, na oceanie, do tlącej się małej czapki na głowie marynarza, nie mogło tak szybko ułożyć się w głowie kapitana. Teraz zrozumiałem zemstę pierwszego oficera. Wznieciłem pożar w jego głowie. „Pierwszy” wzniecił jeszcze większy pożar w głowie kapitana, a jego ugaszenie pozostawił mnie. Wypadek z czapką był niecodzienny, wytłumaczenie go kapitanowi, który w ciągu tych kilku minut zmienił się w pełnego zapału dowódcę straży pożarnej — było sprawą również niecodzienną. — Marynarz zameldował mi, że tli się bawełna w drugiej ładowni, wobec czego posłałem go, by zameldował o tym pierwszemu oficerowi. „Pierwszy” sam poszedł do wywiewnika pierwszej, drugiej i trzeciej ładowni, do każdego z nich przed nim wsadzał swą głowę marynarz z palącą się czapką, wobec czego „pierwszy” czuł w każdej ładowni zapach tlącej się bawełny. — Rozumiem, ale od czego zapaliła się czapka marynarza? — Prawdopodobnie od niedopałka rzuconego przez pasażera z górnego pokładu. — No, to z powodu palącej się czapki starszego marynarza proszę się nie kłaść na kurs do Rio. Dziękuję. Wróciłem na mostek. „Piąty” też się już uspokoił i szykował do brania wysokości sekstantem. Pomimo że mieliśmy przed sobą do przebycia cały Atlantyk w strefie między zwrotnikami od Koziorożca do Raka, gdzie przy tej pogodzie po zachodzie słońca będzie dokładna pozycja z gwiazd, ale na godzinę szesnastą musiała być pozycja z dwóch niejednoczesnych linii pozycyjnych ze słońca. I znów szafir i szybujące w złotych promieniach „jaskółki morskie”. Powoli przestawałem myśleć o tlącej się bawełnie w pięciu ładowniach. Pożar na transatlantyku trwał niecały kwadrans. Na przednim pokładzie koło drugiej ładowni stał Władek w nowej bawełnianej czapce i uśmiechał się, wpatrując się przymrużonymi oczami w tropikalne słońce. PLAMOZNIK W roku 1777 okręty jego królewskiej mości króla Anglii zaczęły używać jako sygnału zawezwawczego niebieskiej flagi z białym kwadratem pośrodku. W ciągu ćwierćwiecza od momentu ukazania się jej na maszcie przybrała ona imię „niebieskiego Piotrusia” (Blue Peter). W okresie wojen pomiędzy Anglią i Francją czekające na wojskową eskortę statki handlowe nie przyjmowały na swój pokład pasażerów tak długo, zanim mający je eskortować okręt wojenny nie podniósł „niebieskiego Piotrusia”. Obecnie podniesiona na przednim maszcie litera „P” międzynarodowego kodu sygnałowego na wszystkich statkach kuli ziemskiej mówi tym, którzy na nią patrzą: „Dzisiaj mój statek wychodzi w morze”. „Dzisiaj mój statek wychodzi w morze” — oznajmił „niebieski Piotruś” podniesiony na jednym z naszych trzech transatlantyków, idącym w swój kolejny rejs z Gdyni do Nowego Jorku. Trzy działy: nawigacyjny, maszynowy i hotelowy przygotowane są do wielkiej podróży i nieznanej przygody.. Począwszy od stosu map ułożonych w szufladzie kabiny nawigacyjnej, które obejmują całą trasę przewidzianej podróży, a kończąc na ciemnych zakamarkach kotłowni — wszystko wszędzie doprowadzono do stanu „kwitnącej gotowości”. Załoga transatlantyka — olbrzymi zespół wysiłków ludzkich — rozpocznie swą samodzielną pracę w momencie, gdy wyciągnięta zostanie na pokład ostatnia lina łącząca statek z nabrzeżem. W początkowym okresie pracy naszych liniowców właściwymi ludźmi na właściwych stanowiskach byli tylko oficerowie nawigacyjni i maszynowi. Oni stanowili koło rozpędowe zmuszające swymi trybami pozostałe kółka do ściśle określonej, precyzyjnej pracy na rzecz statku. Załoga wszystkich innych działów była w tym czasie nieomal „legią cudzoziemską”, którą zawody życiowe wtłoczyły w ten nie znany dotychczas dla niej mechanizm. Utalentowany aktor, ponieważ nie otrzymał roli, o jakiej marzył — grał teraz przebrany w białą kurtkę rolę stewarda. Taką samą białą kurtkę nosił zdolny lotnik, dlatego że podczas pokazu bombardowa123  nia zrzucił fe samolotu bomby w publiczność zamiast w morze. Rolą palacza w czeluściach kotłowni transatlantyka przyjął na siebie były ogrodnik papieski. Twarz i głowę miał podobną do głowy Jana Chrzciciela. Wędrował po statkach ze swą własną „szlojzą” — parumetrowym pogrzebaczem do mieszania w palenisku kotła okrętowego, a w chwilach wolnych od zajęć czytał Ewangelię. Ludzie ci od podniesienia „niebieskiego Piotrusia” rozpoczęli życie „trybików” okrętowych. Tymczasowe troski lądowe przeszły do sfery nieokreślonych rozmyślań. Istotnymi zagadnieniami stały się sprawy tak ważne, jak przygotowanie sekcji pomieszczeń pasażerów do inspekcji, idealne zasłanie przydzielonej ilości koi, sprawne i uprzejme obsłużenie wyznaczonej ilości pasażerów podczas posiłków, utrzymanie odpowiedniego ciśnienia pary w kotle i przygotowanie paleniska do zdania następnej wachcie. Rola króla Lira, oblatanie nowej maszyny czy wysadzenie alei cyprysami były dla nich teraz rzeczami tak błahymi, jak sen sprzed kilku nocy. Przed przybyciem na statek pasażerów odbyła się ostatnia inspekcja dyrektora biura portowego linii, wytwornego, szpakowatego pana o miłym uśmiechu i znakomitym poczuciu humoru. Dyrektor przemierzył wszystkie długie pokłady, poczynając od mostku, przeszedł przez wysłane dywanami korytarze sekcji pasażerskich, przez lśniące niklem „uzbrojenie” kuchni i dotarł do prowiantury. Tam ze zdumieniem ujrzał dwie kontrastowe postacie „chłopców okrętowych”. Pierwszy, atleta z areny cyrkowej, po ujrzeniu dyrektora znikł natychmiast, by zawiadomić o inspekcji szefa prowiantury, drugi, nikła i wątła figurka garbuska, pozostał. Obaj „chłopcy”, jak można było od razu zauważyć, dawno przekroczyli wiek zwany chłopięcym, ale w spisie załogi figurowali na etatach chłopców okrętowych. Dyrektor przygląda się garbuskowi. Widzi go po raz pierwszy. Do chłopców okrętowych mówi się per „ty”, dyrektor szanuje jednak prawdziwy wiek „chłopca” i mówi jak do starszych marynarzy lub palaczy — per „wy”. — Przyszliście pewnie na statek, żeby zostać palaczem? — pyta uśmiechając się przyjaźnie. Garbusek uśmiecha się. Ma duże, piękne niebieskostalowe oczy, wysokie czoło i silnie zarysowaną dolną szczękę. — Jestem za słaby, panie dyrektorze. — No to może macie zamiar zostać marynarzem? — Jestem ułomny, panie dyrektorze. — No to marzycie pewnie, żeby zostać prowiantowym? — śmiejąc się już mówi dyrektor. — Jest mi to zupełnie obojętne, panie dyrektorze — z uśmiechem odpowiada garbusek. — A jakie macie wykształcenie? 124 — Posiadam dwa magisteria. Jedno z matematyki, drugie ze ścisłej filozofii. — Jeśli się nie mylę, to w podaniu o przyjęcie do pracy podał pan, że jest szoferem. — Mam podwójne nazwisko. Pod pierwszym nazwiskiem ukończyłem dwa fakultety Uniwersytetu Stefana Batorego i otrzymałem stosunkowo wysokie stanowisko kierownika zakładu wychowawczonaukowego. Zrezygnowałem jednak z tego i pod drugim, obecnym nazwiskiem otrzymałem prawo prowadzenia wszelkich pojazdów mechanicznych i dlatego podałem zawód związany z tym nazwiskiem. Wyruszyłem w świat, by zobaczyć go wyłącznie z najniższego stanowiska, bez uciekania się do przywilejów przywiązanych do tytułów naukowych. Rozpoczynam życie od nowa. — Życzę panu powodzenia — zakończył dyrektor rozmowę i udał się na dalszą inspekcję. W prowianturze nastąpiło poinspekcyjne odprężenie. Zjawił się prowiantowy, „batiar” lwowski, podoficer i szofer z kolumny samochodowej. Był w doskonałym humorze i bardzo zadowolony. Garbusek pracował całą noc szorując i malując szybko schnącymi lakierami prowianturę po przyjęciu ostatniego prowiantu. Nigdy jeszcze nie było w niej tak czysto. Wygląd prowiantury nie uszedł uwagi wprawnego oka dyrektora i uznanie zostało wyrażone szefowi prowiantury. Szef był tak zadowolony, że pozwolił „młodszemu chłopakowi” być na pokładzie w momencie, w którym statek zrzuca ostatnią linę i wychodzi z portu ściągając z masztu „niebieskiego Piotrusia”. „Młodszy chłopak okrętowy” po raz pierwszy zaczerpnął powietrza morskiego patrząc z pokładu na otwierający się przed nim nieznany dotychczas horyzont i uśmiechnął się do myśli o swej pracy z okresu studiów w charakterze kierownika domu wypoczynkowego bratniej pomocy studentów. Szumny tytuł kierownika pokrywał ciężką pracę fizyczną i umysłową na wszystkich etatach, jakie dom musiał posiadać, ale początkowo ich nie posiadał. Dyrektor zachował tajemnicę „chłopca okrętowego”, który jak jego poprzednik sprzątał kabinę szefa i w wypadku niedyspozycji przynosił mu posiłki do kabiny. Nikt dotychczas tak dobrze nie sprzątał i nie czyścił mundurów. Szef był zachwycony; będąc częstym gościem mesy oficerów pokładowych i maszynowych ciągle o nim opowiadał. — Liczy już prawie tak dobrze, jak i ja. Potrafi napisać wcale nieźle pokwitowanie, a jak sprząta kabinę i prowianturę. Po kilku tygodniach wszyscy w mesie oficerskiej dowiedzieli się, że „chłopiec” zaprowadził sam specjalną kartotekę i teraz w każdej chwili można dowiedzieć się dokładnie, ile czego jest w prowianturze. — Kazałem mu nauczyć się angielskiego, aby rozumiał napisy na puszkach z konserwami — opowiadał szef w kilka dni potem. — Po jakimś czasie zobaczyłem go, że chodzi z płóciennym woreczkiem. 125  Prawie że się z nim nie rozstaje. Gdy siedział sam i myślał, że go nikt nie widzi, zaraz zaczynał grzebać w woreczku. Coś wyjmuje, popatrzy i chowa z powrotem. Nie wytrzymałem i kazałem mu pokazać, co tam chowa. Zgadnijcie, co tam miał? Nikt w mesie naturalnie nie zgadł. — Myślałem że ma tam rodzynki, migdały czy śliwki suszone, bo stale poruszał ustami, gdy trzymał woreczek w rękach. Wiecie, co tam znalazłem? Małe kartoniki zapisane z jednej strony po polsku, z drugiej po angielsku. Prowiantowy z każdym dniem był coraz bardziej dumny ze swego „chłopca”. Zaczął się nim nawet wyręczać, dając mu klucze od prowiantury, po które „chłopak” przychodził, jeśli szef zasiedział się w mesie. Pewnego dnia, gdy prowiantowy dawał mu klucze i zaczął go przed wszystkimi chwalić za pięknie wyczyszczony z plam mundur, „chłopak” był tak zażenowany, że po otrzymaniu kluczy natychmiast się ulotnił. Pozostało po nim jednak nowe imię: PLAMOZNIK. Wkrótce Plamoznik cieszył się już uznaniem nie tylko szefa, lecz także palaczy. Głównie dlatego, że pozwalał im się budzić o każdej porze dnia i nocy i wydawał żądane artykuły. W drodze rewanżu nikt z maszyny nie krzywił się na niego, gdy zabronił samowolnego brania owoców z chłodni pod pretekstem mierzenia w niej temperatury. Ułomny i niepozorny Plamoznik jednym uśmiechem zawsze pogodnych oczu „trzymał krótko” najbardziej niesfornych z załogi. Byli nimi przeważnie niegdyś wyrzuceni z gimnazjum z którejś tam klasy — ci, na których nie poznali się nauczyciele i na których nawet teraz nikt się poznać, ani dostatecznie ocenić, nie może. Plamoznik potrafił zawsze ich rozbroić swą serdeczną wyrozumiałością dla ich skrzywdzonej wielkości i wypielęgnowanego lenistwa. Mijały tygodnie i miesiące, duma szefa prowiantury jako nauczyciela wciąż rosła. Niestrudzenie też wyliczał w mesie: — Najpierw nauczyłem go sprzątać, myć i malować, potem liczyć, potem angielskiego, potem... Potem, po przejściu transatlantyka do Grecji, na tak zwaną linię palestyńską, prowiantowy odkrył, że jego „uczeń” mówi po grecku. Dostawcom, majętnym obywatelom Aten, spodobał się ten chłopak z prowiantury. Niepozorny Plamoznik z łatwością bowiem władał dźwięczną mową Odyseusza. Ateńczycy zapraszali go do swych domów, wozili po Helladzie i słuchali wyjątków z Iliady i Odysei. To samo powtórzyło się, gdy transatlantyk stanął na czas dłuższy na doku w Pireusie. W okresie gdy kwitną migdały i Hellada jest najpiękniejsza, „młodszy chłopak z prowiantury” rozchwytywany był przez dostawców. Lubili go słuchać, gdy mówił im o mitach greckich na ruinach świątyń i zamków i z namaszczeniem szukali wraz z nim przy Mykeńskiej Bramie Lwic śladów stóp „pięknej przyczyny” wojny trojańskiej. 126 W tym stanie rzeczy sam prowiantowy zaczął interesować się światem starożytnym po otrzymaniu od Plamoznika aż Dwóch wiosen Parandowskiego i zaczął sprowadzać z Polski odpowiednie książki. — Muszę to czytać, bo nauczyłem go po angielsku, a teraz widzę, że się bardzo interesuje świątyniami Egiptu i Syrii — mówił w mesie. — Ma doskonałą pamięć i jeszcze ze szkoły zapamiętał staro-grecki. Sam nakupował sobie wiele książek, ale też nie zgadniecie o czym. Począwszy od wszystkiego o gatunkach drobiu kończąc na wyrobie i gatunkach win. Żaden dostawca nie może mu nic wmówić. Teraz to naprawdę mogę spać spokojnie. Szef często niedomagał i doszedł do przekonania, że mając jako zastępcę Plamoznika może sobie pozwolić na kilkumiesięczną kurację i wypoczynek zdrowotny. I tak Plamoznik został „pełniącym obowiązki prowiantowego”. Po upływie paru miesięcy zjawiła się nagle w Konstancy komisja rewizyjna, aby sprawdzić stan prowiantury pod nowym zarządem. Kontrola ujawniła wręcz oszałamiające fakty, które przeszły do historii o Plamozniku, a które sama komisja jednogłośnie uznała za bajkę dla bardzo grzecznych dzieci — stan kartoteki Plamoznika i ilość brzoskwiń w chłodni zgadzały się z sobą co do sztuki. W wyniku sprawozdania komisji po powrocie do Gdyni „młodszy chłopak” pełniący obowiązki prowiantowego znalazł się w pociągu idącym do Monfalcone, wraz z pierwszą partią załogi wyznaczonej na nowo budujący się transatlantyk, z nominacją na szefa prowiantury. W przedziale zajętym przez załogę nowego statku w czasie posiłków Plamoznik nie wychodził z swej roli żywiciela. Ustawił między ławkami walizki w ten sposób, że powstał długi na cały przedział stół. Znalazł się na nim przewidziany przez Plamoznika obrus z serwetek ułożonych w arabeski, amerykański papierowy serwis, znalazły się nawet róże, którymi pożegnano załogę w Konstancy. Podczas ostatniej swej podróży na statku Plamoznik zgodził się wyjątkowo przyjąć od dostawców prezenty na pożegnanie w postaci najbardziej wyszukanych owoców, win, konserw i papierosów. Teraz cały stół zastawiony więc był najwytworniejszymi daniami i napojami. Z korytarza przez okna wciąż zaglądali zaciekawieni pasażerowie. Gdy na stole znalazł się już „rahat-al-hulkum” (rahatłukum), co znaczy tyle co „rozkosz podniebienia”, z Istanbulu, granaty i banany z Jerycha, jakiś starszy pan otworzył drzwi przedziału i kłaniając się uprzejmie Plamoznikowi, który w sposób widoczny robił „honory domu”, zapytał po francusku: — Proszę wybaczyć, ale cały wagon porobił już zakłady na temat, kim panowie jesteście. Zostałem wydelegowany dla rozstrzygnięcia tych zakładów. Plamoznik zaprosił pytającego pana na czarną kawę, którą właśnie nalewał z olbrzymiego termosu do papierowych szklaneczek. Podsu127  nął gościowi trzy gatunki najprzedniejszych papierosów tureckich i przeprosił, że pytaniem odpowie na pytanie. Otóż, zanim powie kim są, na razie wszyscy w przedziale chcieliby usłyszeć, za kogo ich biorą współtowarzysze podróży. — Przeważają głosy, że są panowie międzynarodową ekspedycją naukową, udającą się na miejsce badań. Najwięcej obstaje za archeologami — odpowiedział nieznajomy. — Jesteśmy tylko marynarzami pokładowymi nowego polskiego transatlantyka, który czeka na nas w Monfalcone. Wszyscy jesteśmy Polakami. Większość ekipy stanowili istotnie oficerowie pokładowi, Plamoznik mógł więc pozwolić sobie na tę małą nieścisłość w odpowiedzi. — Niemożliwe — zawołał nieznajomy. — Panowie wyglądają na ludzi o wysokiej kulturze, w których, proszę wybaczyć, nikt nie podejrzewał marynarzy. — Jeśli zna pan język angielski, może się pan łatwo przekonać, że tak jest w istocie. Proszę wziąć od sąsiada jego dokument — zaproponował Plamoznik. Obok nieznajomego siedział sternik manewrowy. Plamoznik poprosił go, by pokazał nieznajomemu swą książeczkę żeglarską. Nieznajomy przejrzał ją uważnie, dłużej zatrzymując się w tym miejscu, gdzie widniało wypisane stanowisko sternika. W tej chwili pozostali wyciągnęli identycznie wyglądające z zewnątrz książeczki żeglarskie z napisem „SAILORS BOOK”. Nieznajomy zadowolił się przeczytaniem tej jednej i milczał. Zjadł kawałek „rozkoszy podniebienia”, zapił mokką i po zaciągnięciu się dymem tureckim powiedział: — Jednak, rzeczywiście człowiek się całe życie uczy. * Na nowym transatlantyku Plamoznik wzniósł się na nieosiągalne dla innych prowiantowych wyżyny pod względem sprawności działania i zaopatrzenia statku. Nie uznając żadnych gratyfikacji i prezentów doprowadził zaopatrzenie i kontrolę posiadanych zapasów do doskonałości. Wieść o nim doszła do wytwórni najlepszych win we Francji, które pozwoliły sobie na przysłanie mu listów wyrażających podziw dla jego znajomości gatunków ich win i roczników tychże win. Każdy z listów zaopatrzony był w załącznik w postaci trzech butelek win nie spotykanych w sprzedaży. Plamoznik zaprosił przyjaciół i wtedy zebrani dowiedzieli się, czemu zawdzięczają możność skosztowania rzadkich napojów. — W oczach producentów win — powiedział dawny „młodszy chłopak”, nalewając do kieliszków otrzymany nektar — znalazłem więcej uznania niż w oczach pewnej Polki, z powodu której porzuciłem 128  dotychczasową pracę. Trafiłem na swoją Mary Wortley, co prawda z podobieństwa do Aleksandra Pope’a mam tylko jego wzrost i ułomność. Była to aluzja do zawieszonego w jego kabinie obrazka przedstawiającego słynnego angielskiego poetę i tłumacza z języka greckiego Iliady i Odysei — Aleksandra Pope’a oraz Mary Wortley, wyśmiewającą się z jego uczuć. * W grudniu nowy transatlantyk przycumował do nabrzeża koło dworca morskiego w Gdyni. W głównym salonie skończyła się wilia dla załogi. Na choince pogasły światła elektrycznych świeczek. Błyszczały tylko reflektory lamp na złotych i srebrnych kulach, którymi przybrane było drzewko. Szef prowiantury zaprosił najbliższych przyjaciół na obejrzenie jego drzewka. Zaproszeni zeszli ze statku. Był duży mróz. Gdynia zasypana śniegiem. Minęli główne tory kolejowe i weszli w gęsty las okrywający pasma wzgórz ciągnące się wzdłuż zatoki. Gdy brnąc przez zaspy śniegu dotarli do małej polanki wśród „jodeł wysokich”, „gospodarz” poprosił gości, by się zatrzymali w tym miejscu, a sam obszedł dużym półkolem polankę i zniknął w gąszczu. Po chwili z drugiej strony miniaturowej polanki zapaliło się światło na dolnej gałęzi olbrzymiej jodły. Jedno światło białej świecy. Wśród ciszy jarzył się złoty płomień. Odbijał się w miliardach iskrzących się mrozem śnieżynek. Biegnące ku górze światło sięgało sklepienia utkanego gwiazdami. Białe, skrzące akiścde czerniły próżnię między konarami, wydłużone w nieskończoność i niewymiernie oszronione pnie jodeł wydawały się kolumnami z diamentów. Była w tym Zimowa bajka Ferdynanda Ruszczy ca, Bajki Andersena i cały „Bajarz polski”, a wszystko złożyło się na Wieczór Wigilijny Plamoznika. • Triest. Przy nabrzeżu stoi nasz drugi nowoczesny transatlantyk zbudowany w Monfalcone. Na przednim maszcie powiewa „błękitny Piotruś”. „Batory” wyrusza w swój pierwszy rejs. Ostatni rzut oka szpakowatego dyrektora o miłym uśmiechu i dużym poczuciu humoru na porządek na statku. W prowianturze dyrektor śmiejąc się ściska dłoń szefa mówiąc: — Myślę, że mi pan nie ma bardzo za złe, że oderwałem pana od przyjaciół na tamtym statku, ale chciałem, by na obu naszych nowoczesnych transatlantykach w prowianturze było identyczne zaopatrzenie i porządek. Mała postać garbuska pręży się po wojskowemu i odpowiada: — Ku chwale bandery, panie komandorze. — A prywatnie, uśmiechając się, mówi: — Cieszę się, że nie czuję się w linii niepotrzebny. 9 — Krążownik spod Somosierry 129  — Panie dyrektorze — mówi Plamoznik do dyrektora, któremu kiedyś wyznał swe wykształcenie — z kolei teraz ja proszę sam o przeniesienie mnie na jeden ze statków pasażerskich linii południowoamerykańskiej. Nie znam jeszcze tej linii i chciałbym poznać tamte kraje. — Zgoda, ale pod jednym warunkiem. Zechce pan zorganizować na nim życie kulturalno-oświatowe dla marynarzy. W ten sposób Plamoznik stał się wydawcą gazety okrętowej. Pisał do niej wierszem i prozą, wykorzystując swe doświadczenie redaktora gazety uniwersyteckiej, gdy jeszcze był studentem. Został również dyrektorem założonej przez siebie szkoły — na statku wielu było takich, którzy uczyć się chcieli i takich, którzy mogli uczyć. Właściwie było wiele szkół składających się z jednego ucznia i jednego nauczyciela, ale dyrektorem w każdej był jeden i ten sam Plamoznik. Stał się nawet dyrektorem teatru, a jako reżysera zaangażował zawiedzionego aktora, który trafił na ten sam statek. Przedstawienia cieszyły się wielkim powodzeniem. Ponadto, tak jak kiedyś czarował Ateńczyków, tak teraz ujmował swym urokiem skupiska emigracyjne na szlaku transatlantyka w Ameryce Południowej. Jego wesołych i pogodnych opowiadań o kraju mogli słuchać zapominając 0 wszystkim. * Przyjaciele Plamoznika zaczęli naraz otrzymywać dziwne listy.adresowane jego ręką. Oprócz dat zmieniały się stale nazwy urzędów pocztowych, z których listy były wysyłane. Początkowo listy zawierały bursztynowe pączki, następnie szmaragdowe listki, a jeszcze później srebrne płatki kwiatów jabłoni... Sam Plamoznik mijał konno osiedla o kwitnących w tym okresie sadach. Z wysokości kulbaki rozkoszował się pięknem i bogactwem ojczystego kraju, którego — jak uświadomił sobie podczas podróży 1 rozmów z rodakami w Brazylii i Argentynie — nie znał. Postanowił go poznać. Jadąc przypominał sobie często swoją pierwszą i swoją ostatnią rozmowę z szpakowatym dyrektorem. Podczas tej ostatniej otrzymał od dyrektora olbrzymią sumę pieniędzy tytułem gratyfikacji za oszczędności, jakie miała linia dzięki jego gospodarce w prowianturach transatlantyków. — W wypadku gdyby się pan znalazł w potrzebie, proszę do mnie napisać. Gdyby pan zechciał wrócić do linii, może pan to uczynić w każdej chwili. Na razie znów życzę panu powodzenia na nowej drodze życia — powiedział na pożegnanie dyrektor. W końcu swej podróży po kraju Plamoznik dojrzał z wysokości swego wierzchowca zajęcie dla siebie. 130 Ostatnie listy, jakie otrzymali od niego przyjaciele, zawierały liście mieniące się złotem i rubinem późnej jesieni. * Po tej podróży Plamoznik zaginął na czas dłuższy. Aż znów wieść o nim rozbłysła jak meteor nowym dyplomem prymusa szkoły rolniczej. Dawni jego koledzy z czasów uniwersyteckich twierdzili, że jako najlepszy prowiantowy transatlantyków wyhodował w szkole rolniczej własnoręcznie najsmaczniejsze i największe szynki eksportowe i że tylko przez niedopatrzenie na ich opakowaniu nie ma napisu PRODUCT OF PLAMOZNIK. * Z rodzinnego kraju Andersena, z otoczonej wodą Zelandii po odbyciu praktyki we wzorowym instytucie rolniczym wracał Plamoznik do Polski na jednym z transatlantyków jako prowiantowy HONORIS CAUSA. W wyniku podsumowanych doświadczeń zebranych w Zelandii doszedł do przekonania, że w kraju są znacznie większe możliwości dla rolnictwa niż w Zelandii. Trzeba nam tylko UMIEĆ i CHCIEĆ. * Wiosna. W Warszawie jeden z przyjaciół Plamoznika ze szlaku morskiego spotkał go idącego ulicą Marszałkowską. Na pytanie, co teraz robi, Plamoznik odpowiedział: — Nie to co trzeba... Przyjechałem w sprawach mojej rolniczej stacji doświadczalnej. Rozwija się wspaniale, ale więcej czasu musiałbym poświęcić temu, czym się na razie zajmuję ubocznie. — Czym znowu? — śmiejąc się spytał przyjaciel, któremu razem z widokiem Plamoznika stanęły przed oczami jego zawody. W odpowiedzi Plamoznik wyjął z kieszeni dwie małe książeczki. Jedna z nich nosiła tytuł: Regulamin piechoty, druga mówiła o taktyce walki ulicznej w dużych miastach. * Wśród łun szalejącej drugiej wojny światowej dotarł do Anglii list Plamoznika. Pisał w nim do jednego ze swych przyjaciół ze szlaku morskiego: Piłuję teraz lasy. Muszę zarabiać na siebie i na „moją Mary Wortley”, która mieszka w mieście z dzieckiem bez środków do życia. Mąż jej zawieruszył się w pożodze. Zapuściłem sobie brodę i wąsy. Wąsy są bardzo niewygodne, zwłaszcza wówczas gdy jem kapuśniak. Marzę o powietrzu czystym, nieskalanym — MORSKIM. •• 131  FLIP D o słynnego krakowskiego psychografologa Rafała Schermanna przybył przedstawiciel Warszawskiego Towarzystwa Parapsychicznego z prośbą o analizę pewnego autografu. Towarzystwu bardzo zależało właśnie na wypowiedzi pana Schermanna ze względu na jego niezwykłe osiągnięcia w tej dziedzinie. Według opinii pokrewnych towarzystw amerykańskich i angielskich, wyprzedził on swych współczesnych o tysiąc lat. Francuskie zaś towarzystwa dodawały, że gdyby pan Schermann żył w wieku XV, nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż jego grafologiczne jasnowidztwo zaprowadziłoby go prosto na stos. Przedstawiciel Towarzystwa Parapsychicznego wręczając kopertę wyjaśnił, że znajdująca się w niej „zabazgrana” kartka nie ma nic wspólnego z jakimś pismem w wyniku seansu mediumistycznego. Grafolog otworzył kopertę, spojrzał na wyjętą z niej kartkę i zaczął mówić: — To nie jest medium... To pismo (?!) istoty, która straciła ochotę do życia, bo jej przeżycia były straszne. Dostała się w miejsce, skąd gwałtem chciałaby się wydostać, ale nie może... Straciła cierpliwość... Bujna fantazja sprawiła, że istota ta podkopała swoją przyszłość i chciałaby się wydostać z więzów. Najlepiej byłoby, gdyby wsiadła do samolotu i przebujała w nieznaną krainę... Nie, że ja jej to radzę, ale ona sobie to tak wyobraża... Stan jest tego rodzaju, że przypomina człowieka pijanego, chociaż naprawdę nie jest pijakiem. W ciemną noc, na podzwrotnikowych szerokościach Atlantyku można było dojrzeć wśród fal samotne dwa światła — zielone i czerwone. Widoczne były w odległości kilkunastu metrów od siebie, w linii poziomej. Zgodnie z międzynarodowymi przepisami o noszeniu świateł przez statki, mógł to być żaglowiec idący dziobem wprost na patrzącego. W pewnej chwili pomiędzy dwoma kolorowymi światłami, na tym samym nieomal poziomie pojawiły się trzy światła białe. Takie uło132  żenie świateł nie istnieje w międzynarodowych przepisach drogi na morzu, a pokazywanie nieprzepisowych świateł jest surowo zabronione. W kilka minut po zapaleniu się białych świateł straszny krzyk poderwał załogę żaglowca — dużej szkolnej fregaty, idącej baksztagiem pod wszystkimi żaglami z Brazylii do Europy. — CHALERAAAAAAAA!!! Kto zapalił światła? DO DZJABŁAAAAAM! Co za porządek? Co robi oficer wachtowy?!! Straszny ten, grozą przejmujący krzyk wydobywał się z ust komendanta fregaty. Nie wiedząc jeszcze dokładnie o co chodzi — kto żył i był w pobliżu rzucił się na pomoc. Wyjaśniło się, że zostały zapalone światła w kabinie na pokładzie, w której iluminatory umieszczone były od strony dziobu. W pomieszczeniu tym znajdowały się przejściowo klatki z małpami, pumą i pelikanem wiezionymi do kraju. Iluminatory były otwarte, by zwierzęta miały dostęp świeżego powietrza. Pomieszczenie posiadało dwoje drzwi wychodzących na pokład — ze sterburty i bakburty. Któryś z instruktorów szybko otworzył jedne z nich, by złapać winowajcę „pokładowej tragedii”. Ale w kabinie nie było nikogo, poza małpami śpiącymi w oddalonej od wyłączników klatce. Puma również spała w swojej. Jeden pelikan był na nogach, ale wydawało się, że drzemał i wcale się nie przejmował strasznym krzykiem komendanta fregaty. Instruktor obejrzał wyłączniki. Sprawdził, czy nie nastąpiło spięcie. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Zgasił światła. Na rufie kończył „kipieć” komendant, obiecując winowajcy najstraszniejsze kary, w które nikt nie wierzył z samym komendantem włącznie. Na razie wszystko pozornie wydawało się w porządku. Przewinienie zostało zauważone, winowajca (chociaż nieznany) — zbesztany i pouczony, co go czeka. Wśród ciemnej nocy nad Atlantykiem znów widać było tylko dwa światła — zielone i czerwone. Fregata znaczyła przebytą drogę zielonkawo fosforyzującą smugą na powierzchni oceanu. Naraz jeszcze potężniejszy krzyk dotarł nawet do śpiących w międzypokładach. Kto się obudził — pryskał z hamaka na pokład. — DO DZJABŁAAA!!! Porządku na wachcie nie ma! Co starszy oficer robi?!! Znów światła się palą. Światła paliły się jak poprzednio. Starszy oficer wypadł z kabiny i zameldował się komendantowi. Po wysłuchaniu paru zwięzłych zdań pobiegł z instruktorami na miejsce przestępstwa, do kabiny ze zwierzętami. W kabinie nie było nikogo, prócz zwierząt. Małpy nie obudziły się nawet. Tylko puma mrużyła oczy przed światłem. Sprawdzono jeszcze raz wyłączniki. Oba kontaktowały prawidłowo. Nie było widać żadnego innego dodatkowego połączenia z siecią elektryczną. Przej133  rżano wszystkie szafki, czy w jakiej nie siedzi dowcipny uczeń. Nie znaleziono nikogo. Klatki były pozamykane. Zgaszono światło. Na wszelki wypadek starszy oficer ustawił w pewnej odległości dwóch instruktorów, którzy mieli pilnować z ukrycia drzwi prowadzących do pomieszczenia ze zwierzętami. Powinni złapać przestępcę, gdyby jeszcze raz odważył się na tego rodzaju żarty. — Porządku u pana na statku nie ma! Położyć się spać ja nie mogę spokojnie! — „pruł” komendant starszego oficera. I znów zapanowała cisza na pokładzie, tylko szum wody trącej o burty mówił o tym, że fregata idzie z szybkością przynajmniej sześciu węzłów. Służbowi instruktorzy wpatrywali się w drzwi kabiny ze zwierzętami. Oficer wachtowy stał z lewej burty na rufie przy relingu, komendant — z prawej. Na tych obszarach wodnych, na jakich znajdowała się w tej chwili fregata, nie należało się spodziewać spotkania z jakimkolwiek statkiem. Najbliższy gościniec morski odległy był o wiele setek mil. Komendant z wolna zaczynał uspokajać się i żałować starszego oficera. Ten leżał w nieutulonym żalu na swej koi i klął wszystkie pokolenia od Adama i Ewy. Oficer wachtowy usiłował domyślić się, kto mu zrobił kawał, który skrupił się na niewinnym starszym oficerze. Uczniowie znajdujący się na wachcie obiecywali sobie uroczyście sprać winowajcę narażającego całą wachtę. Czuwali razem z instruktorami i łamali sobie głowy, kto mógł być owym Kainem. Sen szybko zmorzył podwachty w hamakach... — CHALERAAAAAA!!! — zawibrowało w powietrzu. Znów w tej samej kabinie zapaliły się światła. Tłum rzucił się do drzwi prowadzących ze sterburty i bakburty do kabiny ze zwierzętami. Otworzono przeklęte pomieszczenie. Małpy spały, pelikan drzemał z dziobem ułożonym na piersi, tylko puma ziewała znudzona wrzaskami. Nadbiegł starszy oficer, w którego znów biły gromy. Wszyscy pozostali woleli trzymać się poza zasięgiem wzroku komendanta. Na fregacie zapanowało przerażenie: duchów nie ma, ale kto zapala światło? Natychmiast rozmontowano wyłączniki. Sprawdzono każdy kabel i każde jego rozgałęzienie. Nie znaleziono żadnego nowego połączenia. Wykluczone, żeby ktoś od zewnątrz zapalał światło. Zmontowano z powrotem wyłączniki. Znikło ostatnie podejrzenie, że ktoś dołączył się do sieci i włącza światło ukryty gdzieś na zewnątrz. Zgaszono ponownie światło. Przy umieszczonych w drzwiach wentylatorach ustawili się instruktorzy, obserwując przez szpary wnętrze kabiny. Przy otwartych iluminatorach nikt nie stał, by nie spłoszyć swym widokiem nieznanego sprawcy. Kilkunastu uczniów pilnowało razem z instruktorami, wszyscy już bez wyjątku byli podenerwowani i zaciekawieni. Ci, którzy wierzyli w duchy — triumfowali. 134 W całym międzypokładzie było już wiadomo, że duch zapala światło w kabinie ze zwierzętami. — Sygnały śmierci! — zawyrokował ktoś. — Rozbijemy się w Biskajach. — Idioto! Przecież nie będziemy wcale tamtędy szli — osadzili go biegli w nawigacji. — No, to w takim razie zderzymy się z jakimś pływającym wrakiem. Pogrążona w pozornej ciszy fregata, idąc sześciowęzłowymi krokami w kierunku swego przeznaczenia, kipiała. Z dziobu znów można było zobaczyć tylko dwa światła — zielone i czerwone. Napięcie wzrastało. Podwachty w hamakach nie spały. Wielu wyszło na pokład, spodziewając się być świadkami czegoś groźnego i niesamowitego. Skupili się przed tajemniczym pomieszczeniem. Niektórzy zaczęli się zakładać: Zapali się? Nie zapali się? ZAPALIŁO SIĘ! W chwili gdy zabłysły znów trzy białe światła, obaj instruktorzy jak na komendę ryknęli: — FLIP!!! Flip była to brazylijska małpka z gatunku Cebus, zamknięta w jednej z klatek umieszczonych w kabinie. Należała do czwartego oficera. W niewytłumaczony sposób Flip potrafił oderwać jedną kratę, tak iż mógł ją odsuwać u dołu i wywieszać się z klatki na swym długim chwytnym ogonie tak daleko, że dosięgał łapką wyłącznika. Po zapaleniu światła Flip błyskawicznie chował się do klatki i udawał, że śpi jak zabity. Od momentu schwytania na gorącym uczynku Flip stał się bohaterem podróży. Czwarty oficer lekceważąco patrzył teraz na wszystkich: JEGO Flip potrafi postawić na nogi całą fregatę wraz z komendantem i trzymać w napięciu przez dwie godziny! — Taka małpa! — mówił chełpliwie, wznosząc łokieć na wysokość własnego ucha. Każdy chciał się przypodobać „czwartemu”, byle pozwolił chociaż dotknąć Flipa, który teraz z nim się nie rozstawał. Flip jak małe rozkapryszone dziecko trzymał się kurczowo szyi „czwartego”, przymilając się i tuląc. I on również z lekceważeniem patrzył na wszystkich na statku. Gdy „czwarty” był na wachcie, a któryś z oficerów chciał Flipa wziąć na ręce i ponosić, ten zdecydowanie nie pozwalał się dotknąć. Gdy kiedyś trzeci oficer usiłował go posadzić sobie na ramieniu, Flip się wykręcał, jak mógł. Nie gryzł i nie drapał, tylko rozpaczał trzymając się za głowę obiema łapkami. Kiedy „czwarty” wrócił z wachty, Flip skoczył mu natychmiast na szyję i zaczął po swojemu skarżyć się do ucha „cz-cz-cz-czyyy-cz-cz-czyy”, niedwuznacznie wskazując przy tym palcem trzeciego oficera — swego dręczyciela. 135  Dało to początek zabawie zwanej na fregacie „krzywdzeniem” Flipa. Pokazywano małpce coś smacznego — na przykład banana, bo to lubiła najbardziej — chcąc ją przekupić, by poszła do kogoś na ręce. Flip wyciągał łapką po banana, ale bez najmniejszego zamiaru pozwolenia komuś na jakąś poufałość. Wobec tego niekiedy nie dawano mu banana i Flip bywał bardzo rozgoryczony. Po takiej scenie zaczynała się najciekawsza część zabawy. Gdy „czwarty” wracał z wachty, Flip opowiadał mu z przejęciem, jak się nad nim znęcano i zawsze wskazywał palcem choćby najdalej stojącego lub ukrywającego się sprawcę jego nieszczęść: — Cz-cz-cz-czyyyy! — To ten, widzisz? To on nie dał mi banana. Cz-cz-czyy! — Chciał mnie koniecznie wziąć na ręce. Czy-cz-czyy! — Ale ja się nie dałem. Tulił się przy tym do „czwartego” i zaglądał mu w oczy, jakby prosił o potwierdzenie, że „Flip dobry, Flip grzeczny!” Flip zawsze wiedział, gdzie może znaleźć „czwartego”. Jeśli się wyrwał kiedy z klatki i hasał po maszcie, to tylko na jego zawołanie wracał posłusznie. Gdy w jednym z portów przyszli na statek goście, okazało się, że Flipa bardzo interesuje płeć piękna. Zapomniał o wszystkim na święcie. Ujął się pod boki i idąc na dwóch łapkach, podpierając się ogonem, zaczął się wdzięczyć do siedzącej damy. Mrużył oczy, przechylał główkę. Czarował! Podszedł jeszcze bliżej, potem ostrożnie wyciągnął łapkę, ujął kraj sukni i podniósł do góry, odsłaniając damie nogi. Wydał przy tym dźwięk łudząco przypominający pełne zachwytu gwizdnięcie: — Fiu! Fiu! Co za nogi! W takich wypadkach nie pomagały żadne perswazje i napomnienia. Wystarczyło, by na fregacie zjawiła się jakaś dama — Flip musiał zawsze ocenić jej nogi. Zanim ich nie zobaczył i nie wyraził głośno swego zachwytu, nie można go było uspokoić. Gdy tego dokonał, wówczas siadał na ręku „czwartego” i pozwalał się damom gładzić, nigdy jednak nie przestając akcentować swej sympatii dla „czwartego”. • • Na wypoczynek po podróży „czwarty” pojechał razem z Flipem do Warszawy i tam go musiał zostawić. Na fregacie było zimno. W stolicy Flip miał ciepłe pomieszczenie, a latem duży sad, po którym « mógł hasać do woli. Często zaglądał do sąsiednich ogrodów, jakby szukał swego przyjaciela. Co gorsza, z tęsknoty za „czwartym”, który wciąż był w podróżach, Flip zaczął zaglądać do kieliszka. Nie opuścił żadnej okazji, by po przyjęciu w domu — kiedy widział na stole nie sprzątnięte kieliszki — nie dopić z każdego pozostawionego w nim wina. 136 Była wiosna. Kwitły różowosrebrne jabłonie. Flip rozkoszował się...

Dodatkowe informacje

Diachroniczna częstość użycia słowa (wystąpień na milion wyrazów):
Lokalizacja ekscerptu na stronie:
Adres bibliograficzny:
Borchardt, Karol Olgierd 1963. Krążownik spod Somosierry, Gdynia : Wyd. Morskie
Etykiety gramatyczne poświadczenia:
przymiotnikliczba mnoga

Zastrzeżenia

W naszych materiałach trafiają się błędy, są nieuniknione w tak wielkim zbiorze danych. Procentowo nie jest ich jednak więcej niż w klasycznym 11-tomowym Słowniku języka polskiego pod red. Witolda Doroszewskiego. Ciągle je wyszukujemy i nanosimy natychmiast poprawki, co w epoce przedelektronicznej było zupełnie niemożliwe.